Starym drewnianym spinaczem do prania przypiął na postrzępionym sznurku kolejną pustą kartkę. Chciał podziwiać jej, nienaruszony żadnym grymasem, cień odbijający się lekko wygiętymi brzegami na nierównej ścianie wąskiego pokoju. Niewinna i czysta. Jego własna nieuchwytna chwila znikająca w ostatnim błysku przepalającej się żarówki.
Przeszedł do kuchni podlać miętę i rozmaryn rosnące na parapecie okna. Może to jedyne istnienia którym był jeszcze tak bardzo potrzebny. Ich żywot zależał tylko od jego obudzonego z sennego odrętwienia poranka. Niepojęte jak dwie zielone roślinki dawały mu poczucie spełnienia i drobnego uzasadnienia dla tak długo wiedzionego życia. Od gładkiej powierzchni lustra w łazience odbiły się jego własne myśli wracając do niego ze zdwojoną, raniącą dotkliwością.
Przeszedł do kuchni podlać miętę i rozmaryn rosnące na parapecie okna. Może to jedyne istnienia którym był jeszcze tak bardzo potrzebny. Ich żywot zależał tylko od jego obudzonego z sennego odrętwienia poranka. Niepojęte jak dwie zielone roślinki dawały mu poczucie spełnienia i drobnego uzasadnienia dla tak długo wiedzionego życia. Od gładkiej powierzchni lustra w łazience odbiły się jego własne myśli wracając do niego ze zdwojoną, raniącą dotkliwością.
Podążył za szuraniem własnych kapci. Stanął przed starą szafą skrzypiącą ciężkim szufladami trudnymi do wysunięcia. Zastały się w swojej od lat nienaruszalności wspomnień. Na dnie jednej z nich leżała przetarta baletka i srebrna łyżeczka od zagubionej cukiernicy. Pęk bezdźwięcznych kluczy nie otwierających żadnych drzwi i stos, przeczytanych po wielokroć, książek zmęczonych od noszenia na sobie śladów jego niecierpliwych palców. Zachłannych spojrzeń coraz bardziej niedowidzących oczu. I ten ogrom zdjęć nie wiadomo kiedy i gdzie zrobionych. Postać mężczyzny, w kapeluszu, stojącego na opustoszałym peronie i starszej kobiety w objęciach młodzieńca prowadzącego ją w jej nieporadności tanecznych kroków. Smugi padającego dawno temu deszczu. Kałuże w których odbijały się sylwetki przemoczonych wspomnień i wyschniętych źródeł czerpania radości z rozkwitającego dopiero życia. Pięknie wyprofilowany kształt parasola z pracowni pani Marii Rateńskiej, jakże wytrzymały na porywiste podmuchy wiatru i rzęsiste ściany deszczu w zapomniane już upalne lato. Z wygodną drewnianą rączką. Na dni szuflady ostał się już tylko ocalały po nieprzychylności czasu pokrowiec parasola w kształcie popielatego beżu. Zawsze pięknie współgrał z kruczoczarnymi warkoczami upiętymi ponad Jej smukłą szyją koloru kości słoniowej.
Ciężka sylwetka szafy była niepokojąco stałym elementem jego małego mieszkania. Trudna do przestawienia w inne miejsce, jakby przypisana tylko do jednego, otulana ciepłymi promieniami słońca przedostającego się przez grubą zasłonę z sąsiadującego z nią okna. Przyzwyczaił się do niej jak do żadnej innej rzeczy w jego życiu, może jak do żadnego człowieka, który stanął na drodze jego życia. Ona stała niezmiennie. Ileż innych mebli zmieniało swoje miejsce, zasadność swojego przeznaczenia lub ulotną trwałość. Znikało z jego codzienności i wydeptanych w dywanie ścieżek przyzwyczajeń.
Nastawił wodę w niemodnym czajniku z gwizdkiem.
Ciężka sylwetka szafy była niepokojąco stałym elementem jego małego mieszkania. Trudna do przestawienia w inne miejsce, jakby przypisana tylko do jednego, otulana ciepłymi promieniami słońca przedostającego się przez grubą zasłonę z sąsiadującego z nią okna. Przyzwyczaił się do niej jak do żadnej innej rzeczy w jego życiu, może jak do żadnego człowieka, który stanął na drodze jego życia. Ona stała niezmiennie. Ileż innych mebli zmieniało swoje miejsce, zasadność swojego przeznaczenia lub ulotną trwałość. Znikało z jego codzienności i wydeptanych w dywanie ścieżek przyzwyczajeń.
Nastawił wodę w niemodnym czajniku z gwizdkiem.
Za szybą kredensu stała figurka amorka ze złamanym skrzydłem. Drugie zdając się już całkiem zbędnym. W pudełku po butach wyciśnięta tubka po kremie do golenia i stary pędzel podarowany mu przez wuja ze Lwowa. Para skórzanych rękawiczek od krawca z ulicy Złotej i szpulka szarej nici od starej maszyny Singera. Krzyż która wisiał nad drzwiami w domu jego matki. Jego rozpostarte ramiona zdawały się ponad jej siły. Nie do udźwignięcia.
Jego mapa rzeczy. Każde z nich pozwalające mu przywołać siebie samego, będące oddzielną historią mającą swój początek na czubkach jego palców. Każdy z tych przedmiotów wtapiał się w jego codzienność, nadawał mu kształtów, zgrabnych i nieporadnych jednocześnie, jak on sam. Stanowił o jego tożsamości, przynależności do ludzi i czasu. Jak ten knot od lampy naftowej, nadpalony, przesiąknięty zapachem przychodzącej nieprzejrzystości nocy, którego już nikt nie rozpali o zmroku, który nie rozjaśni niczyich ciemności. A jednak ten kawałek bawełnianych splotów dawał poczucie bezpieczeństwa, w razie gdyby nie zdołało zapalić się już żadnej światło w przepalonych żarówkach. Nie lubił ich wymieniać. Miał wrażenie, że na tych cienkich drucikach żarnika tli się jeszcze niewypalony do końca czas, ukryty przed okrucieństwem świata i przemijalnością, schroniony pod kloszem przeźroczystości szkła wypełniając go swoim drżeniem. Wtula w krągłości przedmiotu jakże szybko ulegającemu rozpaleniu. Jego samego już nic nie rozpala, czuje się jak ta przepalona żarówka, której ktoś nie chce wykręcić.
Jutro się obudzi. Trzeba podlać rośliny czekające go na parapecie okna.
Jego mapa rzeczy. Każde z nich pozwalające mu przywołać siebie samego, będące oddzielną historią mającą swój początek na czubkach jego palców. Każdy z tych przedmiotów wtapiał się w jego codzienność, nadawał mu kształtów, zgrabnych i nieporadnych jednocześnie, jak on sam. Stanowił o jego tożsamości, przynależności do ludzi i czasu. Jak ten knot od lampy naftowej, nadpalony, przesiąknięty zapachem przychodzącej nieprzejrzystości nocy, którego już nikt nie rozpali o zmroku, który nie rozjaśni niczyich ciemności. A jednak ten kawałek bawełnianych splotów dawał poczucie bezpieczeństwa, w razie gdyby nie zdołało zapalić się już żadnej światło w przepalonych żarówkach. Nie lubił ich wymieniać. Miał wrażenie, że na tych cienkich drucikach żarnika tli się jeszcze niewypalony do końca czas, ukryty przed okrucieństwem świata i przemijalnością, schroniony pod kloszem przeźroczystości szkła wypełniając go swoim drżeniem. Wtula w krągłości przedmiotu jakże szybko ulegającemu rozpaleniu. Jego samego już nic nie rozpala, czuje się jak ta przepalona żarówka, której ktoś nie chce wykręcić.
Jutro się obudzi. Trzeba podlać rośliny czekające go na parapecie okna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz