Ostatni akapit

Świt wyślizgnął się spod kołdry cierpkich wskrzeszeń przyprószonych popiołem ciemnej nocy. Miniony czas zdaje się pozostawać jedynie smugą po wypalonej paczce Gauloises'ów. Garstką wygasłych pragnień, gdzie zima próbuje odświętnie nakryć stół w ogrodzie. Niepewnie stawiane stopy próbują ogrzać się w wełnianych skarpetach. Sweter oversize opada z niewzruszonych ramion wyciągniętych, by sięgnąć po wydziergany chłodem poranek osiadający warstwą mlecznej mgły na dnie starego kalendarza. Na podniebieniu przebudzonej świadomości pozostaje smak trudnej do zagłuszenia ciszy wypełniającej pokój pogłosem cudzych myśli zawieszonych przetartymi zdobieniami niczym nitki posiwiałej włóczki na zeszłorocznej choince. Wskazówki zegara składają się jak dłonie w geście modlitwy. Niczym nożyce przecinające sznurki łączące niepodobne sobie bieguny świata, gdzie zbyt ciasno na wsunięcie choćby cienkiej warstwy pergaminu przesiąkniętego wyblakłymi prośbami. 
Tik-tak. Kropka. Okruch zamilknięcia rozbija się na granicy słowa.
Ostatni akapit zawisł na rąbku bladego księżyca.
Znowu przyjdzie zaczynać od nowa. Formować kolejny dzień, niczym garncarz, który w nieustającej pracy dłoni kształtuje za każdym razem nowe dzieło swego życia. Misternie i mozolnie. Płynnym ruchem nadając wyszukaną formę przyzwyczajeń. Przekształcając spostrzeganą rzeczywistość. Obracając mijające chwile wokół palców próbujących na czas uchwycić najdrobniejsze uchybienie. Drżenie niepewności. W wiecznym dążeniu do perfekcji zdobionych ornamentów, kolorów i przenikających się tonów w szarości codziennych rytuałów. W przedsionku kolejnego roku szykując paletę barw i nastrojów mających napełnić puste naczynie na garncarskim kole. 
Tik-tak. Kropka. Okruch zamilknięcia rozbija się na granicy słowa.
Ostatni akapit zawisł na rąbku bladego księżyca.
Czekam na nowy świt, nowy rozdział. Nową podróż. Tego i Wam z całego serca życzę.



W muszelce ślimaka

Czasu na ukrycie się w muszelce ślimaka. 
Wtulenia w ciszę i usłyszenia prostoty słów wymawianych szeptem.
Dostrzeżenia przygarbionej sylwetki usuwającego się w cień czasu.
Odnalezienia klucza do świąt Bożego Narodzenia.
Zanurzenia w zwolnionym tempie codzienności.
Nadziei na nowe dni.
Jasności niosącej pojednanie.
Piękna najzwyklejszego zachwytu.


Odważniki na szali świata

Za oknem gęsty welon mgły, sunący za mną znad krakowskich wieżyczek kościelnych i spadzistych dachów kamienic, otula ledwo widoczne zarysy wiejskich domostw i sylwetki parasoli czekających na krople deszczu w cienistych przedsionkach jesieni. Nieliczne domy, rozsypane niczym drewniane klocki, stoją porzucone w stanie sennego znudzenia. Pociąg wjeżdża w ten odległy spokój, niczym z płócien Chełmońskiego, ku zadziwieniu chłopca obserwującego delikatne drżenie szklanki z ciepłym mlekiem na starym piecu kaflowym. Ten rytualny obrzęd wpisał się na zawsze w codzienne życie wiosek oknami spoglądających na uciekające cząstki rzeczywistości spakowanej w wagoniki innego tempa. Na moment zrywającego nitki babiego lata, rozpraszającego gromadkę wróbli wpatrzonych w okruszki chleba niczym kartę najwyśmienitszych dań francuskiej kuchni i drażniącego parę kundli na zbyt krótkich łapach. Ich własne, cykliczne trzęsienia ziemi, po których wraca harmonia wyciszenia rozwieszając się na sznurkach ludzkich przyzwyczajeń, przysiadając na oszronionych o poranku ławeczkach opustoszałych stacji, których nazw już nikt nie pamięta.
Wśród głosów przerywanych rozmów, brzęku przejeżdżającego wózka z napojami, płaczu zmęczonego podróżą dziecka próbuję usłyszeć stukanie maszyny do pisania ukrytej pod ziemią. Carmen Bugan. Przywołuje w magiczny sposób prastare obrzędy i ciche modlitwy. Zatrzymuje obrazy przepełniające dzieciństwo spędzane na rumuńskiej prowincji, smakujące mamałygą z pieczonym kurczakiem, orzechami włoskimi i fioletowo-śliwkowymi winogronami. Pachnące domowym chlebem, wilgocią piaskowego wiatru w drobnych muszelkach przywożonych znad morza i łąkami biało-żółtego rumianku. Każdy dzień zdaje się jak ziarna fasoli, które upadając dotykają bawełnianych woreczków, miękkich niczym opiekuńcze dłonie bunicy. W poczuciu bezgranicznego bezpieczeństwa. Dopóki nie przyjdzie jej nakarmić głodnego.

Mam sześć lat i nigdy tego nie zapomnę. Bunica mówi mi, że gdy umrze, a ja będę chciała poczuć się blisko niej, powinnam zapalić świeczkę, po czym kupić świeży obwarzanek i dać komuś, kto jest głodny. W ten sposób ona zje obwarzanek w niebie i podziękuje mi w moich snach, a ktoś głodny się naje. Przysięgam, że tak uczynię, jeśli faktycznie umrze, ale robię poprawkę: jej ulubioną potrawą są krojone w plasterki ziemniaki smażone w oleju słonecznikowym i podawane z miażdżonym czosnkiem w odrobinie wody i z zieloną pietruszką. Mówię jej więc, że jeśli chodzi o mnie, nie mam nic do obwarzanków, ale postaram się, żeby w niebie dostała także swoje ziemniaki. Całuje mnie, a jej łza spada na mój policzek.

Carmen chwyta kawałki swojej ojczyzny. Tej osobistej, spoglądającej na nią jak ikony ze świętym Jerzym na ścianach jej rodzinnego domu i tej, której przyjdzie zmagać się w zetknięciu z wahaniami wkradającymi się pod ciężarem odważników stawianych na szali świata przez szalonego przywódcę. Po latach spisuje świadectwa zmieniającego się porządku codzienności, niepewności wkraczającej w progi mikrokosmosu jej pragnień, oczami dziecka śledząc losy swojej rodziny walczącej z dyktaturą Ceausescu. Poznaje smak głodu i strachu dni pachnących naftaliną. Widzi brutalność Securitate demolującego jej dotychczasowe życie, z równą łatwością jak niszczyli domową biblioteczkę pełną książek, wywracali dywany na drugą stronę, miażdżyli lutnie i mandoliny, przestawiali meble i plombowali pokoje wyznaczając granicę poruszania się po ich własnym kawałku ojczystej ziemi.
Przychodzi czas zmian. Zmienia się bowiem, nie tylko wieś. Zmieniają się ludzie. Kiedyś bliscy sobie sąsiedzi, teraz przeniknięci zastraszeniem donosiciele. Niezmienne pozostają tylko przekonania ojca Carmen, sprzedawcy w sklepie spożywczym, wierzącego, że warto zawalczyć o lepszą przyszłość swoich dzieci, choćby jego bronią miała być jedynie maszyna do pisania. Zakopywana wraz z nadejściem świtu, by nie dostrzegły ich wścibskie spojrzenia sąsiadów. Nim odnajdą dom na obcym kawałku ziemi.

Jest sierpień 2011 roku. Zamykam koperty z ich hasłem i smutkami. Mój mąż, mój syn i ja rozgościliśmy się nad brzegiem jeziora Annecy we Francji, wykradając ostatni tydzień wakacji przed urodzeniem się naszego drugiego dziecka. Dziecko w moim sercu bawi się z klaczą Stelutą w magicznym ogrodzie, gdzie na pniu gniazduje bocian. Bunica pieli swoje nagietki, bunicu naprawia gołębnik, a Loredana drażni się z indykiem. Za kilka lat urodzi się Catalin. Czas znów rusza.

Wysiadam z pociągu. Mroźne powietrze wdziera się w zmęczone podróżą oczy. Skostniałe od zimnego powietrza dłonie zaciskają się na okładce przypadkowego spotkania. Parę godziny wcześniej, przed półką z książkami w pomijanym przeze mnie dziale reportaży, błądzę niezdecydowanym wzrokiem po obcych mi tytułach. Decyduje przypadek. Wygląd okładki. Kilka zachęcających zgrabnie zdań recenzji: "Wyjątkowy dziennik [...], zaskakująco ciepły, spostrzegawczy i głęboko ludzi".
"Zakopać maszynę do pisania. Dzieciństwo pod okiem Securitate". Uwodząca. Poetycka. Jedna z moich najpiękniejszych niespodzianek literackich tego roku, autorstwa Carmen Bugan. Rumunia od dzisiaj ma dla mnie jej twarz.

"Zakopać maszynę do pisania. 
Dzieciństwo pod okiem Securitate" Carmen Bugan
wyd. Czarne, Wołowiec 2015



I tylko czasem

"Każdemu kiedyś" Wisława Szymborska
z tomiku wierszy "Wystarczy"
Wydawnictwo A5
Każdemu kiedyś ktoś bliski umiera,
między być albo nie być
zmuszony wybrać to drugie (...)


I tylko czasem
drobna uprzejmość z jej strony -
naszych bliskich umarłych
wrzuca nam do snu.

I tylko czasem. Przeciągam się leniwie chwytając palcami kruchych, o tej porze roku, promieni słońca z nadzieją oderwania stóp od ziemi. Poczucia lekkiej nieważkości. W nie przynależności do czegokolwiek. Własnych wspomnień. Nieoswojonej wciąż nieobecności liczonej na placach kroplami porannej rosy. 
Przedmiotami zamieszkującymi nieistniejące już pokoje i wytartymi szyldami ulic z przynależnych im niegdyś nazw. Miasteczkami nagrobków rozsianych w odległych zakątkach wąskich alejek. Kartkami listu pisanego od lat, w szczelinie między kamiennymi płytami, gdzie nie dochodzą słońca pamięci idącej śladem bezimiennego posłańca czekającego w podszewce zamkniętych powiek. Zakładkach snów naciągniętych nitkami pajęczyny na grudkę ziemi.


Linearność myśli

Żeby namalować właściwy portret, należy następstwa obrócić w równoczesność, porzucić wielość dla jedności, sprowadzić zjawiska zmienne do ich esencji. Otóż jest we mnie dziesięciu ludzi - zależnie od czasu, miejsca, otoczenia, okazji; wymykam się z mojej ruchomej zmienności. Toteż wskazanie na cokolwiek w przeszłości mojej, w dzienniku czy we mnie samym, nie przyda się na nic komuś, komu brak intuicji poetyckiej i kto z elementów, które mu zawierzam, a także wbrew nim, nie skomponuje mnie w całość na nowo.

Na lniany sznurek próbuję nawlec myśli. Zsuwają się tracąc swój kształt jak niemodna sukienka. Nagość ramion obnaża niestałość formy. Zbyt grube sploty, może pętelki słów zbyt wąskie. Linearność nieuchwyconej narracji zawiesza się między głuchymi pasażami szorstkich linii próbując opleść kontury niewypowiedzenia. Zatarty obrys palców niezgrabnie próbuje pochwycić znaczenie wyślizgującej się zbyt szybko materii istnienia. 
Fastryguję postrzępione kawałki niewypowiedzenia. Zszywam nieudolność poszarpanymi włóczkami z drewnianych szpulek uderzających o kolekcję metalowych naparstników brzmiących niczym wybrzmiałe koncerty na płowiejących, starych afiszach. Zza ściany dochodzi monotonny dźwięk maszyny do szycia. Brzmi płynnie i wartko łącząc odmienne kształty w spójną, jednolitą kompozycję. Formę wyobraźni i pragnień.

Przeczytałem ten zeszyty i uciekło mi przedpołudnie. Uznałem zresztą te stronice za monotonne. Tym gorzej; nie są do czytania, ale po to, by mnie uspokoić i przywrócić mi pamięć (...). To mój notatnik podróży; jeśli niektóre ustępy mogą być pożyteczne dla innych i jeśli je czasem podawałem do wiadomości, publicznej nawet, tysiąc stronic może przydać się tylko mnie i tym po mnie, których interesuje droga duszy nieznanej, dalekiej od zgiełku i sławy. Te kartki będą monotonne, kiedy monotonne będzie moje życie, a też powtarzać się będą razem z uczuciami; ale zawsze to prawda; prawda jest ich jedyną muzą, jedynym pretekstem, jedynym obowiązkiem.  

Zbieram soczyście barwne liście z ziemi schłodzonej gęstością mgieł będących "stanem duszy podmiotu w rozsypce". Drobinek wilgoci zatrzymanych w leniwym oddechu porannego powietrza zmuszającego do rozmyślań nad sobą w aurze poetyckiego zadumania. Chwilowego skupienia w przeźroczystości. 
Z wiklinowych koszy wysypuje się nadmiar jesiennych kolorów niczym nadmiar odczuć i melancholii w niezmiennej kolejności przychodzenia pór roku. Nienaruszalnej jak linearność przemijalności bytu wyłaniającej się spomiędzy kartek dziennika Amiela. W swoistej alchemii wrażeń, wielości istnień, sfer egzystencji, działań ludzkiej świadomości i szukania własnego "ja" w rozważaniach o przemianach umysłu. Intymnym diariuszu nie będącym obnażeniem ciała, ale filozoficznym wyjawieniem duszy. Autoanalizy spoglądającej w głąb krypty samotności, odmierzaniem śmierci w kroplach spływającego dnia i mierzeniu z nieuchronnością zmierzchu. Cierpieniu. Praktyce kolejnych wyrzeczeń i paraliżującym przekonaniu o własnej niedoskonałości.
Kartki dziennika odklejają się, wymykają introligatorskim fastrygom i precyzyjności złączeń. Podobne motylim ruchom opadają tworząc kobierzec chwilowego zachwytu. "Minutę doskonałej piękności" zatrzymującej istnienie, utrwalenie siebie i swojej egzystencji.

Wciąż jestem taki sam, istota błąkająca się bez konieczności, wygnaniec z własnej woli, człowiek nie znający odpoczynku, wieczny podróżnik, który gnany głosem wewnętrznym nie buduje, nie kupuje, nie uprawia żadnej ziemi, ale przechodzi, patrzy, zostaje chwilę i odchodzi.

Henri-Frédéric Amiel "Dziennik intymny"
wyd. Czytelnik, Warszawa 1997



Niuanse guzika z pętelką

Skóra niczym rybie łuski w nurcie wysychającej nieskończoności tonie w siatce plączących się nitek. Coraz bardziej nikłych powiązań. Supełków zapomnień. Poszarpanych sznurków oderwanych od brzegu stagnacji. Niczym pognieciona kartka papieru odzierająca słowa z ich podszewki drżącą ręką rysując nowe kontynenty na mapie naciągniętej, na obolałość życia, bladością świtu. Poranków bez rumieńców. Od wschodnich do zachodnich ich krańców. Przecinających się pustych pól kwadratów w krzyżówce haseł odczytywanych dzisiaj od nowa. Odkurzonych spod warstwy wypłowiałych kolorów, ulotnych zapachów, odnalezionych drobiazgów i wspomnień osiadłych między warstwami przepastnych szuflad wybrzmiałych dalekim echem niewyśpiewanych litanii.
Rozdzielam sklejone miejscami warstwy kartek z poczuciem wtargnięcia w zatopiony spokojnym snem świat przedmiotów. Rzeczy nieruchomych. Codzienności zapisanej w kartotece detali. Niuansów życia. Samoczynnie mieszkających tam, gdzie serce bije mocniej a tętno wyrwa się z wąskich ograniczeń cielesności punktowym biciem spod delikatnej warstwy banalnych czynności. Zwitków traum i doznań przekształcających się w nieustanne doznanie osamotnienia. Na dnie starego, skórzanego kufra pomarszczonego jak skóra na dłoniach, które go nosiły.
Moje drżą z wątpliwości. Z każdą, kolejną, kartką przesyconą odczuwanym niepokojem. Przeplatania się sfabularyzowanych fragmentów z trwałością prawdziwie doznawanego istnienia, faktów z wyimaginowanymi kadrami scen gubiących ścieżkę wśród starych drzew prawdy i domysłów. Dokument. Opowieść. Kawałki biografii. Melanż skojarzeń trudnych do skatalogowania.
Ciężki kamień przygniata ulotność furkoczącej w oknie firanki.
Oczekiwałam innej intymności. Zgubionego guzika z pętelką odartego z przynależności do kawałka materiału skrojonego, by nosić pod futrzanym kołnierzem śnieżno-białe zawieruchy i kołysać w zawiniętych mankietach żyłki jesiennych liści. Wypłowiałych kolorów lata zastygłych na pocztowych kartkach ze świata i figlarnych zalotów brodatego pędzla do golenia. Podróży w nieznane pękatych walizek pod zamkniętym wiekiem trzymających dalekie tęsknoty, zatrzymanego czasu na tarczy zastygłego w bezruchu zegarka, wdzięcznego skrzypienia drzwi drewnianej szafy tulącej w swoich potężnych ramionach wypłowiałe koszule, marynarki i kolekcję wytwornych krawatów konkurujących ze sobą, w zgodzie z gustem ich właściciela, różnorodnością tkanin, faktur, fasonów i wzorów. Portfela rozmieniającego na drobne błahostki z przeszłości. Drewnianego kogucika.
Znajduję kilka kartek i karteluszek, arkuszy zapisanego po brzegi papieru, zapachów ulatniających się wraz z pamięcią i odchodzeniem mieszkańców Stawiska, zmieniające się wystroje wnętrz, rozrzucone po podłodze zabawki, przeróżne wzory zbieranych papeterii, odmienne charaktery pisma, dokumenty i tracące na ostrości zdjęcia. Warstwy kurzu, numery katalogowe przedmiotów, muzealność zamkniętych gablot, sterylność łazienki z czworgiem drzwi, "obsesje notowania" w kieszonkowych kalendarzykach, krótkie liściki do domowników i zagubiony guzik bez pętelki. Nutę domowej atmosfery w mieszkanku Pani Zosi pachnącym świeżo upieczonym ciastem i konfiturą.
Większość z "Rzeczy" dotyka jednak, ku mojemu rozczarowaniu, strun zbyt czułych, wiodąc przez szpitalne korytarze, duszących się w lekarskich flakonikach, schowanych między warstwami prywatnych listów i delikatności pragnień, w ucieczkach do Sandomierza. Skrywa w intymnych zaułkach pościeli, w miejscach skąd "Chrystus na krzywych nogach" odwraca przymknięte powieki.
Uciekam zatapiając wzrok w subtelności zdjęć. Wystarczyłby za wiele słów. Zamykam pospiesznie książkę jak wieko trumny by nie dostrzec nagości jej dna.

Anna Król "Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie"
wyd. Wilk i Król Oficyna Wydawnicza, Warszawa 2015

Pejzaże sentymentalne

Męczy mnie to wszystko. 
Za dużo jest przedmiotów - jak powiada jeden z moich przyjaciół. 
Trzeba wybrać tych kilka, które mają zostać twoimi towarzyszami 
aż do samej śmierci.
Jarosław Iwaszkiewicz "Pejzaże sentymentalne"

Zostały do dzisiaj. Drobiazgi. Skrawki. Chwile uchwycone w notesie lub na przypadkowej karteluszce. Przedmioty będące świadectwem życia. Zapisem codzienności. Podszewką twórczych zmagań ze światem i sobą samym. Zebrane. Utrwalone na kliszy z delikatnością z jaką dotyka się intymności. Wstrzymuje oddech by nie zniszczyć wyjątkowości pochwyconej chwili i pejzaży sentymentalnych. By nie zburzyć światła prześlizgującego się pomiędzy kartkami notatnika, dziurkami guzika od marynarki czy zatrzymanego na koniuszkach starego pędzla do golenia, stojącego dumnie między flakonami pachnącymi ulotnością i przemijalnością zapachu zagranicznej wody kolońskiej. Samego życia. 



Duchy 
Fot. Olga Świątecka  Puap collective. 
Zdjęcia zrobiono w Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku


W gabinecie 
Fot. Olga Świątecka  Puap collective. 
Zdjęcia zrobiono w Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku


Szara strefa 
Fot. Olga Świątecka  Puap collective. 
Zdjęcia zrobiono w Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku



Książka Anny Król "Rzeczy. Iwaszkiewcz intymnie"
wyd. Wilk&Król Oficyna Wydawnicza

Od dzisiaj dostępna w wersji elektronicznej. 
Gorąco zachęcam do zajrzenia i poddania się oczarowaniu 
spoglądającemu z obiektywu aparatu i zatrzymanego słowem.

Ja poczekam. Na szelest kartek, zapach papieru i dotyk. Intymność.
Książka na księgarnianych półkach już w październiku, 
 wtedy więcej o męskim świecie rzeczy 
i drobiazgów Jarosława Iwaszkiewicza.


*************************************************
Dziękuję Oficynie Wydawniczej Wilk&Król 
oraz GoCulture. Komunikacja dla kultury 
za udostępnienie zdjęć i materiałów



Wykopalisko glinianych grymasów

Zdejmujesz koszulę przemoczoną deszczem przylegającą do ciebie ściślej niż ty sam patrząc jak z rękawa wysypują się nitki przetartych nerwów wyrwanych przenikliwością wspomnień.
Rozsypują niczym pudełko szpilek docierających do rdzenia istnienia. Nadszarpniętej struny iluzji. 
Owijasz je wokół znieruchomiałych nadgarstków w szeregu liczb wklęśniętych w ostatni oddech rozpięty jak pajęczyna między palcami wyrastającymi ze skorupy bezimiennego kamienia.
Terakotowa armia. Wykopalisko glinianych grymasów ustawionych na parapecie okno niewidzącego drugiej strony. Zawieszone w próżni opustoszałych mieszkań. Odkopujesz je spod warstwy popiołu.
Przywracasz cienie z pozagrobowych zaświatów na jedno wybicie taktu zegara. Twoje zagajanie ran.
Strzepujesz je z siebie jak zdejmujesz koszulę przemoczoną deszczem przylegającą do ciebie ściślej niż ty sam.


Profil księżyca

Obłoki, straszne moje obłoki,
jak bije serce, jaki żal i smutek ziemi,
chmury, obłoki białe i milczące,
patrzę na was o świcie oczami łez pełnemi
i wiem, że we mnie pycha, pożądanie
i okrucieństwo, i ziarno pogardy
dla snu martwego splatają posłanie,
a kłamstwa mego najpiękniejsze farby
zakryły prawdę. Wtedy spuszczam oczy
i czuję wicher, co przeze mnie wieje,
palący, suchy. O, jakże wy straszne
jesteście, stróże świata, obłoki! Niech zasnę,
niech litościwa ogarnie mnie noc.
Czesław Miłosz
wiersz "Obłoki"



Zamykasz w dłoniach profil księżyca dostrzegając niewidoczną połowę siebie.
Sumę wszystkich wad i ułamków zalet zagłębionych w skórze jak kratery oczu Uranosa.
Niczym lata świetlne zgaszone nad grudką wyschłej ziemi wyłaniającej się z chaosu ciemności.
W popękanych żłobieniach życiodajnych pragnień.
Na dnie mitycznego świata wypełnionego lepką samotnością szukasz źródła przetrwania odsłaniającego kotary zwęglonego sklepienia nieba.
Drogi wytyczanej przepalonymi żarnikami gwiazd spadających z wygasłych rydwanów.
Obłoków nocy złożonych w Twoich dłoniach jako jałmużnę za kolejny świt.


Zakładki zachwytu

Pisząc, że my wszyscy, gdy pomyślimy głębiej, posługujemy się kryteriami Maupassanta, bo każdy z nas żyje dla minut czy sekund wrażeń, których nie potrafimy jasno opisać, o których mówimy ostrożnie, aby ich nie spłoszyć, lub o których milczymy, Hostowiec pisze wówczas o tajnej racji  s w e g o  własnego istnienia. I może jak Maupassant nie jest świadomy, że takie sekundy właśnie on przekazać nam umie.
Czy może pisarz dać więcej czytelnikowi?

Zakładki zachwytu wkładam między kartki książki, by były tam kiedy wrócę, jeszcze raz, do tych samych obrazów i podróży w miejsca tak blisko poznane. Ulepione z tkanki pospiesznego oddechu i kradzionego spojrzenia, gdzie na obrzeżach okładek, pogniecionych od parnych dni, krystalizują się myśli niczym zapas słów w kratkach woskowych plastrów. Znieruchomiałe posągi rzeźb. Na moment zatrzymane w kadrze źrenicy. Karuzelowym rytmie filiżanki na spodeczku fajansowych koronek.
Zakładki zachwytu. W kropli atramentu na mankiecie koszuli i zapachu przepalonych tytoniem żółtych, kawiarnianych stolików. Czyjejś sylwetce zatrzymanej między framugami wysokiego lustra i śladu pocałunku na papierowej serwetce. Marynarki porzuconej na brzegu łóżka jak niechciane pragnienia "Zadumanego fryzjera".
Odkrywam kolejny rozdział jak kartę w pasjansie. Staromodnej garibaldce. Crapette. Grze dla dwojga. Z zaciekawieniem spoglądając na nowe rozdanie. Zbitkę słów nieprzypadkowo zebranych jak obrazy mistrzów na koralowych ścianach muzealnych przestrzeni wytyczających granice piękna i poszerzających wielobarwne horyzonty widzenia odbiciem na płótnie. Wyczytanych między kartkami w wąskich wagonikach "Train de banlieue".

Poprzez wszystkie rozdziały tej książki, tak różne i zawsze stanowiące całość w sobie - ta sama powściągliwość autora - jakże pilnuje on siebie samego, by nie zakrzyczeć, najsilniej działające sceny urywa, maskuje ich zakończenie; w tym samym rozdziale, w tym samym opowiadaniu, gdy tylko napięcie zaczyna gwałtownie narastać, gdy dociera do losu tej czy innej istoty, autor ją gubi, przesuwa uwagę czytelnika na innych ludzi, czy na inne miejsca, nadaje wypadkom inny, jakże absolutny sens.


Józef Czapski "Czytając"
wyd. Znak, Kraków 2015



Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj 
zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, 
co podziwia w sposób - powiedziałbym - organiczny.
Konstanty A. Jeleński "Chwile oderwane"

Jeszcze kilka dni temu gorące powietrze w omdleniu zawisło na klamce upalnego poranka. Stopy wykradały wzory ze splotu gęstego powietrza i nitek wełnianej włóczki dywanów przenosząc je w nowe miejsca niczym kalkomanie z dzieciństwa. Jodełki z drewnianej podłogi odciskały się jak linie papilarne rozciągnięte od czubków palców po krągłości ociężałych stóp zostawiających ślady, wyglądające niczym drzeworyty Albrechta Dürera, odciśnięte na chłodnej posadzce łazienki. Czarno-białe. Zmyte z kolorów. Osadzone w kontrastach rzeźbień i zagłębień cienkich warstw mlecznej fugi.
Wycinek lustra zdawał się znieruchomiałym jeziorem niezdolnym odzwierciedlić spojrzenia zwieszonego po jego drugiej stronie. Duszno. Świat znikał w całkowitym bezruchu nieistnienia. W spiralnych korytarzach muszli odbijał się głos wspomnień niczym przypływ o skalisty brzeg opustoszałej plaży. 
Spomiędzy kartek książki wyciekały nitki czarnego atramentu wijąc się niczym górskie potoki między zakładkami kolejnych akapitów rozbijając się o kamyki i nierówności poustawianych w równym szeregu liter. Brodzę po kostki w tekście gotowa w nim utonąć na zawsze. Przesiąknąć każdym słowem. Roziskrzeniem magnetycznych spotkań i odniesień w wielości warstw. Historycznej, malarskiej i literackiej. 
"Książki zbójeckie". Dzisiaj rozwichrzone porywami chłodniejszego wiatru unoszą się na jego skrzydłach tworząc obrazy poetyckie w mojej prozie codzienności. Ukazując plastyczność urealniających się wizji pozostawiających niespokojne serce i oczy pragnące dostrzec jeszcze więcej, wyczytać mądrzej z rytmu stylistyki zarezerwowanej jedynie dla tego autora. W krokach jego swoistej pielgrzymki do książek i autorów jemu najważniejszych. 
Ich lektura stanowi zasadniczą przygodę duchową mojej młodości. Wybór autorów nie sprawia kłopotu. Przywołuję tych, którzy przemówili wówczas do mnie najsilniej. Byłem spragniony języka, który mógłbym uznać za własny. Po omacku szukałem pomocy. Siedem spotkań zapisało się w mojej pamięci ze szczególną wyrazistością. Z kart Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Czapskiego, Jerzego Stempowskiego, Aleksandra Wata, Konstantego Jeleńskiego dobiegł do mnie żywy głos.

Ich głos. Język. Stanowią istotę łączącą ich na wielu płaszczyznach przynależności. Do Polski, do Europy, do tradycji. W każdej z reprezentowanych przez siebie sztuk, malarstwie czy literaturze, politycznej wrażliwości, pozostający wierni sobie i swoim korzeniom potrafiąc jednocześnie widzieć szerzej, mówić dosadniej w spleceniu z ówczesną rzeczywistością, w walce o autentyczność i zachowanie dziedzictwa. Znajdując swój język. Uniwersalność, jaką w filozofii Hansa-Georga Gadamera możemy odczytać jako nieskończoność. Rozmowę, której brak końca, którą można wskrzesić na nowo, gdzie „język staje się prawdziwym centrum ludzkiego bytowania”. Stając się poszukiwaniem własnego głosu, który byłby zgodny z temperamentem i doświadczeniem, a potrafił przekazać wizję duchowej rzeczywistości. 

Wojciech Karpiński zebrał obok siebie garstkę wygnańców historii, emigrantów, twórców światowej miary, „niespiesznych wędrowców”, rysując ich portrety w skupieniu nasłuchując szepty ich „swobodnych głosów”, zbierając „Wyrwane strony” i utrwalając „Chwile oderwane”. Podnosząc z klęczek współczesnego zapomnienia ich myśl zdystansowaną od mód, bo opartą na spostrzegawczości świata, mądrości doświadczeń i autonomiczności, przeżywanego w pełni człowieczeństwa nie pozbawionego wyobcowania, bólu i talentu odczuwania mocniej, odbierania świata intensywniej. 
Trudno oderwać się od „Książek zbójeckich”. Wytaczają drogę dla każdego czytelnika. W toczącej się dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce, o jakości książek jakie zalegają księgarniane półki i pojawiają się w czytelniczych rankingach, „Książki zbójeckie” mówią same za siebie. Współcześnie, choć spisywane w latach osiemdziesiątych.
Znudziły mi się te gonitwy za tytułami, których nikt nie widział. Jeżeli nie mogę dostać książek niezłych, dlaczego nie sięgnąć po dzieła znakomite, naprawdę istotne? Na tym szczeblu abstrakcji stopień nieistnienia staje się mało ważny. Spacerując od jednej księgarni do drugiej, zamiast mamrotać pod nosem niezbyt życzliwe komentarze pod adresem tytułów, nazwisk, problemów, postanowiłem porozmawiać z pamięcią i wyobraźnią. Książki nieistniejące? Nie ma ich jeszcze w księgarniach i bibliotekach. Mogłyby być. Powinny być. Niech będą.

Wielogłosem w głosie Wojciecha Karpińskiego. Jego własnym językiem. Podobnie jak Józef Czapski próbującym dotrzeć do pisarza, którego twórczość go zafascynowała i tę swoją fascynację przekazując dalej, ukazując jak słowa i widzenia stają się naczyniem połączonym stanowiącym siłę jego pisarstwa. Kreśląc portrety i olśnienia, krajobrazy poezji, przestrzenie i styl. "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego. Moja książka zbójecka. Okradająca z każdej wolnej chwili. Wzbogacająca.
Tak czyta się tylko raz. (...) Ktoś potrafi utrwalić w słowach to, co było dla niego bolesną, intymną intuicją. Takie spotkania dodają siły, utwierdzają w słuszności obranej drogi. Wspomina się je ze szczególną wdzięcznością.

"Książki zbójeckie" Wojeciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2009





Przez dziurki po zszywkach

Słońce przewleka złote nitki przez dziurki po zszywkach.
Ślady jak ukąszenie węża. Dwoje małych oczu Judasza.
Główki zapałek znad piśmiennego blatu zgaszonych słów.
Przez dziurki po zszywkach.
Wyglądasz kartki wyrwanej z kontekstu.
Przewlekasz sens istnienia łącząc dwie strony tej samej treści.
Po wstążce z letnich warkoczy ocalałej poezji.
Przez dziurki po zszywkach. Zostaje ślad.

Pozaludzkie szepty

Palcem rozczesują gładką powierzchnię wody. Warkocze fal zatrzymują się na brzegach porcelanowego spodeczka nawlekając płynnie drgania jak wstążki na drewnianych szpulkach. Po drugiej stronie stołu. Zamknięty na dnie starych szuflad czas pachnie naftaliną. Zatęchłe powietrze pod dachem nieba wypełnia sklepienia aż do wnętrza ciężkich belek dzielących go na cztery pory roku. Codzienne obrzędy rozwieszone na sznurkach trzepoczą niczym wiosenne sukienki ze śladami po przekwitłych słonecznikach. Woda dudni w starym czajniku z zagubionym gwizdkiem. Odjechał ostatni parowóz po wąskich szynach odmiennych biegunów świata. Cichym mrugnięciem zatrzymuję w dłoni. Pozaludzkie szepty zamknięte w milczącej muszelce.

Postać i zegar z kadrem ciemnego nieba

Kropla potu spływa powoli pomiędzy jego łopatkami. Ma smak nieuchronności. Dźwiga ją na plecach niczym garb narosłych zgrubień będących plastrem znieczulającym na codzienność. Garb dotykający miejsc najczulszych, niezagojonych mimo kolejnych warstw wosku spływających ze spalającej się świecy. 
Tik tak. Liczydło czasu budzi go do życia. Perpetuum mobile. Odwieczna gonitwa dwóch wskazówek za sobą, kiedyś znieruchomieje, na zawsze, czas jednak dalej płynąć będzie zeskakując na coraz niższe stopnie aż po punkt zerowy istnienia, by zapętlić się ponownie w innym wymiarze. Niezaspokojona ciekawość nieskończoności.
Jego życie. Tarcza zegara. Nawet nie wie kiedy zsunął się na krótszą wskazówkę poruszając się w rozmyślaniu każdego stawianego kroku dającemu mu możliwość doświadczania z większą atencją czasu, który jeszcze mu został nim łupina powieki zamknie mu widok na jutro i będzie się szukał po drugiej stronie oddechu.
Sztylety promieni słońca rozdzierają głęboki granat nieba zatrzymując się na chropowatości parapetu uchylonego okna. Szczelina ku zewnętrzności wypełniająca się z każdą minutą wzmożonym ruchem, odgłosami kroków gubionych w pośpiechu rozwijającego się wachlarza nowych możliwości i pragnień, cieniem okulałego psa niepostrzeżenie czekającego na czyjeś spojrzenie, iskrzeniem suchego powietrza zderzającego się z ciężkimi zasłonami w witrynach sklepu z dywanami, echem samotności zostawionej na dworcowym peronie i plusku wieloryba marzeń utopionego w oczach kałuż.
Czasami zdaje mu się, że wystarczy zbliżyć dłoń do tej sieci przypadkowych połączeń, by poczuć tętno ulic, rytm miasta, bijące serca pośpiechu, pozwalając im przeniknąć do swojego krwioobiegu nadając tempo jego spowolnionemu życiu. Swoista membrana wnosząca drganie w jego coraz bardziej jednostajne dni. Przysłuchując się jej drżeniu każdego ranka myśli, by ująć kadr ciemnego nieba i zamknąć go w dłoni, pomiędzy palcami podglądając jak czas przesuwa się w znak Strzelca a gwiazdy gasnąc spadają na tarczę zegara poruszając krótszą wskazówkę. Tik tak.


Ty, która trzymasz tę książkę

Prolog: 1975
Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyspieszyć. Podstępna zmiana tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.

Dwa lata później. Rok 1977. Rysuję moje dziecięce wyobrażenie nieznanego kraju, czekającego na mnie, w niewyobrażalnej odległości zamkniętej w wypełnionej po brzegi walizce. Szałasy i palmy. Egzotyczny świat ośmiolatki. Przywitały mnie żółto-czarne taksówki, hałaśliwe riksze, zachwycające wyszukaną architekturą hotele i świątynie, osiedla slamsów, jak zbiorowisko pudełek pod zapałkach i starych kartonach po meblach, w dziecięcych oczach szybko znikające na widok straganów z brzęczącymi bransoletkami, belkami kolorowych materiałów chowając się za piramidami nieznanych przypraw. Smaki, które miały na zawsze zmienić moje odczuwanie świata. Wielość nierozumianych słów, szybkich gestów, obyczajów z czasem przyjmowanych za swoje. Z szacunku dla tego kraju i jego mieszkańców. Nowy świat kołyszący się z wielkiej opona zawieszonej na sznurze pod rozłożystym drzewem. Stopy zanurzone w ciepłych kałużach monsunowego deszczu i roztańczone ku czci obcej bogini o ośmiu ramionach. Wielkie plakaty filmowe przyciągające nienasycony wciąż wzrok dziecka, jak koronkowe wzory wymalowane henną na dłoniach wyciągniętych, by zapalić światełko w święto Diwali i przywdziać warstwy kolorów w święto Holi ciesząc się ze zwycięstwa dobra nad złem. Dłoni, składanych jak do modlitwy, na przywitanie. Blisko serca.
Rankiem budzi szelest mokrych od deszczu sari i dzwonów z pobliskiej świątyni dotykanej gołą stopą, by poczuć bliskość z ziemią, ze świętością świata zamkniętego w okrągłym kształcie księżyca, z jego zmiennością faz i niezmiennością tradycji i kultury tego kraju.
Czterdzieści lat później. Rok 2015.  Powietrze jest tak gęste, że można by je kroić na kawałki jak tort śmietankowy albo wycinać jak z tektury i każdy kawałek zamykać w małych słoiczkach po pachnących kremach, aby przydać mu zapachu powracającego za czas jakiś jak wspomnienie o parnych dniach, nim zmyje je ulewny deszcz przedostający się przez szczeliny w granatowym niebie zasłanym ciężką pierzyną chmur.
Sięgam po książkę dla zachowania delikatnej równowagi między wspomnieniami z dzieciństwa a krajem realnych problemów, zmagań z codziennością wszechobecnej kastowości zanurzonej w modlitwach przy zapachu pałeczek sandałowego drzewa tlących się między girlandami egzotycznych kwiatów. W szukaniu nadziei na inne jutro, wobec okrucieństwa kastowych mordów, konieczności nauki sztuki żebrania, tradycji podporządkowania się rodzinie. Próbie szukania własnej drogi, walki o siebie i lepsze życie. "Delikatna równowaga".

Ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się 
w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. 
Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie 
ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, 
pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten 
nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true. 
Honoré de Balzac – Ojciec Goriot


Rohinton Mistry "Delikatna równowaga"
wyd. Drzewo Babel, 2014
"Dla miłośników Indii - lektura obowiązkowa"



W cieniu siedmiomasztowca

Zbierasz ślady swoich stóp by zamknąć w pudełku jak pamiątki z licznych podróży. Dalekich i bliskich. Odciśniętych na piasku i zmytych rytmicznym przypływem oddychającego morza. Znikających nad ranem niczym zgaszona samotność latarni morskiej zasypiającej w spiralnych korytarzach przybrzeżnych muszli. Odbijających echem skrywane myśli.

Podążasz śladem sroki wykradającej niedzielne słowa modlitw zagniecionych w kolorowych paciorkach odpustowych różańców, skrytych w wielobarwnej rozecie pobliskiej katedry. Bibeloty wspomnień kolekcjonując niczym nagrzane słońcem kamyki i piegi na nosie przesypane przez drobne sitko słomkowego kapelusza. Jak drobinki rtęci wyznaczające temperaturę letnich uczuć.

Wiatrak miele wciąż to samo powietrze. Duszne i parne. Utkane z gęstości przybrzeżnych żywiołów rozbijających się o strzeliste skrzydła siedmiomasztowca kołyszącego się lekko w zagłębieniu dłoni. Pragniesz. Przycumować u zarania zachodzącego słońca w przesmyku przysłoniętej źrenicy zamykając niebieski horyzont. W płynnym ruch bujanego fotela usypiając znużone lato.


Z miłości do Dostojewskiego

Trudno dobrać słowa, by zgrabnie napisać o tej niewielkich rozmiarów książce, ale też nie sposób przemilczeć jej pojawienie się, bo to czytelnicze wyzwanie. Wielowarstwowa podróż. Jakby podróży w podróży. Równoległych czasach połączonych miłością do literatury, wytrwałej pasji pisania i wędrowania śladami Fiodora Dostojewskiego.
Lato będzie niebawem stawiać swoje pierwsze kroki, aby w rozkwicie najpogodniejszych dni uwypuklać piękno natury i wszechstronność kolorów. Ta książka jest jak przebudzenie do nowego dnia, jak spojrzenie przez okno, by dostrzec pierwsze promienie słońca, jeszcze niepewnie unoszące się ponad roślinnością, przenikające schłodzoną nocą ziemię. Jest szlachetną elegancją owijającą doskonałość łączonych wątków i fascynacji literackich. 
"Lato w Baden". By go doświadczyć, trzeba wsiąść do wagonu nieśpiesznego pociągu.

Pociąg był co prawda dzienny, ale była zima, sam jej szczyt, czyli koniec grudnia, poza tym pociąg jechał do Leningradu - na północ, dlatego za oknami  szybko zapadał zmierzch, jaskrawymi światłami rozbłyskiwały pędzące wstecz, jakby rzucone czyjąś niewidzialną ręką, podmoskiewskie stacje - letniskowe perony zasypane śniegiem, z łańcuchem latarń łączących się w jedną płomienną wstążkę (...)

Idąc śladem płomiennej wstążki poruszamy się po mapie naznaczonej miejscami znanymi z twórczości Dostojewskiego i prozą jego własnego życia przeplatającymi się we wspomnieniach żony i  wnikającego w życie samego autora "Lata w Baden" - Leonida Cypkina.
Jest to jedna z takich podróży, które zdają się nie mieć końca, zapętlając się między kartkami z dziennika Anny Griegoriewny Dostojewskiej, aktem śmierci jej męża i jakby dwoistego świadectwa miłości do Dostojewskiego. Spleceni we wspólnym cierpieniu, porażkach w codzienności, tęsknocie, walce o siebie i dozgonnym akcie miłości. Topieniu się w odmętach lęków i pragnień, w falach niezdolnej do zwalczenia słabości do hazardu i błagalnych próśb o przebaczenie za doznawaną biedę i nieumiejętność pokonywania własnych ułomności. Oboje jakby w omdleniach życia, dotykają ubóstwa i chwilowych wzbogaceń, w jednoczesnym poczuciu siły trwania przy sobie i konieczności podnoszenia się z upadku. W ciągłej drodze. Na dnie kufrów i bagaży wożąc ze sobą pragnienia nowego jutra. Twórczej, pisarskiej powinności i lekkości życia. W splocie spotkań z Turgieniewem, Puszkinem czy Gonczarowem, w maleńkiej przestrzeni wagonu poruszającego się po wektorach wyznaczających drogę Dostojewskiego. Także do samego siebie. Spoglądając w oczy obrazów, powracających twarzy Chrystusa, aż do ostatniej kropli potu na bladym czole umierającego Fiedi. W teatralności gestów wobec ostatecznej wyroczni losu. Jednego z najbardziej przejmujących opisów śmierci. W bolesnym cierpieniu Anny, dającej początek i koniec "Lata w Baden".
Czasu przesilenia, ale może i dojrzewania Cypkina jako pisarza. W rozkwicie jego talentu pisarskiego. Niezwykłej formie powieści utkanej z misternie długich zdań, jakby bez przystanku, bez zatrzymania, by nie zgubić żadnego wątku, wielości powiązań i odniesień do literatury rosyjskiej, dzięki czemu "Lato w Baden" jest tak wciągające i poruszające.

"Przeczytawszy Lato w Baden możemy wreszcie odetchnąć trochę głębiej, czujemy się oczyszczeni, wstrząśnięci i zarazem wzmocnieni, wdzięczni literaturze za to, co w sobie kryje i jakie uczucia jest zdolna wzbudzić. Leonid Cypkin nie napisał długiej powieści, ale odbył wielką podróż" - Susan Sontag


Leonid Cypkin "Lato w Baden"
tłum. Robert Papieski
wyd. Zeszyt Literackie, Warszawa 2015





W łyżeczce wystygłej herbaty

w tamtych czasach
czytałem dużo i głęboko
stwarzałem sobie tamte czasy
niektóre mam do dzisiaj
Piotr Matywiecki "Powietrze i czerń"
Wydawnictwo Literackie 2009


Próbujesz rozpuścić pamięć tamtych dni jak kostkę cukru w łyżeczce wystygłej herbaty. Osiada na dnie wgłębienia przypominającego dziecięcą kołyskę przyprószonych snów. Chowasz je przed obcym spojrzeniem niezatapialnego poczucia przynależności do kogoś. Przylegającego do cienia umarłych jak pożółkła tapeta na ścianie w starym mieszkaniu bez adresu.
Zasłaniasz okno. Światło odbiera intymność zostawiając nagość słów przeciskających się przez dziurkę od klucza. Zbyt ciasno i gęsto. Zatrzymują się w drodze. Czekasz.  Nim przemoczone powściągliwością słowa rozwiną się na skórze Twoich dłoni. Pustkę zapełnisz kreśląc nową listę pytań znikających w drżącym kadrze coraz cięższej powieki. Rozmazane obrazy wspomnień gubią się w kroków śladach na tęczówkach wyblakłego nieba zaglądającego ukradkiem w spłoszone oczy. Odbicie twojej twarzy zmywa wczorajszy deszcz spływający powoli zardzewiałą rynną. Wszystkie odgłosy znikaj z czasem. Ukradkiem wciąż szukasz siebie.
Kącika ust. Szczebli rzęs przysłaniających ostrość widzenia rozkrawając obraz na małe cząstki. Posiwiałych włosów na skroniach i wyżłobień wokół ust niezdolnych do uśmiechu. Stajesz się wiotki jak łodygi ostróżki rosnące pod blokiem, poddające się z łatwością zbyt silnym porywom wiatru. Próbujesz trzymać się ziemi, coraz bardziej grząskiej, podmokłej od sentymentalnych wzruszeń, które wyrywasz niczym chwasty w ogrodzie. Pomniejszasz każdy dzień i tylko samotna noc tuli Cię do snu. Znowu wrócisz jutro próbując rozpuścić pamięć tamtych dni jak kostkę cukru w łyżeczce wystygłej herbaty.


Chwilowe zawieszenie w samotności

Dukla. To było pierwsze spotkanie. Uzależniające. Nienasycone. Plastycznie doskonałe, bo utkane z nitek spostrzeżeń, doświadczeń, przynależności do ziemi, wsi, spowolnienia i piękna prostoty. Giętkości słów, bo literatura jest siłą, potęgą w samej swojej materii. (...) język potrafi zabijać, zniewalać, wywracać światy.

Mimo wielokrotnych do Dukli powrotów, ona wciąż wywraca mój świata. Jest niezmienną ucieczką w inną czasoprzestrzeń, gdzie koty przechadzają się po parapetach nagrzanych słońcem, letnie sukienki schną na sznurkach wabiąc motyle i męskie spojrzenia, czas przygląda się sobie w lusterkach mijanych samochodów i wyprzedza je za rogiem bezdroży, nad którymi unosi się zapach ulotności, traw i bańki mydlane. W miękkiej rzeźbie Dukli deszcz zamienia się w rozsypane paciorki różańców, a święci spoglądają w głąb dnia z obrazów wiszących w ciemnych izbach. Profil księżyca smaga marmurowe stopy Marii Magdaleny a ciche modlitwy omdlewają u bramy klasztoru Bernardynów. "Dukla" Andrzeja Stasiuka. Plasterek cytryny w cukrze.

I znowu czuję smak zmieniającej się czasoprzestrzeni. "Życie to jednak strata jest" wyrażona w prostocie i prawdziwości słów. Spowolnionej codzienności na drewnianej werandzie z dala od zgiełku miasta, filozofii spotkań, nieistniejących wartości i współczesnej popkultury. Tam, gdzie prawdziwa wolność jest samotnością. Bez poglądów, bez niczego. Pustka. I definiujesz swoją samotność wobec świata, wobec śmierci.

Andrzej Stasiuk definiuje. Swoje życie i życie wpisane w ten swój kawałek ojcowizny. Nakreśla mapę podróży geograficznych, ale też wędrówek wewnątrz siebie. Przywołuje muzykę Boba Dylana, poezję Wojaczka, piękną twarz Becketta i ostrość rysów Krisa Kristoffersona. Ponowie uwodzi. Detalami, szczegółami, prozą Haupta i Schulza. W tej sztuce uwodzenia słowem jest niezrównany. Nie sposób mu się nie poddać zmieniając kąt spostrzegania i doświadczania dotyku świata, gdzie literatura żywi się życiem, a jednocześnie je napędza. Zatrzymania się nad grobem, unikania mówienia o odchodzeniu, zmagania ze śmiercią odbierającą bliskość a pozostawiającą rozwianą po świecie garstkę prochów i płomyk światła zapalanego dla pamięci. Szkieletu bez odzienia. Dowód czyjejś bytności i świąt Zmartwychwstania pachnących kadzidłem.
"Życie to jednak strata jest" zatrzymuje w biegu. Zmusza do zadumy. Medytacji. Pochylenia się nad człowieczeństwem i człowiekiem w ogóle. W okropności historii zakopanej w ziemi, spalonej na stosach w Bełżcu i obojętności pitej ze szklanki przy wagoniku w Brzezince. Niechcianego dziedzictwa i popiołów krążących nad cmentarzyskiem bezimiennych istnień, naszych narodowych kompleksów, nierozumianego skażenia złem i nieporadnością w próbach zmycia z siebie przesiąknięcia Zagładą. W trudzie i nieumiejętności opowiadania o Holokauście. Stasiuk zbiera nasze ułomności, paranoje oglądania się w cudzych odbiciach, obnaża nasze słabości i obleka w surowość słów zawieszonych ponad ziemią niczym zniekształcone wydłużeniem postacie na obrazach Chagalla. Oczekuje uczłowieczenia, bo warto walczyć o siebie, by nie żyć tak krótko i bez smaku.

"Życie to jednak strata jest", że nie zdążę przeżyć tego wszystkiego, na co mam apetyt, bo tego jest za dużo i nie zmieści się w jednym życiu. Nie napiszę wszystkich książek, nie przeżyję wszystkich dni, nie spotkam się z bliskimi ludźmi w wystarczającym natężeniu. (...) Już nie trzeba lecieć w kosmos, nakręcać się, ekscytować. Wystarczy dobry dzień, dobry poranek, piękne światło. (...) Mnie interesuje to, co przeżyłem. Moje prywatne doświadczenie zamknięte w powieści, które o dziwo bywa doświadczeniem powszechnym. Ostatnio napisał do mnie stary, dojrzały facet, że czytając moją książkę, słyszał w głowie własny głos. Przecież o nic więcej w tym pisaniu nie chodzi, jak tylko o chwilowe zawieszenie w samotności.


"Życie to jednak strata jest"
Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką
wyd. Czarne, 2015




Kartka z kalendarza

Ścieram na drobnej tarce zerwaną kartkę z kalendarza.
Drobinki dopełnionego dnia osiadają na brzegach skończoności, niczym zmęczone lotem motyle. Tak samo nie przeżyją do jutra w zwiewnej przemijalności. Odgarniam od siebie grudki pustostanu zamieszkującego miękkość podskórnych słabości. Wieczne starania na wyrost. Źle skrojone nie pasują do narastającej warstwy zwodniczych przyzwyczajeń. Pacynka na sznureczkach. Zanurzona w szklistości niewidzącego spojrzenia. Dwa lewe buty koślawo drepczące donikąd. Palcami niezdolna dosięgnąć zapętlonych supełków uzależnień potyka się o swoją niezgrabność. Z wdziękiem marionetki zawiniętej w pejzaż nieobecności. Intymnej przestrzeni zamkniętej w pudełku wypalonych zapałek. Gdzieś na ziemi ciągle pada deszcz. Gdzieś nie ma rozłożystych parasoli, jedynie przepastne wgłębienia wypełnione lękiem. Odgłosem poruszającej się ziemi. Pyłem powszedniości.
Ścieram na drobnej tarce zerwaną kartkę z kalendarza. 

Nie podkrada się konfitury z róży

Otwieram okno wycinając ramą kawałek zewnętrznego świata, który wpada do pokoju gęstością wilgotnego od deszczu powietrza. Obraz wyrwany z nienaruszalności miasta, niezmiennego w swoim architektonicznym pięknie, jak fragment ołtarza Wita Stwosza, wycinek z witraży Józefa Mehoffera czy niebiańskiego sklepienia kościoła Franciszkanów. Leży na podłodze w swojej doskonałości naruszając obojętność niewyszukanego wystroju hotelowego pokoju.
Stoję nieruchomo próbując wtopić się w wieczorną atmosferę przesączoną turystycznym gwarem, wybrzmiałym odgłosem hejnału z wieży mariackiej, owijającego jej spadzisty dach z czterech stron świata. Poddaję się powolnemu rytmowi przemykającemu podziemiami miasta i rozsiadającemu się leniwie na ławeczkach wzdłuż Plant. Franciszkańską przejechał ostatni dzisiaj tramwaj gubiąc odgłos dzwonków w progach kościoła Dominikanów.  Bezdomni zawijają w poranną gazetę kolejny łyk goryczy. Krzykliwe tytuły już dawno straciły na swojej aktualności.
Zawieszam wzrok w oknie naprzeciwko. Jego rozświetlone wnętrze, zamknięte w granicach wyznaczonych poszarzałą framugą, kusi spojrzenie wnikające nieproszoną ciekawością w prywatny obszar skryty za firankami kwiatów i wzorzystych tkanin stających się żywymi polichromiami, o zmroku zyskującymi umiejętność poruszania się cieniem odbijającym się w księżycowej poświacie i świetle ulicznych latarni. Staruszka w długiej koszuli nocnej drepcze po gęsto zastawionym meblami pokoju. Ciasno tam i tłoczno, jakby całe pokolenia krzeseł, komód, kredensów i szafeczek zebrały się na rodzinnej naradzie wokół ciężkiego stołu niepewnie już stojącego w centrum niewielkiego pomieszczenia. Szklanka w plecionym koszyku. Fajansowy talerzyk w drobne kwiatki, a może tylko w okruszki po obwarzanku z makiem. Łyżeczka ostała z wojennej zawieruchy, osierocona po finezyjnie zdobionym serwisie jest niemym świadkiem dawnej świetności tego miejsca. Odgłos dorożki znikającej za rogiem kamienicy wnosi coś z mistycznego doświadczenia cofnięcia się czasu odbierającego możliwość przekazania skradzionych, przed chwilą, spostrzeżeń słowem. Pozostaną obrazem pod powieką oka. Staruszka staje w oknie naprzeciwko. Zawstydzenie dostrzeżenia intymności czyjegoś świata odwraca mój wzrok w stronę obcego pokoju hotelowego.
Nie powinno się wnosić własnych wyobrażeń w progi czyjegoś domu. Między ściany utraconych kolorów i przetartych chodników z zakopiańskim motywem. Przestawiać mebli robionych na zamówienie przez zaprzyjaźnionego stolarza, ścierać kurzu z długoramiennych kandelabrów, odstawiać kubka z niedopitą kawą na stary, kuchenny blat ani rozpościerać na wytartych deskach podłogi wyblakłego dywanu pozbawionego dawnej miękkości. Nie podkrada się z kredensu konfitury z dzikiej róży. Nie budzi się postaci ze starych zdjęć spoglądających nieruchomo wzrokiem pełnym niedowierzania nad zmieniającą się płynnością ruchów staruszki. Nie ceruje się dziur w poszewkach poduszek. Pozwala im się oddychać, wypuszczać zbierane w podszewce niepokoje nadchodzącej nocy i  oczekiwania na nadzieję nowego poranka.
Zamykam okno na nie swój świat. W obcym pokoju hotelowym zapachniało konfiturą z dzikiej róży.



W małym mieszkaniu na osi przeciągu

Zapewne ktoś jednak rozmyśla o tym, czym jest dobro,
Nawet wtedy gdy jest późno, żeby się pomylić -
Czy to wszystko było możliwe, nawet miłość, nawet
Całkowita samotność, ale dla kogoś innego, w innym życiu,
Nie tu, w tym małym mieszkaniu na osi przeciągu.

Surowość poranka przydaje rumieńców resztkom ciasta z pigwą. Rozkrawam ostatni kawałek nadziei na mniejsze porcje. Będzie można delektować się nią dłużej. Nim słońce schowa się w purpurze zmierzającej na kraniec ciemności. Pójdę jego śladem zwiedzona światłem rozproszenia osiadającego na kosmykach myśli wplecionych w słomkowy kapelusz wiosny. Ptaki wtórować będą dzwonom dalekiego kościoła rozbijającego czas na pojedyncze nuty rozmodlonych pacierzy. W nich słyszę siebie, a dzień w jutrzence niewinności wniknie pod skórę Twojego spojrzenia.
W kącikach warg spierzchniętych uśmiechem kołysać się będą jutrzejsze krople łez złapane ostatnim tchnieniem w krągłość przepalonej żarówki. Ślad po rozpalającej nieobecności. Pozostaniesz zawiniątkiem rozsypanych wierszy. Słowa szpulką nierozwiniętej wstążki na drodze tułaczej udręki, pęcherzykiem powietrza w ciężkiej glinie. Oddałeś obrazy swoich dni na własność innym w ostatnim pulsie tętna. 
Surowość poranka przydaje rumieńców resztkom ciasta z pigwą. Rozkrawam ostatni kawałek Twoich wierszy na mniejsze porcje. Wersety w ziarenkach goryczy i nienasycenia. Będę mogła delektować się nimi dłużej.

Aby przeżyć ten wiersz, muszę milczeć,
Sławy i nędzy rym wciąż odnajdując
Mówić znowu to, co mówiłem zawsze -
Walczyć o życie tym, o co życie nie dba
Nie dla osób liczących swej profesji
Zyski i straty, w nadziei wieczystej
Dzierżawy gruntu, który wystarczy na grób.

Jeśli chcesz, by wiersz przeżył ciebie, mów.

.


fragmenty wierszy Macieja Niemca
z tomiku "Stan nasycenia"
wyd. Zeszyty Literackie, seria poetycka 

Myśl to forma odczuwania

Dopiero niedawno, kiedy zwrócono mi na to uwagę, zdałam sobie sprawę, jak często w mojej eseistyce i prozie pojawiają się te same tematy i jak często wyrażam te same sądy czy zaprzeczenia. Gdy odkryłam, jak bardzo jednorodna jest moja myśl, niemal się przeraziłam.

Znowu w drodze. Jednorodna trasa. Niezmiennie wiodąca po tym samym odcinku przestrzeni nakreślonej położeniem miast. Obrazy te same, tylko nowe spojrzenie i mnogość wymawianych słów. Różnorodność ich pochodzenia wypełniająca szczelnie przestrzeń ciasnego przedziału. Jakby wszystkie musiały się spotkać w tym właśnie miejscu, z tak dokuczliwą intensywnością, aż im samym duszno. Jedne, zatem, uciekają przez szczelinę niedomkniętych drzwi, inne osiadają ciężko na klawiaturach pospiesznie otwieranych laptopów, skrywają się między wydatnymi kształtami walizek i w zagnieceniach toreb podróżnych. W tym zawężonym, fragmentarycznym obszarze podróży, wycinku drogi, przywołują odległe od siebie szerokości geograficzne rzeźbione mocnym akcentem, prowadzone miękką melodią i rytmem przerywanym nowymi słowami pojawiającym się w przedziale. Ostatnie z nich przychodzą zasapane i zmęczone, ciągnąc się jeszcze wąskim korytarzem niczym przyciężki bagaż, by osiąść w ostatnim wolnym fotelu.
Zazdroszczę ciszy, która została na peronie. 
Przenika drżeniem. Pociąg rusza sprawiając, że słowa wirują niczym fusy w szklance. Łączą się, prześcigają, przyglądają sobie, rozbijają o zakurzone lustro okna zadziwionego zwinnością ich ruchów. Pojawiają tak szybko, jakby w obawie, że umknie, jedynie im przypisany, moment narodzenia i stracą na ważności wszystkie ocalone za ich pomocą emocje. Uspakaja je dopiero monotonny sen i znużenie. Zatrzaskują się w bezdźwięcznym unieruchomieniu wąskich warg. Zatrzymując w pół-geście, niedokończonym znaczeniu swojego istnienia. Ich milczenie staje się jednakie. Nic ich już nie różni: kolor skóry, kształt czy pochodzenie. Niezdolne do wypowiedzenia własnego 'ja" tracą na swojej odmienności. Stają się niczym posągi bez wyrazu kruszące się wraz z każdym ciężkim oddechem uśpionych pasażerów.
Milczenie. Mgliste, bezkształtne i pozbawione umiejętności pobudzania zmysłów, przywoływania barw i zatrzymywania obrazów. Pozbawione smaku. Wyjałowione, a przecież to w nim rodzi się myśl, forma odczuwania potrafiąca wyrazić smutek, zamyślenie, oddalenie. Odczuwanie siebie.
W moim odczuciu jednak prawda wiąże się z milczeniem, z refleksją, z praktyką pisarską. Mowa nie jest skarbnicą prawdy lecz bladą i prowizoryczną wersją pisania.

Czytam słowa zapisane. Naznaczone chorobą. Oswajaniem strachu i przemijalnością daną każdemu. Ujęte w myśli skupione wobec wojny z własną słabością i ułomnością świata. Zamknięte w sztuce fotografii i zatrzymywanych na kliszy zmiennościach czasu i ludzkiego ciała, ale i sztuce zachowywania dystansu do własnych doświadczeń. Naznaczone dążeniem do wykształcenia własnych, uniwersalnych wartości, jednorodnej różnorodności poglądów, w ciągłym głodzie wiedzy i doskonaleniu warsztatu pisarskiego.
Jednym z najtrudniejszych wyzwań pisarskich jest to, że trzeba w izolacji prowadzić rozmowę z samą sobą, co jest zupełnie nienaturalne (...) Cudownie byłoby zacząć od początku bez jarzma wykonanej dotychczas pracy. 

"Myśl to forma odczuwania". Wersja pisana rozważaniem o prostocie prozy i zagęszczonym stylu poezji. Szukaniem metafory w literaturze i w życiu. W prostocie dźwigania odpowiedzialności za siebie i czegoś znacznie więcej.
Powiedziałeś, że literaturze zawdzięczamy wszystko, czym jesteśmy i czym byliśmy. Jeśli znikną książki, zniknie historia, znikną ludzie (...) Książki to nie tylko prosta suma naszych marzeń, nasza pamięć. Dają nam także możliwość wykraczania poza samych siebie. Niektórzy ludzie uznają czytanie wyłącznie za rodzaj ucieczki - ucieczki od "prawdziwego" świata codzienności do domeny wyobraźni, uniwersum książek. Książki są czymś znacznie więcej. To sposób na osiągnięcie pełni człowieczeństwa.

"Myśl to forma odczuwania.
Susan Sontag w rozmowie z Jonathanem Cottem"
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014




Eseje i jesienie

"Lektura" nie jest może najszczęśliwszym dla takiego patrzenia słowem, nie byłby też nim "ogląd", ponieważ oba zakładają pewien chłód obserwacji, podczas gdy będziemy tu na gorącym terenie, gdzie błyski obrazów uderzają w nas głęboko, w samo sedno. I gdzie trwa nadal poczucie, że, choć upadły dawne, dziecięce iluzje, bez doznania idealności niczego się w życiu nie dotknie.

Jabłko Olgi. Stopy Dawida. Wygnanie z raju i biblijny pomazaniec. Smak dojrzałego lata na podniebieniu i czekanie na kolejny krok czekający przy łóżku. Gest. Resztka woli życia witającego się ze światem. Wachlarz wspomnień i budzących je skojarzeń, postaci i literackich zauroczeń. Melancholii, jakże obecnej. Wciąż obecnej. Rozpalającej ukryte w cieniu obrazy i twarze na odwrocie staromodnych lusterek, w krótkich chwilach osiadających na dnie filiżanki pachnącej miętą.
Dobre wróżki i stare drzewo uschnięte w samotności. Klisze ulotnej lekkomyślności rozwijane w kolejnych esejach niczym arrasy haftowane wzorzystymi motywami własnych doświadczeń. Spostrzeżeń układanych w miniaturach zapomnianych piosenek, filmowych kadrów i starych map okolic Paryża. Śladami stóp Prousta, śladami jego czasu rozkrawanego na cząstki owocu przesyconego pragnieniem opowiedzenia codzienności widzianej z balkonu zawieszonego nad plastrem asfaltu połyskującego od deszczu i usypanego drobinkami piaszczystej plaży, brzegami sięgającej spokojnego snu.
Alegorie i koklusz. Żółta ściana ciągłego dążenia do perfekcji i nanoszenia ciągłych poprawek. W literaturze. W malarstwie. W tołstojowskiej ucieczce ku nowym pomysłom i kierunkom. W poszukiwaniu gatunków i utrwalaniu własnego stylu. W porzuceniu własnego zauroczenia przeszłością pozostawioną przez Iwaszkiewiczowskiego Wiktora, w jednym kroku oswobodzenia. Smak i zachwyt czyli "Jabłko Olgi, stopy Dawida. Eseje i jesienie" Marka Bieńczyka.

Nie całkiem powieść; nie całkiem baśń; ta dwoistość realistyczno-magiczna wydaje się dziś przed wszystkim trafną definicją prozy melancholijnej - która nie ma czystości gatunkowej i która wprowadza dwoisty, komplementarny i kontrolujący siebie równoważący własne odchylenia ruch odrealniania rzeczywistości i dorealniania nierzeczywistości.


"Jabłko Olgi, stopy Dawida" Marek Bieńczyk
wyd. Wielka Litera, 2015



Przy zaciśniętych zębach, zmrużonych powiekach

Wegetowanie przy zaciśniętych zębach, zmrużonych powiekach, to jak zejście na samo dno studni życia, by poczuć pod stopami pustkę. A jednak wciąż pragnąć zamknąć cząstkę siebie w samotnej próżni, jak utrwala się przemijalność w zimnym kadrze obiektywu. W linijce zapisywanej krzywizny krzyku, kwadracie gładkiej posadzki przeszywanej dudnieniem kroków. Próbując oderwać się od paraliżującego bólu w rozpaczliwej bezsilności.

Nasze sny są również także niedoskonałe:
budzimy się z nich. To naj[gorsze?] [dalej urwany fragment]
                                                    Zgodziłbym się nawet na nieśmiertelność,
gdyby przebiegała we śnie. Przerywanym tylko na jedną sekundę,
aby nagle otworzyć oczy szeroko w ciemnośći szepnąć bezgłośnie:
jak ciepło, jak cicho, jak błogo i znów je zamknąć zatrzasnąć
powieki,
na nową senną wieczność.

Aleksander Wat. Przejmujące wołanie o przebaczenie za zbrodnię śmierci. Lista skreśleń. Lista dokumentów. Kolejny zatrzymany siłą dzień zamknięty w czterech ścianach odrętwienia. Chodzenia po omacku, po obrzeżach celi, której granice wyznaczał kolejny wysiłek ręki i bóle uszczuplone. Gotowe. Przepisane. W zaułkach jedynie chwilowej ciszy i ukojenia świadomie dążącego do wyrwania się ku wolności. Poza własne niedołężne ciało. Poza własną niemoc. Poza nie swoją rozpacz. 
Ostatni zeszyt. Ostatnie zdania. Ostatnie życzenia. Testament pragnień na potem. Przenikliwy świadek zmagań z cierpieniem ciała i czekaniem na dobrą noc. Poruszający wyraz miłości.

(...) Nasza 
jedność była tak jednością, że
nie może przestać być, kiedy
mnie nie będzie. Pamiętaj o tym
i nie rozpaczaj, tylko nie rozpaczaj,
żeby tę jedność naszą, żeby nasze
wspólne istnienie w tej jedności
nie udręczać (...)



Aleksander Wat "Ostatni zeszyt"
128 Zeszyty Literackie, zima 2014




Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...