Zakładki zachwytu

Pisząc, że my wszyscy, gdy pomyślimy głębiej, posługujemy się kryteriami Maupassanta, bo każdy z nas żyje dla minut czy sekund wrażeń, których nie potrafimy jasno opisać, o których mówimy ostrożnie, aby ich nie spłoszyć, lub o których milczymy, Hostowiec pisze wówczas o tajnej racji  s w e g o  własnego istnienia. I może jak Maupassant nie jest świadomy, że takie sekundy właśnie on przekazać nam umie.
Czy może pisarz dać więcej czytelnikowi?

Zakładki zachwytu wkładam między kartki książki, by były tam kiedy wrócę, jeszcze raz, do tych samych obrazów i podróży w miejsca tak blisko poznane. Ulepione z tkanki pospiesznego oddechu i kradzionego spojrzenia, gdzie na obrzeżach okładek, pogniecionych od parnych dni, krystalizują się myśli niczym zapas słów w kratkach woskowych plastrów. Znieruchomiałe posągi rzeźb. Na moment zatrzymane w kadrze źrenicy. Karuzelowym rytmie filiżanki na spodeczku fajansowych koronek.
Zakładki zachwytu. W kropli atramentu na mankiecie koszuli i zapachu przepalonych tytoniem żółtych, kawiarnianych stolików. Czyjejś sylwetce zatrzymanej między framugami wysokiego lustra i śladu pocałunku na papierowej serwetce. Marynarki porzuconej na brzegu łóżka jak niechciane pragnienia "Zadumanego fryzjera".
Odkrywam kolejny rozdział jak kartę w pasjansie. Staromodnej garibaldce. Crapette. Grze dla dwojga. Z zaciekawieniem spoglądając na nowe rozdanie. Zbitkę słów nieprzypadkowo zebranych jak obrazy mistrzów na koralowych ścianach muzealnych przestrzeni wytyczających granice piękna i poszerzających wielobarwne horyzonty widzenia odbiciem na płótnie. Wyczytanych między kartkami w wąskich wagonikach "Train de banlieue".

Poprzez wszystkie rozdziały tej książki, tak różne i zawsze stanowiące całość w sobie - ta sama powściągliwość autora - jakże pilnuje on siebie samego, by nie zakrzyczeć, najsilniej działające sceny urywa, maskuje ich zakończenie; w tym samym rozdziale, w tym samym opowiadaniu, gdy tylko napięcie zaczyna gwałtownie narastać, gdy dociera do losu tej czy innej istoty, autor ją gubi, przesuwa uwagę czytelnika na innych ludzi, czy na inne miejsca, nadaje wypadkom inny, jakże absolutny sens.


Józef Czapski "Czytając"
wyd. Znak, Kraków 2015



Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj 
zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, 
co podziwia w sposób - powiedziałbym - organiczny.
Konstanty A. Jeleński "Chwile oderwane"

Jeszcze kilka dni temu gorące powietrze w omdleniu zawisło na klamce upalnego poranka. Stopy wykradały wzory ze splotu gęstego powietrza i nitek wełnianej włóczki dywanów przenosząc je w nowe miejsca niczym kalkomanie z dzieciństwa. Jodełki z drewnianej podłogi odciskały się jak linie papilarne rozciągnięte od czubków palców po krągłości ociężałych stóp zostawiających ślady, wyglądające niczym drzeworyty Albrechta Dürera, odciśnięte na chłodnej posadzce łazienki. Czarno-białe. Zmyte z kolorów. Osadzone w kontrastach rzeźbień i zagłębień cienkich warstw mlecznej fugi.
Wycinek lustra zdawał się znieruchomiałym jeziorem niezdolnym odzwierciedlić spojrzenia zwieszonego po jego drugiej stronie. Duszno. Świat znikał w całkowitym bezruchu nieistnienia. W spiralnych korytarzach muszli odbijał się głos wspomnień niczym przypływ o skalisty brzeg opustoszałej plaży. 
Spomiędzy kartek książki wyciekały nitki czarnego atramentu wijąc się niczym górskie potoki między zakładkami kolejnych akapitów rozbijając się o kamyki i nierówności poustawianych w równym szeregu liter. Brodzę po kostki w tekście gotowa w nim utonąć na zawsze. Przesiąknąć każdym słowem. Roziskrzeniem magnetycznych spotkań i odniesień w wielości warstw. Historycznej, malarskiej i literackiej. 
"Książki zbójeckie". Dzisiaj rozwichrzone porywami chłodniejszego wiatru unoszą się na jego skrzydłach tworząc obrazy poetyckie w mojej prozie codzienności. Ukazując plastyczność urealniających się wizji pozostawiających niespokojne serce i oczy pragnące dostrzec jeszcze więcej, wyczytać mądrzej z rytmu stylistyki zarezerwowanej jedynie dla tego autora. W krokach jego swoistej pielgrzymki do książek i autorów jemu najważniejszych. 
Ich lektura stanowi zasadniczą przygodę duchową mojej młodości. Wybór autorów nie sprawia kłopotu. Przywołuję tych, którzy przemówili wówczas do mnie najsilniej. Byłem spragniony języka, który mógłbym uznać za własny. Po omacku szukałem pomocy. Siedem spotkań zapisało się w mojej pamięci ze szczególną wyrazistością. Z kart Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Czapskiego, Jerzego Stempowskiego, Aleksandra Wata, Konstantego Jeleńskiego dobiegł do mnie żywy głos.

Ich głos. Język. Stanowią istotę łączącą ich na wielu płaszczyznach przynależności. Do Polski, do Europy, do tradycji. W każdej z reprezentowanych przez siebie sztuk, malarstwie czy literaturze, politycznej wrażliwości, pozostający wierni sobie i swoim korzeniom potrafiąc jednocześnie widzieć szerzej, mówić dosadniej w spleceniu z ówczesną rzeczywistością, w walce o autentyczność i zachowanie dziedzictwa. Znajdując swój język. Uniwersalność, jaką w filozofii Hansa-Georga Gadamera możemy odczytać jako nieskończoność. Rozmowę, której brak końca, którą można wskrzesić na nowo, gdzie „język staje się prawdziwym centrum ludzkiego bytowania”. Stając się poszukiwaniem własnego głosu, który byłby zgodny z temperamentem i doświadczeniem, a potrafił przekazać wizję duchowej rzeczywistości. 

Wojciech Karpiński zebrał obok siebie garstkę wygnańców historii, emigrantów, twórców światowej miary, „niespiesznych wędrowców”, rysując ich portrety w skupieniu nasłuchując szepty ich „swobodnych głosów”, zbierając „Wyrwane strony” i utrwalając „Chwile oderwane”. Podnosząc z klęczek współczesnego zapomnienia ich myśl zdystansowaną od mód, bo opartą na spostrzegawczości świata, mądrości doświadczeń i autonomiczności, przeżywanego w pełni człowieczeństwa nie pozbawionego wyobcowania, bólu i talentu odczuwania mocniej, odbierania świata intensywniej. 
Trudno oderwać się od „Książek zbójeckich”. Wytaczają drogę dla każdego czytelnika. W toczącej się dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce, o jakości książek jakie zalegają księgarniane półki i pojawiają się w czytelniczych rankingach, „Książki zbójeckie” mówią same za siebie. Współcześnie, choć spisywane w latach osiemdziesiątych.
Znudziły mi się te gonitwy za tytułami, których nikt nie widział. Jeżeli nie mogę dostać książek niezłych, dlaczego nie sięgnąć po dzieła znakomite, naprawdę istotne? Na tym szczeblu abstrakcji stopień nieistnienia staje się mało ważny. Spacerując od jednej księgarni do drugiej, zamiast mamrotać pod nosem niezbyt życzliwe komentarze pod adresem tytułów, nazwisk, problemów, postanowiłem porozmawiać z pamięcią i wyobraźnią. Książki nieistniejące? Nie ma ich jeszcze w księgarniach i bibliotekach. Mogłyby być. Powinny być. Niech będą.

Wielogłosem w głosie Wojciecha Karpińskiego. Jego własnym językiem. Podobnie jak Józef Czapski próbującym dotrzeć do pisarza, którego twórczość go zafascynowała i tę swoją fascynację przekazując dalej, ukazując jak słowa i widzenia stają się naczyniem połączonym stanowiącym siłę jego pisarstwa. Kreśląc portrety i olśnienia, krajobrazy poezji, przestrzenie i styl. "Książki zbójeckie" Wojciecha Karpińskiego. Moja książka zbójecka. Okradająca z każdej wolnej chwili. Wzbogacająca.
Tak czyta się tylko raz. (...) Ktoś potrafi utrwalić w słowach to, co było dla niego bolesną, intymną intuicją. Takie spotkania dodają siły, utwierdzają w słuszności obranej drogi. Wspomina się je ze szczególną wdzięcznością.

"Książki zbójeckie" Wojeciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2009





Przez dziurki po zszywkach

Słońce przewleka złote nitki przez dziurki po zszywkach.
Ślady jak ukąszenie węża. Dwoje małych oczu Judasza.
Główki zapałek znad piśmiennego blatu zgaszonych słów.
Przez dziurki po zszywkach.
Wyglądasz kartki wyrwanej z kontekstu.
Przewlekasz sens istnienia łącząc dwie strony tej samej treści.
Po wstążce z letnich warkoczy ocalałej poezji.
Przez dziurki po zszywkach. Zostaje ślad.

Pozaludzkie szepty

Palcem rozczesują gładką powierzchnię wody. Warkocze fal zatrzymują się na brzegach porcelanowego spodeczka nawlekając płynnie drgania jak wstążki na drewnianych szpulkach. Po drugiej stronie stołu. Zamknięty na dnie starych szuflad czas pachnie naftaliną. Zatęchłe powietrze pod dachem nieba wypełnia sklepienia aż do wnętrza ciężkich belek dzielących go na cztery pory roku. Codzienne obrzędy rozwieszone na sznurkach trzepoczą niczym wiosenne sukienki ze śladami po przekwitłych słonecznikach. Woda dudni w starym czajniku z zagubionym gwizdkiem. Odjechał ostatni parowóz po wąskich szynach odmiennych biegunów świata. Cichym mrugnięciem zatrzymuję w dłoni. Pozaludzkie szepty zamknięte w milczącej muszelce.

Postać i zegar z kadrem ciemnego nieba

Kropla potu spływa powoli pomiędzy jego łopatkami. Ma smak nieuchronności. Dźwiga ją na plecach niczym garb narosłych zgrubień będących plastrem znieczulającym na codzienność. Garb dotykający miejsc najczulszych, niezagojonych mimo kolejnych warstw wosku spływających ze spalającej się świecy. 
Tik tak. Liczydło czasu budzi go do życia. Perpetuum mobile. Odwieczna gonitwa dwóch wskazówek za sobą, kiedyś znieruchomieje, na zawsze, czas jednak dalej płynąć będzie zeskakując na coraz niższe stopnie aż po punkt zerowy istnienia, by zapętlić się ponownie w innym wymiarze. Niezaspokojona ciekawość nieskończoności.
Jego życie. Tarcza zegara. Nawet nie wie kiedy zsunął się na krótszą wskazówkę poruszając się w rozmyślaniu każdego stawianego kroku dającemu mu możliwość doświadczania z większą atencją czasu, który jeszcze mu został nim łupina powieki zamknie mu widok na jutro i będzie się szukał po drugiej stronie oddechu.
Sztylety promieni słońca rozdzierają głęboki granat nieba zatrzymując się na chropowatości parapetu uchylonego okna. Szczelina ku zewnętrzności wypełniająca się z każdą minutą wzmożonym ruchem, odgłosami kroków gubionych w pośpiechu rozwijającego się wachlarza nowych możliwości i pragnień, cieniem okulałego psa niepostrzeżenie czekającego na czyjeś spojrzenie, iskrzeniem suchego powietrza zderzającego się z ciężkimi zasłonami w witrynach sklepu z dywanami, echem samotności zostawionej na dworcowym peronie i plusku wieloryba marzeń utopionego w oczach kałuż.
Czasami zdaje mu się, że wystarczy zbliżyć dłoń do tej sieci przypadkowych połączeń, by poczuć tętno ulic, rytm miasta, bijące serca pośpiechu, pozwalając im przeniknąć do swojego krwioobiegu nadając tempo jego spowolnionemu życiu. Swoista membrana wnosząca drganie w jego coraz bardziej jednostajne dni. Przysłuchując się jej drżeniu każdego ranka myśli, by ująć kadr ciemnego nieba i zamknąć go w dłoni, pomiędzy palcami podglądając jak czas przesuwa się w znak Strzelca a gwiazdy gasnąc spadają na tarczę zegara poruszając krótszą wskazówkę. Tik tak.


Ty, która trzymasz tę książkę

Prolog: 1975
Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyspieszyć. Podstępna zmiana tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.

Dwa lata później. Rok 1977. Rysuję moje dziecięce wyobrażenie nieznanego kraju, czekającego na mnie, w niewyobrażalnej odległości zamkniętej w wypełnionej po brzegi walizce. Szałasy i palmy. Egzotyczny świat ośmiolatki. Przywitały mnie żółto-czarne taksówki, hałaśliwe riksze, zachwycające wyszukaną architekturą hotele i świątynie, osiedla slamsów, jak zbiorowisko pudełek pod zapałkach i starych kartonach po meblach, w dziecięcych oczach szybko znikające na widok straganów z brzęczącymi bransoletkami, belkami kolorowych materiałów chowając się za piramidami nieznanych przypraw. Smaki, które miały na zawsze zmienić moje odczuwanie świata. Wielość nierozumianych słów, szybkich gestów, obyczajów z czasem przyjmowanych za swoje. Z szacunku dla tego kraju i jego mieszkańców. Nowy świat kołyszący się z wielkiej opona zawieszonej na sznurze pod rozłożystym drzewem. Stopy zanurzone w ciepłych kałużach monsunowego deszczu i roztańczone ku czci obcej bogini o ośmiu ramionach. Wielkie plakaty filmowe przyciągające nienasycony wciąż wzrok dziecka, jak koronkowe wzory wymalowane henną na dłoniach wyciągniętych, by zapalić światełko w święto Diwali i przywdziać warstwy kolorów w święto Holi ciesząc się ze zwycięstwa dobra nad złem. Dłoni, składanych jak do modlitwy, na przywitanie. Blisko serca.
Rankiem budzi szelest mokrych od deszczu sari i dzwonów z pobliskiej świątyni dotykanej gołą stopą, by poczuć bliskość z ziemią, ze świętością świata zamkniętego w okrągłym kształcie księżyca, z jego zmiennością faz i niezmiennością tradycji i kultury tego kraju.
Czterdzieści lat później. Rok 2015.  Powietrze jest tak gęste, że można by je kroić na kawałki jak tort śmietankowy albo wycinać jak z tektury i każdy kawałek zamykać w małych słoiczkach po pachnących kremach, aby przydać mu zapachu powracającego za czas jakiś jak wspomnienie o parnych dniach, nim zmyje je ulewny deszcz przedostający się przez szczeliny w granatowym niebie zasłanym ciężką pierzyną chmur.
Sięgam po książkę dla zachowania delikatnej równowagi między wspomnieniami z dzieciństwa a krajem realnych problemów, zmagań z codziennością wszechobecnej kastowości zanurzonej w modlitwach przy zapachu pałeczek sandałowego drzewa tlących się między girlandami egzotycznych kwiatów. W szukaniu nadziei na inne jutro, wobec okrucieństwa kastowych mordów, konieczności nauki sztuki żebrania, tradycji podporządkowania się rodzinie. Próbie szukania własnej drogi, walki o siebie i lepsze życie. "Delikatna równowaga".

Ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się 
w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. 
Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie 
ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, 
pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten 
nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true. 
Honoré de Balzac – Ojciec Goriot


Rohinton Mistry "Delikatna równowaga"
wyd. Drzewo Babel, 2014
"Dla miłośników Indii - lektura obowiązkowa"



W cieniu siedmiomasztowca

Zbierasz ślady swoich stóp by zamknąć w pudełku jak pamiątki z licznych podróży. Dalekich i bliskich. Odciśniętych na piasku i zmytych rytmicznym przypływem oddychającego morza. Znikających nad ranem niczym zgaszona samotność latarni morskiej zasypiającej w spiralnych korytarzach przybrzeżnych muszli. Odbijających echem skrywane myśli.

Podążasz śladem sroki wykradającej niedzielne słowa modlitw zagniecionych w kolorowych paciorkach odpustowych różańców, skrytych w wielobarwnej rozecie pobliskiej katedry. Bibeloty wspomnień kolekcjonując niczym nagrzane słońcem kamyki i piegi na nosie przesypane przez drobne sitko słomkowego kapelusza. Jak drobinki rtęci wyznaczające temperaturę letnich uczuć.

Wiatrak miele wciąż to samo powietrze. Duszne i parne. Utkane z gęstości przybrzeżnych żywiołów rozbijających się o strzeliste skrzydła siedmiomasztowca kołyszącego się lekko w zagłębieniu dłoni. Pragniesz. Przycumować u zarania zachodzącego słońca w przesmyku przysłoniętej źrenicy zamykając niebieski horyzont. W płynnym ruch bujanego fotela usypiając znużone lato.


Z miłości do Dostojewskiego

Trudno dobrać słowa, by zgrabnie napisać o tej niewielkich rozmiarów książce, ale też nie sposób przemilczeć jej pojawienie się, bo to czytelnicze wyzwanie. Wielowarstwowa podróż. Jakby podróży w podróży. Równoległych czasach połączonych miłością do literatury, wytrwałej pasji pisania i wędrowania śladami Fiodora Dostojewskiego.
Lato będzie niebawem stawiać swoje pierwsze kroki, aby w rozkwicie najpogodniejszych dni uwypuklać piękno natury i wszechstronność kolorów. Ta książka jest jak przebudzenie do nowego dnia, jak spojrzenie przez okno, by dostrzec pierwsze promienie słońca, jeszcze niepewnie unoszące się ponad roślinnością, przenikające schłodzoną nocą ziemię. Jest szlachetną elegancją owijającą doskonałość łączonych wątków i fascynacji literackich. 
"Lato w Baden". By go doświadczyć, trzeba wsiąść do wagonu nieśpiesznego pociągu.

Pociąg był co prawda dzienny, ale była zima, sam jej szczyt, czyli koniec grudnia, poza tym pociąg jechał do Leningradu - na północ, dlatego za oknami  szybko zapadał zmierzch, jaskrawymi światłami rozbłyskiwały pędzące wstecz, jakby rzucone czyjąś niewidzialną ręką, podmoskiewskie stacje - letniskowe perony zasypane śniegiem, z łańcuchem latarń łączących się w jedną płomienną wstążkę (...)

Idąc śladem płomiennej wstążki poruszamy się po mapie naznaczonej miejscami znanymi z twórczości Dostojewskiego i prozą jego własnego życia przeplatającymi się we wspomnieniach żony i  wnikającego w życie samego autora "Lata w Baden" - Leonida Cypkina.
Jest to jedna z takich podróży, które zdają się nie mieć końca, zapętlając się między kartkami z dziennika Anny Griegoriewny Dostojewskiej, aktem śmierci jej męża i jakby dwoistego świadectwa miłości do Dostojewskiego. Spleceni we wspólnym cierpieniu, porażkach w codzienności, tęsknocie, walce o siebie i dozgonnym akcie miłości. Topieniu się w odmętach lęków i pragnień, w falach niezdolnej do zwalczenia słabości do hazardu i błagalnych próśb o przebaczenie za doznawaną biedę i nieumiejętność pokonywania własnych ułomności. Oboje jakby w omdleniach życia, dotykają ubóstwa i chwilowych wzbogaceń, w jednoczesnym poczuciu siły trwania przy sobie i konieczności podnoszenia się z upadku. W ciągłej drodze. Na dnie kufrów i bagaży wożąc ze sobą pragnienia nowego jutra. Twórczej, pisarskiej powinności i lekkości życia. W splocie spotkań z Turgieniewem, Puszkinem czy Gonczarowem, w maleńkiej przestrzeni wagonu poruszającego się po wektorach wyznaczających drogę Dostojewskiego. Także do samego siebie. Spoglądając w oczy obrazów, powracających twarzy Chrystusa, aż do ostatniej kropli potu na bladym czole umierającego Fiedi. W teatralności gestów wobec ostatecznej wyroczni losu. Jednego z najbardziej przejmujących opisów śmierci. W bolesnym cierpieniu Anny, dającej początek i koniec "Lata w Baden".
Czasu przesilenia, ale może i dojrzewania Cypkina jako pisarza. W rozkwicie jego talentu pisarskiego. Niezwykłej formie powieści utkanej z misternie długich zdań, jakby bez przystanku, bez zatrzymania, by nie zgubić żadnego wątku, wielości powiązań i odniesień do literatury rosyjskiej, dzięki czemu "Lato w Baden" jest tak wciągające i poruszające.

"Przeczytawszy Lato w Baden możemy wreszcie odetchnąć trochę głębiej, czujemy się oczyszczeni, wstrząśnięci i zarazem wzmocnieni, wdzięczni literaturze za to, co w sobie kryje i jakie uczucia jest zdolna wzbudzić. Leonid Cypkin nie napisał długiej powieści, ale odbył wielką podróż" - Susan Sontag


Leonid Cypkin "Lato w Baden"
tłum. Robert Papieski
wyd. Zeszyt Literackie, Warszawa 2015





W łyżeczce wystygłej herbaty

w tamtych czasach
czytałem dużo i głęboko
stwarzałem sobie tamte czasy
niektóre mam do dzisiaj
Piotr Matywiecki "Powietrze i czerń"
Wydawnictwo Literackie 2009


Próbujesz rozpuścić pamięć tamtych dni jak kostkę cukru w łyżeczce wystygłej herbaty. Osiada na dnie wgłębienia przypominającego dziecięcą kołyskę przyprószonych snów. Chowasz je przed obcym spojrzeniem niezatapialnego poczucia przynależności do kogoś. Przylegającego do cienia umarłych jak pożółkła tapeta na ścianie w starym mieszkaniu bez adresu.
Zasłaniasz okno. Światło odbiera intymność zostawiając nagość słów przeciskających się przez dziurkę od klucza. Zbyt ciasno i gęsto. Zatrzymują się w drodze. Czekasz.  Nim przemoczone powściągliwością słowa rozwiną się na skórze Twoich dłoni. Pustkę zapełnisz kreśląc nową listę pytań znikających w drżącym kadrze coraz cięższej powieki. Rozmazane obrazy wspomnień gubią się w kroków śladach na tęczówkach wyblakłego nieba zaglądającego ukradkiem w spłoszone oczy. Odbicie twojej twarzy zmywa wczorajszy deszcz spływający powoli zardzewiałą rynną. Wszystkie odgłosy znikaj z czasem. Ukradkiem wciąż szukasz siebie.
Kącika ust. Szczebli rzęs przysłaniających ostrość widzenia rozkrawając obraz na małe cząstki. Posiwiałych włosów na skroniach i wyżłobień wokół ust niezdolnych do uśmiechu. Stajesz się wiotki jak łodygi ostróżki rosnące pod blokiem, poddające się z łatwością zbyt silnym porywom wiatru. Próbujesz trzymać się ziemi, coraz bardziej grząskiej, podmokłej od sentymentalnych wzruszeń, które wyrywasz niczym chwasty w ogrodzie. Pomniejszasz każdy dzień i tylko samotna noc tuli Cię do snu. Znowu wrócisz jutro próbując rozpuścić pamięć tamtych dni jak kostkę cukru w łyżeczce wystygłej herbaty.


Chwilowe zawieszenie w samotności

Dukla. To było pierwsze spotkanie. Uzależniające. Nienasycone. Plastycznie doskonałe, bo utkane z nitek spostrzeżeń, doświadczeń, przynależności do ziemi, wsi, spowolnienia i piękna prostoty. Giętkości słów, bo literatura jest siłą, potęgą w samej swojej materii. (...) język potrafi zabijać, zniewalać, wywracać światy.

Mimo wielokrotnych do Dukli powrotów, ona wciąż wywraca mój świata. Jest niezmienną ucieczką w inną czasoprzestrzeń, gdzie koty przechadzają się po parapetach nagrzanych słońcem, letnie sukienki schną na sznurkach wabiąc motyle i męskie spojrzenia, czas przygląda się sobie w lusterkach mijanych samochodów i wyprzedza je za rogiem bezdroży, nad którymi unosi się zapach ulotności, traw i bańki mydlane. W miękkiej rzeźbie Dukli deszcz zamienia się w rozsypane paciorki różańców, a święci spoglądają w głąb dnia z obrazów wiszących w ciemnych izbach. Profil księżyca smaga marmurowe stopy Marii Magdaleny a ciche modlitwy omdlewają u bramy klasztoru Bernardynów. "Dukla" Andrzeja Stasiuka. Plasterek cytryny w cukrze.

I znowu czuję smak zmieniającej się czasoprzestrzeni. "Życie to jednak strata jest" wyrażona w prostocie i prawdziwości słów. Spowolnionej codzienności na drewnianej werandzie z dala od zgiełku miasta, filozofii spotkań, nieistniejących wartości i współczesnej popkultury. Tam, gdzie prawdziwa wolność jest samotnością. Bez poglądów, bez niczego. Pustka. I definiujesz swoją samotność wobec świata, wobec śmierci.

Andrzej Stasiuk definiuje. Swoje życie i życie wpisane w ten swój kawałek ojcowizny. Nakreśla mapę podróży geograficznych, ale też wędrówek wewnątrz siebie. Przywołuje muzykę Boba Dylana, poezję Wojaczka, piękną twarz Becketta i ostrość rysów Krisa Kristoffersona. Ponowie uwodzi. Detalami, szczegółami, prozą Haupta i Schulza. W tej sztuce uwodzenia słowem jest niezrównany. Nie sposób mu się nie poddać zmieniając kąt spostrzegania i doświadczania dotyku świata, gdzie literatura żywi się życiem, a jednocześnie je napędza. Zatrzymania się nad grobem, unikania mówienia o odchodzeniu, zmagania ze śmiercią odbierającą bliskość a pozostawiającą rozwianą po świecie garstkę prochów i płomyk światła zapalanego dla pamięci. Szkieletu bez odzienia. Dowód czyjejś bytności i świąt Zmartwychwstania pachnących kadzidłem.
"Życie to jednak strata jest" zatrzymuje w biegu. Zmusza do zadumy. Medytacji. Pochylenia się nad człowieczeństwem i człowiekiem w ogóle. W okropności historii zakopanej w ziemi, spalonej na stosach w Bełżcu i obojętności pitej ze szklanki przy wagoniku w Brzezince. Niechcianego dziedzictwa i popiołów krążących nad cmentarzyskiem bezimiennych istnień, naszych narodowych kompleksów, nierozumianego skażenia złem i nieporadnością w próbach zmycia z siebie przesiąknięcia Zagładą. W trudzie i nieumiejętności opowiadania o Holokauście. Stasiuk zbiera nasze ułomności, paranoje oglądania się w cudzych odbiciach, obnaża nasze słabości i obleka w surowość słów zawieszonych ponad ziemią niczym zniekształcone wydłużeniem postacie na obrazach Chagalla. Oczekuje uczłowieczenia, bo warto walczyć o siebie, by nie żyć tak krótko i bez smaku.

"Życie to jednak strata jest", że nie zdążę przeżyć tego wszystkiego, na co mam apetyt, bo tego jest za dużo i nie zmieści się w jednym życiu. Nie napiszę wszystkich książek, nie przeżyję wszystkich dni, nie spotkam się z bliskimi ludźmi w wystarczającym natężeniu. (...) Już nie trzeba lecieć w kosmos, nakręcać się, ekscytować. Wystarczy dobry dzień, dobry poranek, piękne światło. (...) Mnie interesuje to, co przeżyłem. Moje prywatne doświadczenie zamknięte w powieści, które o dziwo bywa doświadczeniem powszechnym. Ostatnio napisał do mnie stary, dojrzały facet, że czytając moją książkę, słyszał w głowie własny głos. Przecież o nic więcej w tym pisaniu nie chodzi, jak tylko o chwilowe zawieszenie w samotności.


"Życie to jednak strata jest"
Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką
wyd. Czarne, 2015




Kartka z kalendarza

Ścieram na drobnej tarce zerwaną kartkę z kalendarza.
Drobinki dopełnionego dnia osiadają na brzegach skończoności, niczym zmęczone lotem motyle. Tak samo nie przeżyją do jutra w zwiewnej przemijalności. Odgarniam od siebie grudki pustostanu zamieszkującego miękkość podskórnych słabości. Wieczne starania na wyrost. Źle skrojone nie pasują do narastającej warstwy zwodniczych przyzwyczajeń. Pacynka na sznureczkach. Zanurzona w szklistości niewidzącego spojrzenia. Dwa lewe buty koślawo drepczące donikąd. Palcami niezdolna dosięgnąć zapętlonych supełków uzależnień potyka się o swoją niezgrabność. Z wdziękiem marionetki zawiniętej w pejzaż nieobecności. Intymnej przestrzeni zamkniętej w pudełku wypalonych zapałek. Gdzieś na ziemi ciągle pada deszcz. Gdzieś nie ma rozłożystych parasoli, jedynie przepastne wgłębienia wypełnione lękiem. Odgłosem poruszającej się ziemi. Pyłem powszedniości.
Ścieram na drobnej tarce zerwaną kartkę z kalendarza. 

Nie podkrada się konfitury z róży

Otwieram okno wycinając ramą kawałek zewnętrznego świata, który wpada do pokoju gęstością wilgotnego od deszczu powietrza. Obraz wyrwany z nienaruszalności miasta, niezmiennego w swoim architektonicznym pięknie, jak fragment ołtarza Wita Stwosza, wycinek z witraży Józefa Mehoffera czy niebiańskiego sklepienia kościoła Franciszkanów. Leży na podłodze w swojej doskonałości naruszając obojętność niewyszukanego wystroju hotelowego pokoju.
Stoję nieruchomo próbując wtopić się w wieczorną atmosferę przesączoną turystycznym gwarem, wybrzmiałym odgłosem hejnału z wieży mariackiej, owijającego jej spadzisty dach z czterech stron świata. Poddaję się powolnemu rytmowi przemykającemu podziemiami miasta i rozsiadającemu się leniwie na ławeczkach wzdłuż Plant. Franciszkańską przejechał ostatni dzisiaj tramwaj gubiąc odgłos dzwonków w progach kościoła Dominikanów.  Bezdomni zawijają w poranną gazetę kolejny łyk goryczy. Krzykliwe tytuły już dawno straciły na swojej aktualności.
Zawieszam wzrok w oknie naprzeciwko. Jego rozświetlone wnętrze, zamknięte w granicach wyznaczonych poszarzałą framugą, kusi spojrzenie wnikające nieproszoną ciekawością w prywatny obszar skryty za firankami kwiatów i wzorzystych tkanin stających się żywymi polichromiami, o zmroku zyskującymi umiejętność poruszania się cieniem odbijającym się w księżycowej poświacie i świetle ulicznych latarni. Staruszka w długiej koszuli nocnej drepcze po gęsto zastawionym meblami pokoju. Ciasno tam i tłoczno, jakby całe pokolenia krzeseł, komód, kredensów i szafeczek zebrały się na rodzinnej naradzie wokół ciężkiego stołu niepewnie już stojącego w centrum niewielkiego pomieszczenia. Szklanka w plecionym koszyku. Fajansowy talerzyk w drobne kwiatki, a może tylko w okruszki po obwarzanku z makiem. Łyżeczka ostała z wojennej zawieruchy, osierocona po finezyjnie zdobionym serwisie jest niemym świadkiem dawnej świetności tego miejsca. Odgłos dorożki znikającej za rogiem kamienicy wnosi coś z mistycznego doświadczenia cofnięcia się czasu odbierającego możliwość przekazania skradzionych, przed chwilą, spostrzeżeń słowem. Pozostaną obrazem pod powieką oka. Staruszka staje w oknie naprzeciwko. Zawstydzenie dostrzeżenia intymności czyjegoś świata odwraca mój wzrok w stronę obcego pokoju hotelowego.
Nie powinno się wnosić własnych wyobrażeń w progi czyjegoś domu. Między ściany utraconych kolorów i przetartych chodników z zakopiańskim motywem. Przestawiać mebli robionych na zamówienie przez zaprzyjaźnionego stolarza, ścierać kurzu z długoramiennych kandelabrów, odstawiać kubka z niedopitą kawą na stary, kuchenny blat ani rozpościerać na wytartych deskach podłogi wyblakłego dywanu pozbawionego dawnej miękkości. Nie podkrada się z kredensu konfitury z dzikiej róży. Nie budzi się postaci ze starych zdjęć spoglądających nieruchomo wzrokiem pełnym niedowierzania nad zmieniającą się płynnością ruchów staruszki. Nie ceruje się dziur w poszewkach poduszek. Pozwala im się oddychać, wypuszczać zbierane w podszewce niepokoje nadchodzącej nocy i  oczekiwania na nadzieję nowego poranka.
Zamykam okno na nie swój świat. W obcym pokoju hotelowym zapachniało konfiturą z dzikiej róży.



W małym mieszkaniu na osi przeciągu

Zapewne ktoś jednak rozmyśla o tym, czym jest dobro,
Nawet wtedy gdy jest późno, żeby się pomylić -
Czy to wszystko było możliwe, nawet miłość, nawet
Całkowita samotność, ale dla kogoś innego, w innym życiu,
Nie tu, w tym małym mieszkaniu na osi przeciągu.

Surowość poranka przydaje rumieńców resztkom ciasta z pigwą. Rozkrawam ostatni kawałek nadziei na mniejsze porcje. Będzie można delektować się nią dłużej. Nim słońce schowa się w purpurze zmierzającej na kraniec ciemności. Pójdę jego śladem zwiedzona światłem rozproszenia osiadającego na kosmykach myśli wplecionych w słomkowy kapelusz wiosny. Ptaki wtórować będą dzwonom dalekiego kościoła rozbijającego czas na pojedyncze nuty rozmodlonych pacierzy. W nich słyszę siebie, a dzień w jutrzence niewinności wniknie pod skórę Twojego spojrzenia.
W kącikach warg spierzchniętych uśmiechem kołysać się będą jutrzejsze krople łez złapane ostatnim tchnieniem w krągłość przepalonej żarówki. Ślad po rozpalającej nieobecności. Pozostaniesz zawiniątkiem rozsypanych wierszy. Słowa szpulką nierozwiniętej wstążki na drodze tułaczej udręki, pęcherzykiem powietrza w ciężkiej glinie. Oddałeś obrazy swoich dni na własność innym w ostatnim pulsie tętna. 
Surowość poranka przydaje rumieńców resztkom ciasta z pigwą. Rozkrawam ostatni kawałek Twoich wierszy na mniejsze porcje. Wersety w ziarenkach goryczy i nienasycenia. Będę mogła delektować się nimi dłużej.

Aby przeżyć ten wiersz, muszę milczeć,
Sławy i nędzy rym wciąż odnajdując
Mówić znowu to, co mówiłem zawsze -
Walczyć o życie tym, o co życie nie dba
Nie dla osób liczących swej profesji
Zyski i straty, w nadziei wieczystej
Dzierżawy gruntu, który wystarczy na grób.

Jeśli chcesz, by wiersz przeżył ciebie, mów.

.


fragmenty wierszy Macieja Niemca
z tomiku "Stan nasycenia"
wyd. Zeszyty Literackie, seria poetycka 

Myśl to forma odczuwania

Dopiero niedawno, kiedy zwrócono mi na to uwagę, zdałam sobie sprawę, jak często w mojej eseistyce i prozie pojawiają się te same tematy i jak często wyrażam te same sądy czy zaprzeczenia. Gdy odkryłam, jak bardzo jednorodna jest moja myśl, niemal się przeraziłam.

Znowu w drodze. Jednorodna trasa. Niezmiennie wiodąca po tym samym odcinku przestrzeni nakreślonej położeniem miast. Obrazy te same, tylko nowe spojrzenie i mnogość wymawianych słów. Różnorodność ich pochodzenia wypełniająca szczelnie przestrzeń ciasnego przedziału. Jakby wszystkie musiały się spotkać w tym właśnie miejscu, z tak dokuczliwą intensywnością, aż im samym duszno. Jedne, zatem, uciekają przez szczelinę niedomkniętych drzwi, inne osiadają ciężko na klawiaturach pospiesznie otwieranych laptopów, skrywają się między wydatnymi kształtami walizek i w zagnieceniach toreb podróżnych. W tym zawężonym, fragmentarycznym obszarze podróży, wycinku drogi, przywołują odległe od siebie szerokości geograficzne rzeźbione mocnym akcentem, prowadzone miękką melodią i rytmem przerywanym nowymi słowami pojawiającym się w przedziale. Ostatnie z nich przychodzą zasapane i zmęczone, ciągnąc się jeszcze wąskim korytarzem niczym przyciężki bagaż, by osiąść w ostatnim wolnym fotelu.
Zazdroszczę ciszy, która została na peronie. 
Przenika drżeniem. Pociąg rusza sprawiając, że słowa wirują niczym fusy w szklance. Łączą się, prześcigają, przyglądają sobie, rozbijają o zakurzone lustro okna zadziwionego zwinnością ich ruchów. Pojawiają tak szybko, jakby w obawie, że umknie, jedynie im przypisany, moment narodzenia i stracą na ważności wszystkie ocalone za ich pomocą emocje. Uspakaja je dopiero monotonny sen i znużenie. Zatrzaskują się w bezdźwięcznym unieruchomieniu wąskich warg. Zatrzymując w pół-geście, niedokończonym znaczeniu swojego istnienia. Ich milczenie staje się jednakie. Nic ich już nie różni: kolor skóry, kształt czy pochodzenie. Niezdolne do wypowiedzenia własnego 'ja" tracą na swojej odmienności. Stają się niczym posągi bez wyrazu kruszące się wraz z każdym ciężkim oddechem uśpionych pasażerów.
Milczenie. Mgliste, bezkształtne i pozbawione umiejętności pobudzania zmysłów, przywoływania barw i zatrzymywania obrazów. Pozbawione smaku. Wyjałowione, a przecież to w nim rodzi się myśl, forma odczuwania potrafiąca wyrazić smutek, zamyślenie, oddalenie. Odczuwanie siebie.
W moim odczuciu jednak prawda wiąże się z milczeniem, z refleksją, z praktyką pisarską. Mowa nie jest skarbnicą prawdy lecz bladą i prowizoryczną wersją pisania.

Czytam słowa zapisane. Naznaczone chorobą. Oswajaniem strachu i przemijalnością daną każdemu. Ujęte w myśli skupione wobec wojny z własną słabością i ułomnością świata. Zamknięte w sztuce fotografii i zatrzymywanych na kliszy zmiennościach czasu i ludzkiego ciała, ale i sztuce zachowywania dystansu do własnych doświadczeń. Naznaczone dążeniem do wykształcenia własnych, uniwersalnych wartości, jednorodnej różnorodności poglądów, w ciągłym głodzie wiedzy i doskonaleniu warsztatu pisarskiego.
Jednym z najtrudniejszych wyzwań pisarskich jest to, że trzeba w izolacji prowadzić rozmowę z samą sobą, co jest zupełnie nienaturalne (...) Cudownie byłoby zacząć od początku bez jarzma wykonanej dotychczas pracy. 

"Myśl to forma odczuwania". Wersja pisana rozważaniem o prostocie prozy i zagęszczonym stylu poezji. Szukaniem metafory w literaturze i w życiu. W prostocie dźwigania odpowiedzialności za siebie i czegoś znacznie więcej.
Powiedziałeś, że literaturze zawdzięczamy wszystko, czym jesteśmy i czym byliśmy. Jeśli znikną książki, zniknie historia, znikną ludzie (...) Książki to nie tylko prosta suma naszych marzeń, nasza pamięć. Dają nam także możliwość wykraczania poza samych siebie. Niektórzy ludzie uznają czytanie wyłącznie za rodzaj ucieczki - ucieczki od "prawdziwego" świata codzienności do domeny wyobraźni, uniwersum książek. Książki są czymś znacznie więcej. To sposób na osiągnięcie pełni człowieczeństwa.

"Myśl to forma odczuwania.
Susan Sontag w rozmowie z Jonathanem Cottem"
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014




Eseje i jesienie

"Lektura" nie jest może najszczęśliwszym dla takiego patrzenia słowem, nie byłby też nim "ogląd", ponieważ oba zakładają pewien chłód obserwacji, podczas gdy będziemy tu na gorącym terenie, gdzie błyski obrazów uderzają w nas głęboko, w samo sedno. I gdzie trwa nadal poczucie, że, choć upadły dawne, dziecięce iluzje, bez doznania idealności niczego się w życiu nie dotknie.

Jabłko Olgi. Stopy Dawida. Wygnanie z raju i biblijny pomazaniec. Smak dojrzałego lata na podniebieniu i czekanie na kolejny krok czekający przy łóżku. Gest. Resztka woli życia witającego się ze światem. Wachlarz wspomnień i budzących je skojarzeń, postaci i literackich zauroczeń. Melancholii, jakże obecnej. Wciąż obecnej. Rozpalającej ukryte w cieniu obrazy i twarze na odwrocie staromodnych lusterek, w krótkich chwilach osiadających na dnie filiżanki pachnącej miętą.
Dobre wróżki i stare drzewo uschnięte w samotności. Klisze ulotnej lekkomyślności rozwijane w kolejnych esejach niczym arrasy haftowane wzorzystymi motywami własnych doświadczeń. Spostrzeżeń układanych w miniaturach zapomnianych piosenek, filmowych kadrów i starych map okolic Paryża. Śladami stóp Prousta, śladami jego czasu rozkrawanego na cząstki owocu przesyconego pragnieniem opowiedzenia codzienności widzianej z balkonu zawieszonego nad plastrem asfaltu połyskującego od deszczu i usypanego drobinkami piaszczystej plaży, brzegami sięgającej spokojnego snu.
Alegorie i koklusz. Żółta ściana ciągłego dążenia do perfekcji i nanoszenia ciągłych poprawek. W literaturze. W malarstwie. W tołstojowskiej ucieczce ku nowym pomysłom i kierunkom. W poszukiwaniu gatunków i utrwalaniu własnego stylu. W porzuceniu własnego zauroczenia przeszłością pozostawioną przez Iwaszkiewiczowskiego Wiktora, w jednym kroku oswobodzenia. Smak i zachwyt czyli "Jabłko Olgi, stopy Dawida. Eseje i jesienie" Marka Bieńczyka.

Nie całkiem powieść; nie całkiem baśń; ta dwoistość realistyczno-magiczna wydaje się dziś przed wszystkim trafną definicją prozy melancholijnej - która nie ma czystości gatunkowej i która wprowadza dwoisty, komplementarny i kontrolujący siebie równoważący własne odchylenia ruch odrealniania rzeczywistości i dorealniania nierzeczywistości.


"Jabłko Olgi, stopy Dawida" Marek Bieńczyk
wyd. Wielka Litera, 2015



Przy zaciśniętych zębach, zmrużonych powiekach

Wegetowanie przy zaciśniętych zębach, zmrużonych powiekach, to jak zejście na samo dno studni życia, by poczuć pod stopami pustkę. A jednak wciąż pragnąć zamknąć cząstkę siebie w samotnej próżni, jak utrwala się przemijalność w zimnym kadrze obiektywu. W linijce zapisywanej krzywizny krzyku, kwadracie gładkiej posadzki przeszywanej dudnieniem kroków. Próbując oderwać się od paraliżującego bólu w rozpaczliwej bezsilności.

Nasze sny są również także niedoskonałe:
budzimy się z nich. To naj[gorsze?] [dalej urwany fragment]
                                                    Zgodziłbym się nawet na nieśmiertelność,
gdyby przebiegała we śnie. Przerywanym tylko na jedną sekundę,
aby nagle otworzyć oczy szeroko w ciemnośći szepnąć bezgłośnie:
jak ciepło, jak cicho, jak błogo i znów je zamknąć zatrzasnąć
powieki,
na nową senną wieczność.

Aleksander Wat. Przejmujące wołanie o przebaczenie za zbrodnię śmierci. Lista skreśleń. Lista dokumentów. Kolejny zatrzymany siłą dzień zamknięty w czterech ścianach odrętwienia. Chodzenia po omacku, po obrzeżach celi, której granice wyznaczał kolejny wysiłek ręki i bóle uszczuplone. Gotowe. Przepisane. W zaułkach jedynie chwilowej ciszy i ukojenia świadomie dążącego do wyrwania się ku wolności. Poza własne niedołężne ciało. Poza własną niemoc. Poza nie swoją rozpacz. 
Ostatni zeszyt. Ostatnie zdania. Ostatnie życzenia. Testament pragnień na potem. Przenikliwy świadek zmagań z cierpieniem ciała i czekaniem na dobrą noc. Poruszający wyraz miłości.

(...) Nasza 
jedność była tak jednością, że
nie może przestać być, kiedy
mnie nie będzie. Pamiętaj o tym
i nie rozpaczaj, tylko nie rozpaczaj,
żeby tę jedność naszą, żeby nasze
wspólne istnienie w tej jedności
nie udręczać (...)



Aleksander Wat "Ostatni zeszyt"
128 Zeszyty Literackie, zima 2014




Postać i słowo

Wyprowadził swoje obolałe, od niewygodnego snu, plecy, ramiona i stopy na grafitową szarość balkonu. Patrzył jak pierwsze promienie wiosennego słońca wygrzewają się na parapecie uchylonego okna. Odwrócić twarz ku słońca, to jak przytulić policzek do rozgrzanego kafla starego pieca, w dzieciństwie stojącego w rogu niewielkiego pokoju. Jakby ustawiono go tam za nieposłuszeństwo, karę za dawanie złudnego ciepła prześlizgującego się do domu szczelinami wypaczonych okien, rozsiadającego się wygodnie na niskich taboretach, ustawionych dla zmęczonych wchodzeniem wciąż pod górę stóp, rozświetlającego przykurzone szczeliny między przytulonymi do siebie, wypłowiałą gęstością, zasłon i przywołującego do życia postaci z pociemniałych portretów. 
"Widzieć jaśniej w zachwyceniu" pisał Marcel Proust. Słowa nie mają wstydu. Stają w swojej nagości przed każdym kto je wypowiada. Tylko ich kształt zmienia się w zależności od charakteru pisma, który je rysuje. Znaczenie pozostaje takie samo, nie do naruszenia mimo różnej intensywności naciskania tuszu na papier.
Z coraz większą rozwagą je wypowiadał. Coraz rzadziej je zapisywał. Bał się ich stałości, umiejętności przechodzenia z pokolenia na pokolenie niosąc bagaż jakim zostają obarczone we wspomnieniach i niemożliwej do spełnienia przyszłości. Każde z nich już wypowiedziane i zapisane po stokroć, częściej, a mimo to wciąż przywoływane. Układane na nowo, w dowolnym szyku i kolejności, nadając nowy sens czyjemuś istnieniu.
Chciał być słowem. Niezmiennym. Przywoływanym. Komuś potrzebnym. Stałym w życiu kogoś kto spogląda w lustro pod koniec więdnącego piękna, dopijającego ostatni łyk kawy, chwytającego ostatni skrawek pogniecionego życia. By uśpić strach przed jutrem.
Zamknął drzwi niewielkiego balkonu zabierając na swoich barkach złudność wiosennego ciepła zawijając go w pergamin niekończącej się przypowieści. Cień ciężkich zasłon pochłonął echo, zagłuszonych ulicznym gwarem, słów wytłaczając we włóknistej strukturze nowe wzory splotów. Zasłonił okno, by móc je odczytać.

Do widzenia. Do jutra.

Nigdy umarłym nie wzbraniałem odejść,
oszołomiony ich pewnością celu,
tak rychłym ich zadomowieniem w śmierci,
ich, wbrew opinii, racją. Tylko ty,
ty wracasz; muskasz mnie dotykiem, przy mnie
krzątasz się, szukasz, o co by potrącić,
by dźwięk cię zdradził. Nie odbieraj tego,
co długo sobie przyswajałem. Słusznie;
nie warto tęsknić za tym, co wzruszało.
Tego tu nie ma; w nas się przeistacza;
odbitym światłem odrzucamy w głąb,
z bytu we wnętrze, to co poznajemy (...).

Zdarza się cisza. Niemożliwa do wypełnienia żadnym dźwiękiem, dotykiem spojrzenia ani zapachem. Cisza niedoznanych zmysłów. Zatrzymanych nagle gestów. Cieni prześlizgujących się przez szczelinę niedomkniętych drzwi szafy wypełnionej ciemnością porzuconych sukienek lub po krawędzi kartek niedoczytanych książek. Obecność iluzoryczna. W ciszy intymnej pustki rozpoznawana po pozostałych przyzwyczajeniach skulonych w zawiniątkach wspomnień. Przedmiotach niezmiennie trwających na swoich miejscach. W próżni przepalonej żarówki, pęku zaschniętych długopisów, wycinkach pożółkłych gazet, ostatnim wierszu, przepoconej odchodzeniem pościeli. Nienaruszalnych jak pamięć o nieobecnych. 
Zdarza się słowo. Zdolne do przywołania życia, jak dźwięk wykrzyknika rozdzielający ‘nie’ od ‘obecność”. Miejsce graniczne między niezgodą na odejście i utuleniem nieobecności w słowie. W rozmowie wskrzeszającej istnienie. Zatrzymane w kadrze filmu, nieodwołanym spektaklu teatralnym, strachu przed nieuniknionym samobójstwem, ostatnich wakacjach. W wyprasowanych koszulach, które już nie poczują ciepła czyjejś skóry pozostając jedynie zimnym płótnem odbijającym się w lustrze rekonstruowanych fragmentów z życia. 

(...) Nie wstydź się spotkań z umarłymi, z tymi
innymi, co wytrwali aż do końca.
(Cóż mamy nazwać końcem?) Wymień z nimi
spojrzenie - jak przystojność każe - w ciszy
i nie miej obaw, iż żałoba nasza
obciąża cię w ich oczach ostentacją.
Nie dla nas wielkie słowa z czasów, w których
dzieje widoczne były jak na dłoni.
Gdzież nam do zwycięstw? Przetrwać, oto wszystko.

Krystyna Janda o Edwardzie Kłosińskim. Paula Sawicka o Marku Edelmanie. Leszek Sankowski o Teresie Torańskiej. Alicja Kapuścińska o Ryszardzie Kapuścińskim. Joanna Sobolewska-Pyz. Maria Iwaszkiewicz o Bogdanie Wojdowskim. Krystyna Cierniak-Morgenstern o Januszu „Kubie” Morgensternie. Ruta Wermuth-Burak. Zuzanna Janin o Marii Anto. Julia Hartwig.
Ponowne spotkanie. Chwila uchwycona w wąskich przesmykach wzruszeń. Drżeniu ściszonego głosu. Oddalającym się zamyśleniu. Oswajanie śmierci zamkniętej w muszli zdławionego bólem szumu rozstania. Na cienkiej linii oddalającego się horyzontu łączącego opustoszały kawałek ziemi ze skrawkiem nieba. Poświaty niegaszonej lampy w oknie. Obecności przysiadającej na pustym krześle. Miejscu na przejmującą, osobistą rozmowę. Próbę sportretowania przetrwania, z uwierającymi grudkami ziemi między ściśniętymi palcami. Wyblakłym śladzie po przynależności do kogoś. Subtelnie. W kruchości spotkania z utraconą obecnością, lepkości ciemności spowijającej powieki. Zdarza się cisza.
Remigiusz Grzela  dla Agaty Kabat. W cieniu jej niegasnącej obecności.

Taką bym chciał zachować cię w pamięci
jak w głębi lustra, w której się schroniłaś
przed wszystkim. (...)
Stań w świetle świecy. Nie jest dla mnie straszny
widok umarłych. Kiedy się zjawiają,
jakież jak inne rzeczy mają prawo,
żeby zabawić chwilę w naszych oczach.
Stań tu; przez chwilę pomilczymy razem.

Remigiusz Grzela "Obecność. Rozmowy"
książka dedykowana Agacie Kabat
wyd. Babel, Warszawa 2015

oraz fragmenty "Requiem - Pamięci przyjaciółki" 
Rainer Maria Rilke z tomiku "Osamotniony na szczytach serca"
w tłumaczeniu Adama Pomorskiego, wyd. Świat Książki



Proszę nie przychodź więcej w snach

Proszę, nie przychodź więcej w snach. Oswojoną codzienność rozbijasz na miliony zapomnianych gestów.
Z szufelki wysypują się resztki przebrzmiałego echa dudniąc jak deszcz spadających litery z nazw niezamieszkanych miasteczek na przekrzywionych drogowskazach.
Sady posmutniały na bezdrożach. Rozkrawane jabłko, wypełnione zapachem późnego lata, pozostawia na talerzyku ciemne pestki zapomnianego już smaku. Tasiemki rumianej skórki serpentynami więdną bez Twojego oddechu, a smutek rozciągnął się na wycieraczce do jutra.
Cedzę słowa przez gęste sploty zardzewiałego sitka. Tekst istnieje tylko wtedy, kiedy można go przeczytać. Czytam coraz mniej. Obejmuje mnie czas, którego coraz mniej. Rozsypane litery alfabetu zamiatam pod chodnik zadeptywany pospiesznymi krokami przechodniów z wczorajszego dnia. Zostaną zdjęciami na niewywołanym filmie zamkniętym w ciele przestarzałego aparatu.
Szpulki wyblakłych nici, linijki połamane z matematyczną dokładnością, pagórki zaschniętej farby, śmieszny pierścionek z odpustu i tomik nienapisanych wierszy. Profil książki bez tytułu. Flakonik perfum przesiąknięty zapachem farby drukarskiej i ciemna klisza na dnie tekturowego pudełka zaklejonego szarą taśmą.
Proszę, nie przychodź więcej w snach. Oswojoną codzienność rozbijasz na miliony zapomnianych gestów.


Nikt inny tak tobie nie powie

35. rocznica śmierci Jarosława Iwaszkiewicza

Tymczasem to, co uważał za swoją słabość, z czasem okazało się siłą jego twórczości. Właśnie owa staroświeckość, to, że nie podążał za swoim czasem (prócz kilku prób socrealistycznych) i był "niedopasowany". Był wierny swojemu odczuwaniu świata. "To chyba i cała wada mojego pisarstwa, wszystko tam odczute, a nic nie pomyślane". Nikt tak jak Iwaszkiewicz nie opisał i nie odczuł zagadki śmierci. (...)
Iwaszkiewicz w Dziennikach obsesyjnie żegnał się z przeszłością. Powtarzał swoje pytanie z dzieciństwa: "I to wszystko?", które jest znakiem nienasycenia życiem. Ale też nie wierzy, żeby coś jeszcze było przed nim. Przyszłości nie widział. Widział tylko fiasko wspaniale zapowiadającej się drogi. Tymczasem pod sam koniec życia, niedługo przed śmiercią w 1980 roku, powstały najpiękniejsze wiersze, jakie kiedykolwiek napisał do tomu Mapa pogody i Muzyka wieczorem. W tych strofach jest i niewygoda starości, i czułość dla minionych ludzi i przedmiotów, i żal, że nikogo się już nie obchodzi. I świadomość, że "świat będzie tak sam. Beze mnie". I jest też poczucie, że mówił o poezji (w prozie również) własnym i zupełnie wyjątkowym głosem. "Ty - nie zostawiaj mnie tutaj samego/ Gdy odlatują gwiazdy i bogowie/ Posłuchaj słowa prostego mojego/ Bo już nikt inny tak tobie nie powie".

fragment "Nikt inny tak tobie nie powie" 
autorstwa Justyny Sobolewskiej
z książki "Spotkać Iwaszkiewicza. Nie-biografia"
pod redakcją Anny Król


Szukając stałego punktu

Znalazłam się w takim punkcie życia, gdy pragnęłam osiągnąć jasność. 
Wszystko wydawało mi się takie niejasne od samego początku, od najdawniejszych wspomnień z dzieciństwa...

Drepcze. W podążaniu za tęsknotą. Za jej sentymentalnym cieniem odzianym w żółty płaszcz wypatrywany w ciasnych wagonikach paryskiego metra. W głuchych kamienicach śpiących na obrzeżach miasta. Idzie za nią. W zagadkowych półcieniach wspomnień rozwiązujących się niczym wstążki na warkoczach plecionych niepewnymi palcami matki. W rytmie zasłyszanej piosenki z dzieciństwa powracającej zafałszowanym refrenem. Szukając jej stóp. Obecności oderwanej niczym płat skóry z kory drzewa. W nienazwanych własnych o niej wyobrażeniach. Z bólem wypatrując twarzy, bliskiej jej pamięci, odtwarzanej we fragmentaryczności powiązanych z nią pragnień, chowanych jak postrzępione brzegi w mankiecie przetartej marynarki. 
Idzie. Ścieżką wzdłuż zapalających się pytań o zmroku spowijającym mglistą przeszłość, niezarysowaną wyraźnie przyszłość miejsc spotykanych w poszukiwaniu własnej tożsamości. Niespiesznie. W niezgodzie na zgubienie chwyconego się obrazu mogącego zaprowadzić ją do źródła własnej przynależności. „Perełka”. Nie będąca niczyim pragnieniem. Narodzona z obcego ciała. W płaczu porzucenia. 

- Trzeba znaleźć stały punkt, by życie przestało być takim ciągłym unoszeniem się... (...) Kiedy już znajdziemy ten stały punkt, wszystko pójdzie lepiej (...)

Szukała. Przygaszona w trudzie wędrówki, za podobizną matki noszoną z niewzruszeniem przez nieznajomą kobietę, próbuje zdefiniować siebie samą. Staje się pretekstem do odnajdywania dawno utraconej bliskości w strzępach wspomnień, w pudełku pamiątek, do którego zagląda się jak do pudełka po ciastkach szukając ostatnich okruszków rozsypujących się w placach pozostałością znajomego niegdyś smaku. Sama składająca się z drobinek porozbijanych w lustrzanych odbiciach minionego czasu niemożliwych do ułożenia w całość, zanurza się w chłodnym spojrzeniu przygarniętej do siebie samotności, zapiskach między kartkami odziedziczonego kalendarzyka, starej fotografii i w zimnych porankach złudzenia przeciągającego się aż do spowalniającego bieg godzin popołudnia. Zamieszkując ciemne korytarze przeszłości, pokonując piętra klatek schodowych pełnych okrucieństwa porzucenia potykała się o nieporadność własnych kroków wracających do czasów dzieciństwa. Zamknięta w szklanej klatce wspomnień.
"Perełka" Patricka Modiano. Opowieść o poszukiwaniu prawdy o sobie. Przydymiona niedopowiedzeniem, zanurzona w poszukiwaniu tożsamości. Spokojna, powolna jak uchylanie okna wiosną owiniętą gęstą, poranną mgłą łagodzącą ostrość płyt chodnikowych. Ścieżek do samej siebie rozsypanych jak paryskie dzielnice na mapie miasta.

Na dworze usiadłam na ławce przy ulicy biegnącej wzdłuż ogrodu botanicznego. Nie wiedziałam, na co tam czekam (...) Dziwne myśli chodziły mi po głowie, tak niejasne, że musiałam czekać dziesięć lat, aż się wykrystalizują i zdołam je sformułować.



"Perełka" Patrick Modiano
wyd. Sonia Draga, Katowice 2014








Zakończenie, ale i początek

Filiżanka samotnie odstawiona zanurzyła się w smaku niedopitej herbaty, miękkiej, jakby niedospanej, a może to tylko moje podniebienie staje się coraz mniej wrażliwe. Zgrubiałe. Wodą próbuję zmyć resztki snu osadzające się płytkim oddechem na szybie szczelnie zamkniętej kabiny. Obserwuję przyklejające się przezroczyste obrazy mijającego tygodnia, miesięcy, lat. Z końcem stycznia minęło ich dziewięć. Czas się postarzał, przygarbił i zyskał więcej siwych nitek w spotach myśli coraz trudniej odnajdujących swoje kształty w pozostawianych tutaj sylabach i dźwiękach słów. Pod coraz grubszą warstwą niedopowiedzenia chowam niemożliwe do zamazania niezgrabności i niewybaczalną powtarzalność w wydłużających się przerwach naturalnie przychodzącej kiedyś systematyczności. Niezdolne do zatrzymania zmiany próbuję wciąż utrzymać w dłoniach, palcami wskazując pojedyncze litery, niczym kamienie do układania kolejnych ścieżek. Wychodzą wyboiści i często mało wygodnie dla zmęczonych stóp spacerowiczów. Wciąż się uczę sztuki układania.
Tymczasem wracam z sentymentem do początków, ale też późniejszych wątków, które pozwoliły mi przybliżyć się do innych przestrzeni zamkniętych na małym ekranie pod różnymi adresami. Nade wszystko grona spotkanych osób, dla mnie wyjątkowych, jak to, co sami tworzą i kim są. W moim życiu tworząc wyjątkowy witraż odmiennych barw, kształtów i nasycenia wrażliwością. Witraż doskonały, nie do zastąpienia innym i istotny w każdym najdrobniejszym załamaniu światła przeglądającego się w moich oczach. W doskonałej mozaice różnorodności.
Dziewięć. W numerologii ostatnia z liczb pojedynczych. Zakończenie, ale i początek. Jak w "Domu z witrażem" Żanny Słoniowskiej, gdzie historia kraju przeplata się z historią życia jej mieszkańców, będąc dla nich końcem, ale i początkiem. Nierozerwalnie połączonych ze sobą jak kolorowe szybki artystycznego dzieła zdobiącego wnętrze starej, lwowskiej kamienicy.

Ten witraż jest alegorią wspinaczki życiowej. Towarzyszy każdemu, kto wchodzi lub schodzi po krętych schodach. 

Krętych jak los Ukrainy dążącej, zupełnie jak i dzisiaj, do prawa decydowania o sobie samej, tak, jak decyduje się o własnym życiu, wyborach dróg, które mają poprowadzić do spełnienia marzeń, do realizacji swoich pasji i pragnień, w poczuciu wolności. Ocalając od zniszczenia pamięć, ślad po kuli, czarne fortepiany, fasady starych kamienic i odpadających balkonów, domy dla lalek, błękit nieba i naręcza złotych słoneczników.

Kiwnęłam żarliwie na potwierdzenie tej prawdy czując równocześnie, jak rozpięta agrafka, która ześlizgnęła się z kołnierza mojej kurtki i przeniknęła przez tkaninę swetra, wbija mi się w skórę gdzieś w okolicy żeber (...)
Tamtej zimy z całą pewnością wyszło na jaw, że miasto zmęczyło się wielowiekowym rośnięciem w górę i zaczyna proces osuwania w dół, niczym niepowstrzymana lawina, ciągnąca za sobą przerobione na miazgę wypukłości terenu, pomieszane z z kamieniami i bryłami ziemi. Nie było wiadomo, czy w ślad za balkonami nie pójdą na przykład dachy, a za nimi całe domy, drogi i ludzie, których żywioł wymiecie stąd gdzie indziej, w nie wiadomo przez kogo wskazane miejsce.

Zakończenie, ale i początek. Za każdy z nich dziękuję Wszystkim, którzy chcą je dzielić ze mną, w tej wąskiej przestrzeni literackich wyborów i fragmentaryczności zachowanej tutaj codzienności.

"Dom z witrażem" Żanna Słoniowska
wyd. Znak litera nova, Kraków 2015








W trzyminutowym kadrze niemego filmu

Kilka dni urlopu. Jak zestaw hotelowych kosmetyków, jednorazowego użytku, ustawionych na marmurowym blacie pod lustrem w obcej przestrzeni łazienki. To w niej zmywamy kurz mijającego dnia, ślady cudzych dłoni odciśniętych w naszych, oddech nieznajomego przechodnia, resztki tuszu z rzęs, grudki pudru spomiędzy zmarszczek, które nie chcą zniknąć wraz z kolejną warstwą wody i pozostają niezmywalnym śladem czasu noszonego w sobie. Nagość staje się pierwszym imieniem. Zostawia mnie samą ze sobą. Bazą do mającego przyjść, po urlopie, kolejnego, zwykłego jutra tworzonego z prostych gestów, powtarzalności porannych czynności i przywdziewaniu grymasu, który pomoże wejść w nowy dzień pod warstwą kremu ochronnego i wyostrzonego makijażem spojrzenia. Wtedy też imię przybierze innego znaczenia. W zaparowanej łazience powoli znikać będzie ślad mojej obecności w zawieszonym oddechu niedospania, niezgrabnie porzuconym ręczniku na drzwiach od kabiny prysznicowej, niedokręconym pudełku z sypkim pudrem drobinkami przykrywającym wszelkie niedoskonałości poranka.  Porzucona za sobą senność przekraczać już będzie próg rześkiego przebudzenia utrwalanego kolejnym łykiem dopijanej kawy. Zapachem perfum osiadających pośpiesznie na bladej skórze nadgarstka, by tak przyodziana odnajdywać siłę, w sobie, do pokonywania drobnych załamań w zabieganej codzienności i niezdarnych potknięć o cień chwilowego zmęczenia.
Tymczasem urlop. Otwieram pudełko przysłane mi kiedyś z bezpiecznej odległości. Dla mnie wciąż pokonywanej z nieufnością. Czarna kaseta wsuwa się w wąski otwór odtwarzacza, który za moment dotknie jej duszy i bezuczuciowo wyświetli jej zawartość na ekranie telewizora. Dojrzałam by ją obejrzeć. Dreszcz ciekawości i niepokoju pojawia się wraz z pierwszym obrazem postaci drobnej dziewczynki biegnącej po drewnianym pomoście. Nie znam tego miejsca. Nie potrafię odnaleźć go w zaszłości własnej pamięci. Ruchomy czarno-biały obraz wyraźnie zaciera rysy twarzy, której powoli nadaję imię. Litera po literze długiego wyrazu trudnego do wymówienia, kiedyś, przez obcokrajowców. Ona tego jeszcze nie wie. Nie wie, kim kiedyś będzie ani dokąd prowadzi pomost pod jej małymi stopami. Woda bezszelestnie otula horyzont, jak krótkie loki jej spojrzenie na mnie. Nie widzi tego, co przed nią oddalone i jeszcze nienazwane. Przyglądamy się sobie nawzajem. Z zaciekawieniem. Ze współczuciem. Ja utraconej niewinności dzieciństwa, ona zmagań z samą sobą jakie na nią nieodwołalnie czekają. Stoimy razem na pomoście póki ona z uśmiechem się nie odwróci i nie pobiegnie dalej. Chciałabym móc ją ostrzec, ale i powiedzieć o szczęściu. Słowa rozbijają się o szklaną ścianę ekranu.
Za trzy minuty scena się powtórzy, a ja wciąż będę bezradna. Niezdolna do dotarcia do niej słowem. Do usłyszenia siebie. Zostaję sama ze sobą. W trzyminutowym kadrze niemego filmu.

"Piszę te słowa w Londynie"

Obrazy. Ujęte w ramy. Nieruchomo spoglądające z muzealnych ścian. Nieme, a jednocześnie mówiące tak wiele, pozostając obszarem także do naszej własnej interpretacji. I obrazy niczym nieograniczone. Przemieszczające się wraz z nami. Kryjące się za rogiem ulicy, w kąciku naszego oka, w migawce znikającego zachodu słońca lub sennie przejeżdżającego autobusu. 
Inne trasy. Pokonywane pieszo, mimo londyńskiego chłodu i deszczu, albo metrem sunąc podziemnymi korytarzami miasta. I inne trasy. Muzealnych wystaw, różnych jak artystyczne upodobania. Wszystko zamknięte w dniach i godzinach swoistego dziennika spisywanego w odstępach czasu nakreślanego wizytami w galeriach i w gościnnych progach mieszkania Gabora. W ważności każdej mijającej sekundy.
Okiem się widzi, ale także, w sposób zamierzony lub bezwiednie, wyraża siebie. Bogactwo języka daje tu pojęcie o możliwościach tej ekspresji - pisała w swojej książce, "Inne obrazy. Oko, widzenie, sztuka. Od Albertiego do Duchampa", prof. Maria Poprzęcka.
Wojciech Karpiński przy każdym obrazie Londynu pozostawia cząstkę samego siebie ilustrując ją z gracją dobieranych słów. Wyraża siebie i swoją wrażliwość, umiejętnością widzenia dotykając materii malarskiego płótna niemal w każdym jego ukrytym splocie. Pod warstwą farby, w jej zagłębieniach, załamaniach światła, półcieniach i wyrazistości kolorów. Sam pozostaje w ich tle, w cieniu sklepień muzealnych budynków rozsianych na indywidualnie kreślonej mapie kolejnych spacerów. W rozmowach z Gaborem, a może nade wszystko umiejętności słuchania jego poglądów na życie, w każdej jego sferze. Może dlatego, ze skrupulatnością, Autor notuje nawet godzinę spotkania, uwypuklając ważność tych wspólnie spędzanych chwil.

Sobota, 1 marca 2003
Z Gaborem jestem umówiony na kolację o 19.30 (...) Gabor dał gęstą węgierską zupę i gulasz. Rozmowa do pierwszej. Znów widział źródło zagrożenia dzisiejszej kultury w chęci ujęcia w słowa wszystkiego. Nic nie pozostaje. Wszystko zanika. Stąd kłopoty z tożsamością, z poczuciem własnej wartości.

To swoiste doprecyzowanie czasu wypełnionego rozmową, wychodzącą poza ramy tuzinkowych pogawędek przy filiżance afternoon tea, staje się istotne i dla nas, czytelników, skupionych nad kolejną kartką książki, sącząc każdy nowo widziany fragment podróży ujęty w obrazach i słowach. Same zaś "Obrazy Londynu" stają się także obrazem Gabora. Postaci, która będzie zamieszkiwać już nie tylko swoje ciasne mieszkanie wypełnione książkami, nie tylko pamięć i wspomnienia Autora, ale i nasze własne doświadczenie wyniesione ze wsłuchiwania się w jego sposób widzenia sztuki wplecionej w życie.
Z wdzięcznością wchodzę w ten londyński rytm idąc śladami Autora. Mijamy razem kawiarnie, przeglądamy poranne gazety i doniesienia o wystawach wartych zobaczenia i zauważamy drobne zmiany w rozwieszeniu obrazów na wystawach już nam znanych. Nasze kroki się stapiają z wieczorną mgłą, cienie pochylonych późną porą sylwetek suną za nami niczym spojrzenie znużonego swoją pracą strażnika muzeum. Dla niego obcowanie ze sztuką stało się być może codziennością. Nie ma ochoty na kolejne spotkanie z Tycjanem ani by schwytać na moment spojrzenie Moneta zza ściany deszczu. Zawsze może to zrobić dnia następnego, a może kolejnego nienaznaczonego żadną datą ani godziną. Męczeństwa świętego Maurycego. Wychodzimy zostawiając za sobą zamykające się drzwi kolejnej londyńskiej galerii. Księgarnie. Przystanki autobusowe. Opustoszałe stoliki w restauracjach, filiżanki pozostawione na wczorajszej gazecie jak z obrazu Józefa Czapskiego. On też obecny. Nieodzowny w tych wędrówkach, jak jego umiejętność widzenia. "Wystarczy patrzeć naprawdę patrzeć oczami bez przyjętej hierarchii (góry piękne - szmaty brzydkie), żeby en voyageant autour de ma chambre człowiek mógł przeżywać to, czego inni nie mogą dojrzeć, kręcąc się naokoło jak wiewiórki". Wytężam wzrok i słuch. Na obrazy. Na słowa. Porzucam przyjęte hierarchie. 

O Bonnardzie powiedziano, że nie malował świata, ale malował nasz proces postrzegania (...) Sam o sobie powiedział, że chciałby przedstawić na płótnie wrażenie, jakie się ma, gdy nagle wchodzi się do pomieszczenia. Powiedział też, że sztuka jest zatrzymywaniem czasu".

"Obrazy Londynu" Wojciecha Karpińskiego malują nasz proces postrzegania, a jego umiejętność widzenia sztuki zatrzymuje czas, byśmy mogli go lepiej dostrzec i przeżyć. Wpatrywać się w obrazy, by rozumieć więcej.

Piątek, 19 września 2008
Obudziłem się o 10.50, dość napięty, myślę z niepokojem o moich planach pisarskich, nie tyle o ich braku (bo jak najbardziej są) czy małej realności, ile o ich rozległym rozłożeniu w czasie. Łączy się to z wyjazdami, które są mi potrzebne, także do pisania. Wynika wyraźnie, że do stycznia zaległościami się nie zajmę. Na pewno jednak pobyt londyński dobrze mi zrobił. I doceniam wspaniałe warunki, jakie mam u Gabora, także dzięki możliwości kontaktu z jego niezwykła osobowością.


Wojciech Karpiński "Obrazy Londynu"
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2014



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...