Wyprowadził swoje obolałe, od niewygodnego snu, plecy, ramiona i stopy na grafitową szarość balkonu. Patrzył jak pierwsze promienie wiosennego słońca wygrzewają się na parapecie uchylonego okna. Odwrócić twarz ku słońca, to jak przytulić policzek do rozgrzanego kafla starego pieca, w dzieciństwie stojącego w rogu niewielkiego pokoju. Jakby ustawiono go tam za nieposłuszeństwo, karę za dawanie złudnego ciepła prześlizgującego się do domu szczelinami wypaczonych okien, rozsiadającego się wygodnie na niskich taboretach, ustawionych dla zmęczonych wchodzeniem wciąż pod górę stóp, rozświetlającego przykurzone szczeliny między przytulonymi do siebie, wypłowiałą gęstością, zasłon i przywołującego do życia postaci z pociemniałych portretów.
"Widzieć jaśniej w zachwyceniu" pisał Marcel Proust. Słowa nie mają wstydu. Stają w swojej nagości przed każdym kto je wypowiada. Tylko ich kształt zmienia się w zależności od charakteru pisma, który je rysuje. Znaczenie pozostaje takie samo, nie do naruszenia mimo różnej intensywności naciskania tuszu na papier.
Z coraz większą rozwagą je wypowiadał. Coraz rzadziej je zapisywał. Bał się ich stałości, umiejętności przechodzenia z pokolenia na pokolenie niosąc bagaż jakim zostają obarczone we wspomnieniach i niemożliwej do spełnienia przyszłości. Każde z nich już wypowiedziane i zapisane po stokroć, częściej, a mimo to wciąż przywoływane. Układane na nowo, w dowolnym szyku i kolejności, nadając nowy sens czyjemuś istnieniu.
Chciał być słowem. Niezmiennym. Przywoływanym. Komuś potrzebnym. Stałym w życiu kogoś kto spogląda w lustro pod koniec więdnącego piękna, dopijającego ostatni łyk kawy, chwytającego ostatni skrawek pogniecionego życia. By uśpić strach przed jutrem.
Z coraz większą rozwagą je wypowiadał. Coraz rzadziej je zapisywał. Bał się ich stałości, umiejętności przechodzenia z pokolenia na pokolenie niosąc bagaż jakim zostają obarczone we wspomnieniach i niemożliwej do spełnienia przyszłości. Każde z nich już wypowiedziane i zapisane po stokroć, częściej, a mimo to wciąż przywoływane. Układane na nowo, w dowolnym szyku i kolejności, nadając nowy sens czyjemuś istnieniu.
Chciał być słowem. Niezmiennym. Przywoływanym. Komuś potrzebnym. Stałym w życiu kogoś kto spogląda w lustro pod koniec więdnącego piękna, dopijającego ostatni łyk kawy, chwytającego ostatni skrawek pogniecionego życia. By uśpić strach przed jutrem.
Zamknął drzwi niewielkiego balkonu zabierając na swoich barkach złudność wiosennego ciepła zawijając go w pergamin niekończącej się przypowieści. Cień ciężkich zasłon pochłonął echo, zagłuszonych ulicznym gwarem, słów wytłaczając we włóknistej strukturze nowe wzory splotów. Zasłonił okno, by móc je odczytać.
slowo powtarzane jak modlitwa nabiera znaczenia, staje sie potrzebne, pomaga, uswiadamia...ale i niszczy...ktos je rzuca , a potem znika, a ktos inny stara nam sie je wytlumaczyc... ale wiele slow jest tak wypowiedzianych, ze juz nie ma watpliwosci i wtedy jest klarownosc dajaca uczucie objawienia ...sciskam
OdpowiedzUsuńKasiu, dziękuję za Twoje słowo, jak zawsze refleksyjne... Serdeczności.
Usuń