"Chodzi o to, by człowiek pozwolił sobie na radość"

Nie umiem zliczyć czasu, który oddalił mnie od tego miejsca, chociaż zdawało się najbardziej moje. Wydaje się jakby drogi z każdym rokiem nazbyt prędko się zwężały. Czasami zdaje się, że miejsca jest mało choćby na jedną stopę. Wszystko się zlewa i ginie w miałkim piasku, zaciśniętym w niezgrabnej dłoni. Coraz bardziej niedołężnie próbującej nakreślić obrys zachodzącego słońca. Chwytającej resztkami sił cienkich nitek ogromnej, pomarańczowej włóczki. Niczym rozczesywanych palcami niepokornie zmierzwionych po nocy włosów. Kolejne przebudzenie. Przekartkowane pospiesznie chwile. Nienazwane. Bezimienne. Rozpraszające zapach świeżo zmielonej kawy w otulinie niepewnego poranka. Powroty do siebie stają się wyzwaniem.

Ale widzę też, jak ozdrawiające bywają chwile, gdy człowiek pozwoli sobie na zaufanie. Jest wiele rzeczy, które mogą mu w tym przeszkodzić: pamięć nieudanych prób, odniesionych krzywd, popełnionych błędów. (...) Człowiek myśli, a chciałby nie myśleć. Patrzy, a wolałby nie patrzeć. (...) Chodzi o to, żeby człowiek pozwolił sobie na radość, żeby zaufał tej nadziejności, z której wyrasta każda, nawet najdrobniejsza, zmiana na lepsze.

Słodko-gorzki płomyk świecy dygocze od ciężkiego oddechu szukającego ukojenia. Niekończących się w zaplątaniu zdań i pogubionych znaków interpunkcyjnych wypływających spomiędzy okładek książek figlarnymi pozami, niczym w tradycyjnym rytuale „shodo”. Zawieszam wzrok na nierozczytywanej płynności ruchów. Giętkich znakach kuszących orientalnym zapisem skupienia i wytrwałości. 

Chłodem otulone chwile grzeją się w cieple słów ku pocieszeniu trosk skwapliwie zbieranych w „Dzienniku pocieszenia”. Nieskwapliwie czytane wyznania wprawiają w konsternację siedzącego naprzeciw pasażera. Wycieram je z zakłopotaniem z policzka. Przedział mknącego pospiesznie pociągu nie wydaje się właściwym miejscem na rozwichrzone emocje spływające trudnymi do zatrzymania stróżkami. Nie wiem czy uda się je kiedyś zatrzymać, przekształcić, wyjałowić z paraliżującej bezradności. Zamknąć wieka trumien i noszonego nieustannie bólu. Straty. Pożegnania trudnego do wyartykułowania. 

Nie ma świata optymistycznego i pesymistycznego. Świat jest integralny, jeden. Żal, rozpacz, smutek zrastają się z nadzieją. Człowiek ma w sobie ogromną zdolność do samopocieszenia.

Wstać, otrzepać się, jeszcze raz spróbować. Nadzieja kolejnego dnia... Wschód słońca... Pierwsze spojrzenie za okno...

fragmenty "Dziennika pocieszenia" Wojciecha Bonowicza

wyd. Znak, Kraków 2024


Bezdomność

Drepczę przed siebie spoglądając wstecz. W bezpośredniej konfrontacji z niemożnością oswojenia bezdomności w żałobie. Swoistego wykorzenienia z poczucia jakiejkolwiek przynależności stanowiącej uprzednio rdzeń własnego jestestwa.

Szukam nowego miejsca. Śladów, w których zmieściłabym swoje obolałe, od syzyfowej wspinaczki po garbatych plecach, stopy. Zachowując odległość, od przechodzącej obok w obojętnym tryumfie codzienności. Przebywam we własnym ciele wystawionym na ciągłe odczuwanie nieodwracalnej egzystencjalnej ułomności.

Adam Zagajewski w “Substancji nieuporządkowanej” wspomniał o notatce Bacha, który po śmierci pierwszej żony i dzieci napisał: “Boże, nie pozwól, żeby mnie opuściła radość”, “radość jako coś transcendentalnego, zapisanego w naszej substancji”.

Lekcja pierwsza. Uśmiech. Lekcja druga. Kolorowa sukienka. Lekcja trzecia. Uśmiech. Lekcja czwarta. Kolorowa sukienka. Z ulgą jedno i drugie odwieszam do szafy chowając żenującą nieporadność poruszania się w wyjałowionej z radości rzeczywistości. Opustoszałej. Bezbarwnej. Bezpowrotnie. Niepodważalnie. Na amen. Pozostając substancją nieuporządkowaną.

Rzęsy w atramencie

"Daj rękę, pójdziemy wstecz po naszych wspólnych śladach
pozwól, że poprowadzę cię raz jeszcze."
Halina Poświatowska


Przekładam kartki książek. Bezgłośnie. Jak odszedłeś. Litery zdają się jedynie rozsypanym makiem utkwionym pod powiekami. Drażnią. Kaleczą. Zanurzam rzęsy w czarnym atramencie rysując wyschnięte rzeki w zagłębieniach dłoni, palcami wodząc po zarysach znajomych kontynentów. Zapach czekolady w Blois. Portret "Muzykantki" w Montrésor. Smak curry rozcierany palcami. Komplet strun do starych skrzypiec. Synagoga w rodzinnym miasteczku. Żydowska piosenka. 

W strzykawki nabieram ból tętniący pod cienką skórą nadgarstka. Fastryguję poszarpane noce. Wyszarpuję korzenie oplatające obolałe ręce nasłuchując głuchych poranków. Wsuwam stopy w chłodne, zbyt duże flanelowe kapcie potykając się o nieporadność własnych uczuć. Garbate myśli. Odkładam resztki leków i niemodne okulary w złotej oprawce. Chowam w szafce krzyczące tytuły niedoczytanych gazet, by nie dotarły pod grudkę wilgotnej ziemi. Zapomniałeś koca Tato. Jest tak zimno.

Pora na rysunek

"Twoja dusza jest całym światem" Hermann Hesse "Siddhartha"

Szukam sensu doświadczania niewystarczalności własnych sił. Wypełniających szczelnie każdy dzień pomiędzy szczeblami łóżka. Pomiędzy warstwami nazbyt ciężkiej pościeli. Ciemniejących szkłach okularów. Z porannym łykiem kawy przełykając krzyk bezsilności wobec zawężającej się soczewki widzenia budzącego się za oknami świata. 
Próbuję, łapczywie patrzeć czyimiś oczami. Być czyimś czytaniem. Uczyć się godzenia na utratę zdolności zaplatania słów wokół palców sztywniejących niezgrabnie. Gubienia siebie. Poruszenia bezlistnych gałęzi pochylonych nad blaknącą kartką papieru. 
Nasłuchuję płytkiego oddechu. Tigarella na parapecie wystawia listki do słońca. Spomiędzy okładek nieprzeczytanych książek kruszą się, znudzone czekaniem, strzępy wyschniętych tekstów. Zgarniam je dłonią i wysypuję do ogrodu. Może zakwitną pod skórą wychłodzonej ziemi. Na wiosnę. 
Stopy boleśnie kaleczą się o popękane doniczki. Istnieję. Wracam do pokoju wypełnionego nierównomiernym oddechem. Pora narysować uśmiech na ustach. 



Cedzone słowa

Przeszłość daje się utrwalić jedynie jako obraz, który rozbłyska w momencie swojej nierozpoznawalności, aby już nigdy nie powrócić.
Joanna Ugniewska "Podróżować, pisać"

Wieczór opada niczym pozbawiona intensywności zapachu mgiełka porannych perfum. Bezdźwięcznie, jak w ciszy słychać umykający za rogiem czas. W kapeluszu i przydużym płaszczu zbierający ze sobą rozsypane w codziennym pośpiechu chwile. Cedzone, przez wąskie sito bezradnej niezgody na zapomnienie, słowa. 
Szukam istnienia. Sensu przemijania na kliszach wyblakłych zdjęć nim zatrą się figlarne kształty wspomnień, milczące kamienice niezamieszkałych pokoi, opuszczone w oknach firanki i zwiędnięte liście pelargonii. Zasuszone w wazonach szczegóły czułego uniesienia, nieodnalezione ziarenka piasku rozsypane w oziębłych nieobecnością żeberkach starego kaloryfera. Krople deszczu dudniące w wyciągniętych szyjach  rynien i rytmicznego skrzypienia przestarzałego szyldu patrzącego z naprzeciwka. Liczę opadające na chodnik litery. Szpary w nocnym śnie. Przepalone żarówki oświetlające nagość pustki. Wyblakłe tapety i porzuconą w pośpiechu pościel. 
Palcami wygładzam czapy śniegu na balkonie. Wargi wypełnia zamarzający smak goryczy. Zamykam w małej fiolce kruchość opadającej rdzy, daremność posiadania pamięci o Tobie, na wyłączność. Trzeba zrezygnować z pragnienia czekania na powroty.

Nieobecność

Chłód spływa między łopatkami prostując plecy. Brakuje mi tchu. Resztkami sił zmywam Twój oddech ze ścian przedpokoju. Zaciskam palce klejące się od bolącej gęstości wspomnień. Płuczę łzy w starej misce i wywieszam na sznurku. Wilgoć w łazience nie pozwala im wyschnąć. Kapią rytmicznie do wanny, nietaktowne w swojej nieustępliwej powtarzalności. Ciągną się za mną niczym melodia płynąca z radia rozbijając śmiertelną głuszę szpitalnej sali. Pozbiera myśli. Wypełni rozpacz skuloną na kuchennej podłodze jak osierocone dziecko. 

Zbieram tabletki. Flakoniki złudzeń. Dwa lata walki. Ktoś dzwoni. Nie mam siły otworzyć drzwi. Bezradność zawieszam na klamce i chowam do szuflady kolejną parę Twoich okularów. Przygniata wielość przedmiotów, nieprzeczytanych gazet, świętych figurek i nieomodlonych na kolanach różańców. Zimno. Nocą przychodzisz i wciskasz się pod moje powieki. Wtulam się w Twoją nieobecność szukając pulsu życia w załamaniu zimnej pościeli. Dusisz się i otwierasz oczy. Biegnę otworzyć okna. Zachłannie chwytam powietrze. Przyłóż swoją dłoń do moich ust. Proszę. Ucisz mój krzyk. Mamo.



W ciemności

W ciemności niczego nie można ukryć.
W ciemności można udawać, że niczego nie ma.
fragment wiersza Macieja Niemca z tomiku "Stan nasycenia"


Próby powrotu bywają trudne. Czasami próba zapisania siebie zdaje się być niczym wewnętrzna strona dłoni. Osobiste dzieło Durera. Wyżłobiona siatka przecinających się linii niczym uliczek w zatłoczonym mieście, wstążka rzeki przecinającej dzielnice miasta lub łącząca odmienność urbanistyczną nadającą niezrozumiały, przybyłym z innych miejsc, charakter różnorodności tkwiącej w jego mieszkańcach. Bywa zapisem doświadczeń, emocji, minionych lat i ciężaru dźwiganego bagażu, momentami zaciśniętym w pięści wewnętrznej niezgody na niesprawiedliwości nas dotykające. Tkwiące w nas zacietrzewienie i ból. Niekończącą się analizą nagłości zdarzeń nie będąc na nie przygotowanym. 
Unoszę codzienność przejmującego ciężaru. Biorę pod opiekę utracony czas. Zniekształcony, szpetny, niezrozumiały w swojej obojętności. Zepchnięty w najgłębsze szczeliny istnienia wypełnionego przepalonymi żarówkami, strzępkami wspomnień, zmechaconymi kłębkami siwej włóczki zwiniętymi na pochylonym karku. Chłodem wędrującym o poranku między łopatkami i stosem niekształtnych słów opadających bezwiednie na dnie filiżanki. Czekam na zmrok. Udawanie.




Wojciech Karpiński. Ballada zewnętrznego życia.

22 sierpnia 2002 w "Obrazach Londynu" Wojciech Karpiński pisał:
"W pewnym momencie powiedział, że po węgiersku istnieje słowo określające rodzaj serenite (ale to złe słowo), spontaniczne zachwycenie, korzystanie z życia, bezinteresowne otwarcie na świat, mają je często dzieci, wielu ludzi potem je traci, a bez tego życie nie jest warte złamanego grosza."

22 sierpnia 2020, sama próbuję notować. Mam jednak wciąż słowa bezskrzydłe. Niezdolne unieść ciężaru pustki zamkniętych źrenic. Trzepotałby tylko bezdźwięcznie stając się krzykiem bezradności i braku zgody. I tylko sama pytam siebie czy firanka w oknie dawnego mieszkania Gabora choćby drgnęła? Czy Chrystus Tycjana choć uronił łzę, Święty Franciszek Zurbarana przysłonił dłonią twarz?
Zostawiam dawne słowa i fragment wiersza, o którym Wojciech Karpiński pisał:

"Ależ to ulubiony przeze mnie fragment wyjątkowo bliskiego mi wiersza Hofmannsthala Ballada zewnętrznego życia: I ciągle wieje wiatr, i wciąż od nowa mówimy i słyszymy wiele słów, i czujemy pragnienie i zmęczenie ciała."


Wojciech Karpiński 11.05.1943-18.08.2020

Odrobinka życia

Wieczysta tajemnica ujawnia się najpełniej w małym piasku, w "odrobince życia" (...)
Piotr Paziński "Rzeczywistość poprzecierana"

Prują się skrawki przerwanych nagle snów, szamoczą pragnienia w bezradności obserwując szklistą przezroczystość spływającą obcym chłodem na przygarbione plecy. Tak łatwo spłycić każde niewypowiedziane słowo wtłoczone w pośpiech codzienności wystukiwanej na klawiaturze telefonu. Rozsypać się niczym ziarenka piasku. Emotikony, bez wyrazu. Choćby najdrobniejszego. Okradać z wrażliwości. 
Naciągam na siebie stary sweter. Jakkolwiek ciepły, to pełen supłów i splątań niemożliwych do rozsupłania. Wyciągnięte nitki włóczki wyglądają zza przerzedzonej warstwy oziębłości osiadającej na parapecie okna niczym poranny szron. Zdrapuję jego cienką warstwę chcąc dotrzeć do oryginalnego płótna i splotów nerwów tętniących podskórnie. Poraniona zamykam okno. Chowam dłonie w przydługich rękawach poprzecieranej rzeczywistości. 

KLISZE PAMIĘCI
W naszym "składzie" pamięci istnieją "karteczki"
klisz zarejestrowanych przez nasze zmysły.
Przeważnie szczegóły z pozoru nic nieznaczące,
biedne, odpadki, jakieś wycinki...
NIERUCHOME!
I co ważniejsze: PRZEŹROCZYSTE. Jak negatywy
Aparatu fotograficznego.
Można je nasuwać jedne na drugie.
Dlatego nie należy się dziwić, że np.
wypadki odległe łączą się z dzisiejszymi,
postacie się mieszają, mamy poważne kłopoty
z historią, moralnością i wszelkimi
konwencjami".

Tadeusz Kantor, Niech szczezną
z książki Piotra Pazińskiego "Poprzecierana rzeczywistość"
wyd. Austeria, Kraków - Budepeszt 2015



Kocha się tego, któremu najbardziej chce się opowiadać

"Nie da się do niczego porównać uczucia, kiedy twarz drugiego człowieka staje się prawdziwym spotkaniem. Otwiera się na drugą twarz."

Takim jest spotkanie z "Purezento". Ulotnym, eterycznym, zanurzonym w tokijskim deszczu, pomiędzy nitkami złota sklejającego odłamki popękanego życia. Intymnym doznaniem zapachu egzotycznych kwiatów, świeżo skoszonej trawy i gęstym wypełnieniem czasu pomiędzy życiem i śmiercią. 
Oddechem niepospiesznej sztuki 'kintsugi' wymagającej otwarcia umysłu i poszukiwania drogi. Staroświecką pocztówką. Dotknięciem, odległych od siebie dłoni, tego samego kawałka papieru.
Przejmującą. Nietuzinkową. Bladoherbacianą kompozycją zapachu i smaku. Pełną nieuchwytnej ale chłoniętej, każdym zmysłem, harmonii gestów i nawijania wielobarwnych nici codzienności na kłębki.
"Purezento" Joanny Bator. Oczyszczające zanurzenie się w głąb samej siebie.

"Wzięłam prysznic i wyszorowałam się czarnym mydłem. Wymyłam włosy. A potem nalałam wody do drewnianej kadzi i zanurzyłam się w niej. Nabrałam powietrza i zwinęłam się w kłębek. Moje plecy i stopy dotykały drewna. Włosy unosiły się wokół twarzy jak wodorosty. Gdybym mogła tak pozostać. Poza ciałem, poza umysłem. Niczego nie pragnąć, niczego się nie bać. Zawieszona w krystalicznej pustce. Słyszałam tylko daleki głuchy odgłos. Może to był tajfun. Może to biło serce ziemi.".

Jasna. Piękna. Mądra książka. Zapisana jednym znakiem, oznaczającym jednocześnie serce i umysł. Po prostu "mei".

"PUREZENTO" JOANNA BATOR
wyd. Znak, Kraków 2017

Myślę, że wiem najważniejsze

Ten moment przebudzenia, gdy pojawiają się pierwsze myśli dnia; człowiek zadaje sobie pytanie - skąd się tam biorą, oczekując naszej świadomości. (…)


Wiatr plącze gałęzie drzew. Strąca bezdomność nocy błądzącej bezpańsko po pustych ulicach. Odlicza po kropli potu ilość paciorków niewysłuchanych modlitw nad ranem. Uniesień niezawinionych win. Śladów pogubionych dróg. Drepcząc donikąd. Stając się nieczytaniem. Nieistnieniem. 

Próbuję się przebudzić z odrętwienia. Pochylam się ujmując jej wątły grzbiet. Gdyby wysypać drukarski popiół spomiędzy jej okładek, zmieściłby się w jednej dłoni wypełniając jednak szczelnie każde, najdrobniejsze zgłębienie w skórze, przenikając nitki pomarszczeń znaczących swoistego rodzaju pajęczynę połączeń. Cielesności współistnienia z jednoczesnym odchodzeniem od okaleczonego bytu. 

"Wszystko, co piękne, trwa jedynie chwilę", ale dla takich chwil warto pokonywać własne słabości. Tchnąć, w karłowatość wychudły dłoni, wysiłek sięgania po skrawki myśli i słów rozciągniętych pomiędzy ścianami celi swojego niedoskonałego ciała lub w pokornym posłuszeństwie serca poddawanego codziennym wyborom. Celi wypełnionej myślami rozciągniętymi na białym płótnie obrazów przenikniętych artystyczną wizją, pragnieniami, trwogą, tęsknotą. Przyjaźnią. Tajemnicą odwiecznego poszukiwania sensu cierpienia stającego się formą komunikacji, szukaniem odpowiedzi wobec pokus interpretacji „wątpliwego piękna” jakim jest kolejne doświadczanie cierpienia. Piętnującego, stygmatyzującego ludzką kondycję i egzystencję, nad której horyzontem pochyla się Bóg, z obrazu Nikifora, „zdolny ukoić nostalgię całej mej istoty."

Dlatego też, Joseph, jestem tak poruszony, że odczułeś potrzebę ofiarowania Bogu twoich nóg w zamian za moje. Wiem, że w uczuciach nie można się powstrzymać od takiego pragnienia, ale w każdym razie nie wierzę, aby Bóg Cię wysłuchał i liczę na to. Wszyscy bowiem musimy przyjmować wypadki życia, których sensu nie rozumiemy. I nikt nie może ich znosić zamiast nas (...) Jakże nowe jest cierpienie dla każdego człowieka, skoro się pojawi; pozostaje zawsze dziewicze, choć spało ze wszystkimi. 

„Myślę, że wiem najważniejsze”. Czapski-Colin. Wyszperanych w antykwariacie parę, zaledwie, listów. Literacka perełka. Zapis głębokiego współodczuwania pomiędzy dwoma wyjątkowymi artystami, we wspólnocie myśli, niekiedy zerwanych bo niekompletnych, ale jakże silnie połączonych więzią wzajemnej czułości i troski. Wysiłkiem rąk. Wysiłkiem całego jestestwa w cierpliwej formie budowania wzajemnego zrozumienia i patrzenia na sztukę, nade wszystko sztukę życia i cierpienia. W osobistym jej doświadczaniu. Dotknięciu przeżywania lęku śmierci. Podaniu dłoni. Sięgnięciu rdzenia serca. Malowaniu płótna z pamięci.

Listy bez naznaczonych dat. Ponadczasowe. Aktualne w szczerości osobistych przemyśleń i prostocie najważniejszych prawd. Przepojone swoistą spoistością artystycznej przenikliwości i woli pracy nad sobą. W umiejętnym doborze kolorów i form życia obserwowanych z wierzchołków drzew. W kolekcji rysunków ołówkiem. Wizji obrazów. Obrysie relacji i poglądów uchwyconych w grymasie bólu. Bezsilnych zmaganiach z wydarzeniami historii osadzonej w granicach i poza granicami Francji. Wytrwałej ucieczce przed zobojętnieniem. Niespiesznej modlitwie w Notre Dame. Dbałości o detale uchwycone w błahostkach codzienności: „wtorek rano”. Wyzwolenie z trwogi.
I którymkolwiek by nie było wtorkowym porankiem, przebudzenie zdaje się zadawać wciąż to samo pytanie: pierwsze myśli dnia - skąd się tam biorą? 


MYŚLĘ, ŻE WIEM NAJWAŻNIEJSZE 
CZAPSKI-COLIN 
Wybór listów w przekładzie Andrzeja S. Sawickiego 
wyd. Oficyna Naukowa i Literacka T.I.C.


Idziemy zwężającą się dróżką

Szarpiesz dni niczym prześcieradło nadwątlone wytartym czasem. Szukasz niewidzącym wzrokiem światła w ciemnościach dłużących się nocy. Ram bez obrazów. Skłębionych krzyków. Nasłuchuję. Słów cedzonych przez sitko niezgrabnych zapomnień pod palcami wyczuwając karłowatość codzienności. Sklejam ją z rozsypanych kawałków cienkimi paskami plastrów. Opadam z sił. Płowieje jutro. Wypalone dni osiadają niepostrzeżenie na skraju gubionego oddechu. Poganiam poranki nawlekając je na białe flakoniki wszystkie podobne do siebie. Notuję wartości z aptekarską dokładnością. Odmierzam. Przekrawam. Szukam prawdy o sobie na dnie twoich źrenic. Nie mogę doliczyć się własnych lat. Garbię się. Potykam. Chwytasz mnie za dłoń. Masz siły za nas dwoje. Idziemy zwężającą się dróżką. Już nie wiem. Kto kogo podtrzymuje.

Przy śniadaniu

Sen płowieje na poduszce. Drepczę pustą ulicą szukając swoich śladów w odbiciu wczorajszego dnia. Pustej wystawy oddanej do remontu, gdzie cisza zagłusza rozbudzone własnym krzykiem myśli. Opieram palce na krawędzi kartki szukając bezpiecznego brzegu po drugiej stronie dłoni. Milczeniem wypełniam puste kawiarniane stoliki, doniczki na parapecie okna, filiżanki osiadłych na dnie słów.

Przekraczam granice nieznanych miast dających poczucie anonimowości, swobodę chwytanych ukradkiem spojrzeń i możliwość pisania siebie od nowa. Krojenia kromki chleba smakującej inaczej niż Twoja codzienna obecność, niezmienna jak wschody i zachody słońca na krańcu wstążki granatowego morza. Nie dosięgam. Mokrymi placami rysując płynność przemijania na zimnym piasku.

Sen płowieje na poduszce. Niczym stare zdjęcia niepamiętające ważnych zdarzeń. Nieostre kadry poruszonych wzruszeń. Melodii rozciągniętych na pagórkach mglistych krajobrazów pachnących pomarańczą i skórką z cytryny. Plasterki życia układam na spodeczku Twojego uśmiechu nie pytając o nic.  




Znowu urodziła się zbyt późno

"Pamięć, gdziekolwiek jej nie dotykasz, boli"
Jorgosa Seferisa

Znowu spóźniła się na kolejny dzień. Znowu urodziła zbyt późno.
Teraz próbuje utrzymać się na powierzchni życia. Chwytać odlatujące ptasie cienie, przenikać przez fale przypływów, pozwolić odpłynąć szczęściu, kiedy przychodzi jego nagły kres. Wysuszyć łzy omdlewające na dygoczącym nerwie nocy. Nasłuchując własnych trosk, skulonych na piecu i szmeru wody w starym czajniku, rozdzielić palcami gęste warkocze siwej mgły przykrywającej nagość bezlistnych gałęzi krzewów chowających korzenie pod warstwą brunatnej ziemi. Jechała poznać swoje. Dotknąć nieznanej przeszłości i życia, którego świadomą cząstką nigdy nie była. 
Nie wiozła ze sobą żadnych oczekiwań jedynie dozę niepewności podszytej szczyptą nienazwanego niepokoju spotkania z nieznanym.Wtulając pragnienia w złudność pospiesznych myśli zapisanych na szarganych emocjami kartkach. Nauczyć nowych uczuć gubiąc sens i rwące nitki wątków. Tkać nowe relacje niezgrabnymi ruchami usiłując utrzymać równowagę na grząskim gruncie nieznanego. 
Z biletem tramwajowym w kieszeni i mocno bijącym sercem spieszyła na czekające ją spotkanie. Ktoś tuż przed nią kupił śliczną wiązankę. Zagubiona we własnych emocjach szukała czegoś szczególnego. Ostatecznie poddając się kupiła proste czerwone róże na gałązkach choinki i stanęła przed czarno-złotą bramą cmentarza wyglądając twarzy, którą miała zobaczyć po raz pierwszy. 
Szli niespeszeni swoją obecność alejkami pomiędzy ukwieconymi grobami. Szemrzącymi garstkami prochu. Zapomnianych istnień. Chłód rozpłyną się wraz z poranną mgłą a potoki słów wypełniały każdy skrawek ziemi odkrywając prawdziwość rodzących się uczuć i rodzinnych więzi. Przyglądali się sobie z zaciekawieniem szukając łączącego ich podobieństwa. Pokrewieństwa krwi. 
Znowu spóźniła się na kolejny dzień. Znowu urodziła zbyt późno.

Zmagania

Próbuję uporać się ze słowami w swojej przekorności tkwiące nieruchomo w grubych ścianach pobladłego świtu. Sprzedać je niedrogo na targowisku próżnych zmagań z wyrażeniem siebie.
Cedzić mozolnie przez gęste sito poranka. Rozdrabniać ich znaczenie do warstwy rozwiewanego wiatrem popiołu. Pożółkłych liści w jesiennym ogrodzie. Spalonych nadziei na głębszy sens ich istnienia.
Dotykam zamilknięcia świata w szepcie Twoich snów zostawionych na poszewce poduszki. Kropli deszczu zmywających resztki pośpiesznego oddechu zamykanego za chłodem mglistej bieli. Nieustannie szukam swojego miejsca w czasie. Zapomnianych przestrzeni w poranionych zmaganiach z przeszłością.
Mozolnie nawlekając słowa układam bajki o więdnącej trawie.

Na agrafkach

Chwilowe spowolnienie wybucha natłokiem myśli, w zabieganej codzienności gubionych na zakrętach ulic i odnajdywanych wieczorem na przydomowej wycieraczce. Wczesnym rankiem patrzysz jak słońce mocno toruje sobie drogę pomiędzy sztywnymi liśćmi ogóreczników. Kosmyki włosów rozrzucane przez wiatr dawno zatraciły swój wigor. Prostowane codziennie nie odtwarzają już naturalnej spirali okalającej niegdyś łagodne rysy twarzy. Opadają odrętwiałe na zgarbione plecy przypominając trud wspinania się na wyżyny własnej bezsilności. Czujesz się podobnie. Niepodobna do siebie.

Rozpinasz agrafki spinające zbierane skrawki umykających chwil. Wypuszczasz z siebie, niczym duszne powietrze, fastrygowane fragmenty pozwalające na stwarzanie pozorów nierozerwalnej całości trwania. Na agrafkach odliczasz czas gdy ostre zakończenie krótkiego drucika wymyka się z zapięcia wbijając w opuszek palca. Krew zbyt gęsta zastyga szybko pozostając zasklepionym kodem traconej chwilami tożsamości. Czujesz się niczym poduszka do igieł. Niepodobna do siebie.

Tymczasem czas się nie zatrzymuje. Nawet w chwili śmierci. Idzie dalej. Związuje skrzydła motyli. Wnika w warstwy kompostu zmieniając go w pachnącą, ciepłą ziemię. Przywracaną do życia warstwa po warstwie. Próbujesz tak samo. Odradzać się z odpadków. Zeschniętych roślin. Skoszonej trawy. Siadasz z książką w ręku sczytując cudze słowa kartka po kartce a druk liter kruszy się jak główki zapałek, pocierane o wąski pasek draski, niezdolne rozniecić wewnętrznego żaru. Czujesz się podobnie. Wypalona. Niepodobna do siebie.

Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii.

"Bo podobno na Islandii łatwo odnaleźć siebie, oderwać czas przeszły i przyszły."

Zjednoczyć się ze łzami wodospadu. Spadając w dół chłonąć, każdą cząstką siebie, nieujarzmione poczucie wolności. Wykrzyczeć słowa chowane w szepcie kamieni rozrzuconych na progach opustoszałych domostw skulonych w warstwie gęstej mgły. Szukać śladów wygasłego życia w przenikliwej grozie śpiewanej dzieciom kołysanki. W rzeczach nienazwanych, mieszkających w zagłębieniach mrocznych dolin, odnajdywać wschody słońca jesienią. 
Islandia. Magiczna kraina ciszy o surowych rysach, nieugiętym charakterze i poetyckiej wrażliwości, gdzie natura karmi się osamotnieniem. Wilgocią wypełniającą wąskie szczeliny światła we wrakach porzuconych statków, pośród pustki zamieszkującej pomosty, kołyszące się na brzegu łodzie, skalne półki i ściany otchłani zanurzonej w błękicie oceanu.

Tutejsi ludzi byli zrobieni ze skał i lodu. To jedyne wytłumaczenie. Islandzkie poczucie wolności jest czymś, co bardzo łatwo uwodzi, podkręca wyobraźnię, jeszcze szybciej rozbija się o brzeg, gdy w trakcie sztormu człowiek ma wrażenie, że już nigdzie stąd nie wyjedzie. Natura nie jest łaskawa. Kiedy głowa nie daje wyboru i dociera się do opustoszałych miejsc, przyroda uderza z całą siłą i weryfikuje wyobrażenia, zachwyt, poczucie stabilnego gruntu pod nogami. Iluzja się kończy.

Palcami rozdzielam stalowe chmury zawieszone ponad kolorowymi pudełkami domków, samochodami z porysowaną karoserią, szkieletami starych zbiorników i wyblakłymi fotografiami wiszącymi milcząco na ścianie nieczynnej przetwórni. Każdy skrawek tej ziemi snuje własną historię naznaczoną walką z żywiołem zmiennej aury, dorobkiem popełnianych błędów, chwilowych złudzeń i ścieżek wydeptywanych małymi stópkami niewidzialnych ludzi: elfów, trolli i krasnali.
Ziemi niczyjej i w każdej grudce przynależącej do jej mieszkańców. Wabiącej turystów i przyjezdnych, którym na moment zdawać się może, że czubkami palców dotknęli nieba, początku i końca świata. 
Przekładane kartki książki strzepują warstwy ciężkiego śniegu, wyobrażeń o wodnych potworach, wieczornych duchach, torfowych domach, zapachu ryb i smaku chleba z masłem. Między linijkami czarnego tuszu wiją się ślady skuterów śnieżnych, piętrzą szkielety metrowych sopli lodu kształtowanych odmiennymi kierunkami wiatru. Gromadzone poczucie samotności szczelnie wypełnia tarcze zegarków, kamienne zbocza, małe sklepiki i dystrybutory benzyny zamieszkujące regiony żyjące w cieniu tętniącego życiem Reykjaviku. 

Usiedliśmy na piętrze. Po lewej drzwi do pokoi, po prawej okno i spływające po nim strugi deszczu. (...) Mamy niewiele czasu i perspektywę niespiesznego odklejania warstw czyjegoś życia. Gdy już opadł kurz rysujący promienie z lampy na korytarzu i wszyscy ostatecznie pożegnaliśmy się z początkową niezręcznością, dotarło do nas, że to nie będzie jedna z krzepiących romantycznych opowieści. To historia przetrwania. Jesteśmy na Islandii.

Historie z opuszczonej Islandii rozbrzmiewają cichą melodią tęsknoty miejsc porzuconych, których los opowiadają Berenika Lenard & Piotr Mikołajczak w nostalgicznej podróży po Islandii i spotkaniach z ludźmi ukształtowanymi przez surowość pulsującej humorami wyspy. Żyjącymi w szacunku do piękna i grozy otaczającej ich natury, fascynującej i budzącej respekt, gdzieś na skraju turystycznych szlaków obleganych przez coraz liczniejszych przyjezdnych pragnących uciec od cywilizacji lub artystów wykorzystujących poindustrialne budynki na swoje pracownie. Ludzi szukających odosobnienia, ale jednocześnie skazanych na drugiego człowieka, by móc przetrwać. Wsłuchać w "Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii" przejmująco snute w ciemności. Prawdziwe i blisko ziemi uwypuklającej niepokojące piękno wyspy, rzucającej wyzwania jej mieszkańcom i tym, którzy uwiedzeni mglistą istotą tego miejsca odważyli się w niej zanurzyć na dłużej.

Islandia zweryfikuje wszystko, co ze sobą przywiozłeś: nadzieje, obawy, zapas gotówki, nawet miłość. Jeśli będziesz się wahać, ten kraj nie da ci szans. (...) Sprawdziła się tu prosta prawda, że nieważne, dokąd jedziesz, co znika za tobą, jakie są powody twojej wędrówki, co masz przed oczami. Trzeba pamiętać, że zawsze i we wszystkim najważniejsi są ludzie.


                                                                              "Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii Berenika Lenard & Piotr Mikołajczak
autorzy książki i bloga: Icestory.pl
wyd. Otwarte, Kraków 2017

Historie o opuszczonej Islandii

tekst ukazał się w czerwcowym numerze "sZAFy", w którym miałam ogromną przyjemność gościć
gorąco zapraszam do jej lektury


sZAFa" kwartalnik literacko-artystyczny
#62 czerwiec 2017
Zdjęcie na okładce autorstwa René Pascala


POEZJA
Ewa Brzoza-Birk, Roman Bromboszcz, Błażej Jacek Klajza, Karol Maliszewski, Anna Musiał, Katarzyna Ślączka, Mirka Szychowiak, Aleksander Wierny

PROZA
Wioletta Leśków-Cyrulik, Karol Maliszewski, Mirka Szychowiak, Sabina Waszut

FOTOGRAFIA-GRAFIKA-MALARSTWO
Ula Dzwonik, Kurt Eichhorn, Alexander Ermolaev, Fotini Hamidieli, Nikolaus Hirschmann, Ewa Kantorczyk, Krzysztof Ogonowski

sZAFa Presents
Izabela Drzewiecka-Antolak - Wiersze
René Pascal - Biel w Mediolanie
Tadeusz Wroński - Wspomina Maria Dziedziniewicz z Galerii M we Wrocławiu

ESEJE-FELIETONY-RELACJE
Mirek Antoniewicz - Pakal Wielki w Galerii Sztuki Brzeskiego Centrum Kultury Andrzej Walkusz „Kolor w grafice”
Paweł Dąbrowski - Zapiski Portowe (XV Port Poetycki w Chorzowie)
Ewa Frączek - Zdrowie psychiczne jako dramat racjonalisty, czyli między doktorem Freudem a doktorem Franklem różnicy brak
Magda Harmon - Prawa Półkula
Leszek Jodliński - Białe żagle nad Tel Awiwem * (No) Better Place
Wioletta Leśków-Cyrulik - Nieistnienie
Błażej Szymankiewicz - Unieśmiertelniona. Esej o pewnej fotografii
z czasów hiszpańskiej wojny domowej

TEATR-FILM
Agata Jabłonowska-Turkiewicz - Urodziny. Kameralna sztuka w trzech aktach

RECENZJE
Paweł Dąbrowski - Węzły znaczeń. Szymon Słomczyński „Latakia” * Po starym świecie. Andrzej Sosnowski „Trawers” 
* Noc i sen. Marta Zelwan „Graffiti” * Nie/urok małego miasteczka. Zbigniew Wojciechowicz „Dulszczynea” 
* Wiersze z Krakowa. Ewa Sonnenberg „Wiersze dla jednego człowieka” * Zabawy słowne długopisem. Miłosz Waligórski „Długopis”
Ewa Frączek - Remigiusza Mroza wykładania o tym, że w `39 Niemcy napadli na Polskę, czyli raz na kilka lat człowiek może być złośliwy
Magda Gałkowska - Kara za jątrzącą się pierdołowatość. Paulina Korzeniewska „Pogodna biel dobrego samopoczucia”
Alicja Łukasik - Marcin Orliński „Środki doraźne” * Paweł Nowakowski „Między innymi” * Natasza Goerke „Tam”
Paulina Mikołajczyk - Dorota Masłowska „Jak przejąć kontrolę nad światem”
Jakub Sajkowski - Zasnąć i obudzić się to też podróż w czasie. Daniel Madej „Mała Epoka”
Mirosława Szott - Soczewka skupiająca światło. Justyna Koronkiewicz „Szamanka”
Aleksandra Urbańczyk - NA FALACH MYŚLI, WŚRÓD MORSKICH FAL, 
„Księga Morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku”, Morten A. Strøksnes 
* W duchu Czechowa – nowy zbiór opowiadań Elżbiety Isakiewicz „Niewyśnione historie” 
* „Wakacje nad Adriatykiem” Zofii Posmysz, ponownie dostrzeżone arcydzieło literatury polskiej
Małgorzta Zakrzewska - Szepty kamieni. Berenika Lenard & Piotr Mikołajczak, „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”

ROZMOWY W sZAFie
Małgorzata Południak rozmawia z Tadeuszem Baranowskim (III)

WYWIAD
Małgorzata Południak rozmawia z Mirkiem Antoniewiczem

Łyk modlitwy na dobranoc

Zaciągam grubą zasłonę niczym warstwę skóry na wciąż żywą tkankę zachodzącego słońca. We fragmentaryczności świata, zamkniętego w oprawkach twoich okularów, doszukuję się cykliczności niespokojnych oddechów. Pejzażu zmęczonego ciała w zagnieceniach wypłowiałej pościeli. 
Patrzę jak zaciskasz palce na koniuszkach dnia przytrzymując na dłużej zmienność rytmu życia. Słucham jak chodzisz po powierzchni kruszącego się wiersza. Zbieram okruszki próbując wygładzić powierzchnię pod twoimi stopami. Podając łyk modlitwy na dobranoc.

Krople porannej rosy

Krople porannej rosy nawlekasz na posiwiałe włosy matki. Wypełnione po brzegi powieki, paciorkami jednego różańca, zamykasz w rytmie niewysłuchanej modlitwy. W powietrzu kreślisz znak zapytania. Bez odpowiedzi.
Patrząc w niebo milczące ponad ciemnymi płytami chodników zdrapujesz resztki wspomnień z podeszwy pogubionych kroków. Sznurowadłami związując kawałki zatraconych istnień. Koniec z końcem. Stoisz na wycieraczce wczorajszego dnia zmierzając donikąd.

Tomiki wierszy zakwitają na parapecie

Wczorajsze nagłówki gazet wyblakły w dzisiejszym świetle poranka. Zamilkły zagłuszone nowościami zbudzonego dnia. Nawet kawa smakuje rano inaczej. Łyżka miodu. Pocałunek. Spodnia strona życia czeka na dłoni jak kromka ciemnego chleba. W paryskim szyku Ci nie do twarzy. Przytulam się do rześkiego powietrza pachnącego miętą. Ostrym źdźbłem trawy wycinając długie korytarze milczenia wśród rozespanych ziół, by stopy poczuły wilgoć deszczu wsiąkającego w warstwę zgrubiałej skóry. Na dnie doniczki dopala się papieros. Twój oddech westchnienia nad cząstka świata obumierającego wraz z więdnącym kwiatem piwonii. Tracimy na ważności wobec otaczających nas zdarzeń. Patrzysz milcząco zza okularów. Na deszcz przenikający fakturę firanki w otwartym oknie. Jak tomiki wierszy zakwitają na parapecie.


Zapewne ktoś jednak rozmyśla o tym, czym jest dobro,
Nawet wtedy gdy jest za późno, żeby się pomylić -
Czy to wszystko było możliwe, nawet miłość, nawet
Całkowita samotność, ale dla kogoś innego, w innym życiu,
Nie tu, w tym małym mieszkaniu na osi przeciągu.
fragment wiersza Macieja Niemca 
z tomiku "Stan nasycenia"

Natasza Goerke. Tam.

Wije się wstążką na skraju granicy z Indiami, śpi pod śnieżną pierzyną u podnóża Chin, wyznaczając niewielką szerokością skrawek własnej ziemi. Odrębnej. Zmagającej się z napływem cywilizacji wobec wciąż zadomowionej, niepospiesznej tradycji odbudowującej się z ruin nawet po trzęsieniu ziemi. Snuje własną historię między murami buddyjskich klasztorów, w spokojnych modlitwach mnichów, na wydeptanych turystycznych szlakach i w pięknie górskich szczytów. 
Nepal. Zaczyna się od trzęsienia ziemi. Skupiony w przenikliwym spojrzeniu źrenicy oka. W pozbieranych kadrach reportażowych pocztówek ocalałych z nawałnic groźnych żywiołów, ziemi leżącej na styku płyt tektonicznych przed którą nie można uciec, gdy postanawia ukazać swoją siłę i otchłań ciemności rozcinanej krzykiem przerażenia i ciszy przyczajonej obawy przed drżenia pod stopami. Powrotem strachu opadającego wraz z nocnym deszczem w świetle latarek i brzęczeniu metalowych dzbanków z herbatą.

Nepalskie poranki pachną kardamonem i jałowcem, strużki dymu snują się nad dachami jak duchy, psy ujadają ja zwykle. (...) Wschodzi różowe słońce, Katmandu wyłania się z szarości, jakby szarość była pianą, a Katmandu Afrodytą. Pieje kogut.

Kolejne dni budzą się do życia w stertach gruzu, jak wydobywane z przepastnych zgliszczy wspomnienia Nataszy Goerke. Poetyckie i pełne nostalgii. Zmysłowe i przejmująco osobiste, wychodzące poza tradycyjnie zapiski z podróży, bo obdarzone uczuciem do kraju i jego mieszkańców. Gdzie zapachy i smaki łączą się ze sobą w swoistym pożywieniu dla duszy, dla zmysłów znajdujących ukojenie w smukłych pagodach. Umiejętności patrzenia oczami Nepalczyków, pogodnych mimo rozczarowania nieistnieniem bezchmurnego nieba, wyczarowujących w nadmiarze kamienne płaskorzeźby, rzeźbione meble czy odlewane w brązie posągi, misy i statuetki wystawiane ku pokusie, nie zawsze chętnych do zakupów, turystów przechodzących obojętnie, jakby chodzili między regałami w supermarketach, wobec losu sprzedawców pogodzonych ze swoją niełatwą sytuacją. Wracających do lepianek na nepalskiej prowincji lub miejskich bloków, do przyswojonej biedy, która także potrafi być wieloraka i zróżnicowana, oblepiona kiczowatym przepychem, ale i swoistym pięknem w szlachetnym kolorze sepi.
Nepal Nataszy Goerke. Zaciszny i kameralny. Wymagający jak każda miłość. Powracający do życia. Malowniczy i wypełniony setkami dźwięków. W cieniu potężnych sąsiadów i niewidocznego na mapie Tybetu wydaje się zjawiskowym, u podnóża świętych gór, na barkach dźwigający dach świata, przyciągający śmiałków gotowych wspinać się na granicy życia i śmierci drepczącej po piętach licznym himalaistom szukającym na szczytach gór piękna, najgłębszego przeżycia i ekstremalnej duchowości. 

Słońce w Himalajach zachodzi szybciej, niż rozgrzewa się energooszczędna żarówka - kontury tracą nagle ostrość, barwy stapiają się z szarością i rzeczywistość, wchłaniana łakomie przez mrok, przestaje w jednej chwili istnieć. Przy pogodnej nocy nocy na niebie zapalają się gwiazdy, które migoczą milionem tajemnic, a ich magiczne światło zwodzi nieśmiertelnością. Jeśli gwiazd nie widać, zapanowuje gęsta, przecinana  tańcem świetlików ciemność. (...) Himalaje dla jednych są domem, dla innych hotelem.

Natasza Goerke. Tam. Znalazła swój dom.

Natasza Goerke "Tam"
wyd. Czarne, Wołowiec 2017

wyd. Czarne






Miasteczko w Islandii

... naginał słowa tak, iż błyszcząc tańczyły, w jaką tylko stronę zechciał; słowa przychodziły na jego zawołanie i posłusznie i uniżenie wypełniały narzucone przez niego zdania.

Można się nimi delektować jak łykiem porannej kawy z ciepłym mlekiem, kiedy opadająca za oknem mgła ścieli się tkaniną tajemniczego westchnienia wyniesionego z zakamarków porzuconego niedawno snu. Obserwując bezradność gestów. Uporczywego patrzenia w głąb siebie na dnie nocy. Smakując białe wino i dorsza z czosnkiem. W otulinie morskiej bryzy rozcinającej warstwy ciszy, jak gitarowa solówka, w niekończącej się wieczności codziennych rytuałów powracających niczym popielata rybitwa nad islandzkie miasteczko i jej mieszkańców, w których mieszka tyle samo upadków, co i wzlotów. Sycąc się przemijalnością chwili wtulonej w każdy skrawek istnienia, gdzie wędkarskie haczyki zaczepione w wodach przeszłości utrudniają przybicie do brzegu, na którym ktoś kreśli dziesięć rzeczy dla których warto żyć.

Łódka sunie powoli, spokojnie i pewnie rozbija fale, a w ślad za nim leci fulmar, zadowolony, syty, samotny. On też jest sam. Kiedy człowiek jest taki samotny - myśli sobie - to właśnie wtedy nie jest. Bo jest częścią czegoś większego. Jest sam z niebie i oceanem, swoim połowem, melodią, ptakiem i celem. I wtedy ogarnia go jakiś spokój. Światem rządzą prawa, wcale nie tajemnicze czy mroczne, kiedy patrzy się tak z zewnątrz, wszystko w życiu staje się proste i zrozumiałe.

Prostota. Harmonia życia w małej społeczności i codzienność podszyta tajemnicami w poetyckiej otulinie bezbarwnego tiulu przychodzi znad morza rysując portret miasteczka żyjącego w rowerowym pędzie mknącego uliczkami, wybrzmiewającej chóralnym tonem wielości dźwięków. W płaczu i radości. W zwyczajnych powinnościach skrywających myśli o sobie w świecie, więzów społeczności zgromadzonej w małomiasteczkowej aurze i jednostek naznaczonych własnym losem, każdej z nich z osobna wędrującej ścieżkami przeplatającymi się pod jednym kawałkiem islandzkiego nieba. Miasteczka widzącego swoich mieszkańców kompletnymi, z noszonymi na sobie warstwami minionego czasu, które wyróżniają znajome sylwetki. Pamiętającego o przeszłości i widzącego ludzi umiejscowionych w ich małych teraźniejszościach, z cieniem bagażu poprzednich pokoleń i własnych doświadczeń powracających niczym morskie fale uderzające o strome brzegi fiordów rozbijając na drobnostki echa niewypowiadanych wspomnień smakujących owsianką i krewetkami. Mglistych, słonecznych i pachnących. Miękkich niczym świeżo zwiezione siano i surowych niczym uderzenie wiatru znad morza. 

Życie jest na zewnątrz. Czasami jej się zdaje, że je słyszy, kiedy przechodzi obok. Pojawia się jakiś dźwięk, jakieś zassanie ledwo słyszalne i wtedy wie, to mija ją życie. (...)
Życie jest na zewnątrz. Czasami je słyszy, kiedy nastawi uszu, ale robi to coraz rzadziej.

Życie. Wiedzione w zgodzie z oddechem, własną duszą. Jasnym umysłem. Współistniejąc z przyrodą. Zapełnione starymi przedmiotami wyrwanymi z kontekstu i osadzonymi w nowej rzeczywistości nadającej im nowego znaczenia, nowego miejsca. Przywracając im poczucie użyteczności i blasku popołudniowego słońca. Świadomości czasu, wydarzeń i bliskich sobie ludzi, których codzienność wytyczają syreny statków, zbierane skrupulatnie nawyki, roztargnienia mieszkające w podszewce niepamięci, obrazy zatrzymywane w framugach okien, znajome twarze w rogowych okularach, o wąskich ustach czy tych utkanych wokół siwych włosów. Ciągłe powroty.

Byłem tylko świadomością. Katrin straciłem na zawsze - ale kto by tam chciał towarzyszyć im na trudnej ścieżce wiodącej mnie przez skaliste nieużytki, głazy, kamieniste doliny, żleby i piargi wycie wichrów, przez bramę mroku? To mgła. Przychodzi znad morza i sunie wzdłuż rewy.
Człowiek idzie przez osadę, ale celem jest dom.

"Miasteczko w Islandii" Guðmundur Andri Thorssona. Uwodzi niczym "Podkrzywdzie" Andrzeja Muszyńskiego. Kameralne, tajemnicze i zanurzone w poetyckości mglistych niedopowiedzeń, miejscowych obrządków, codziennych ceremoniałów i wspomnień otulonych ciepłym kocem i smakiem wina z mniszka. Smakowitość po islandzku.

"Miasteczko w Islandii" Guðmundur Andi Thorsson
wyd.  Wielka Litera, 2016


wydawnictwo Duża Litera


Mechanizm wskrzeszania

"S z t u k a   m a j ą c a   z w i ą z e k   z   „P i ę k n e m” -  to  ta  jedynie,  która  utrwalając  zachwyt artysty,  pozwala   odbiorcy   (czytelnikowi,  widzowi,  słuchaczowi)   uruchomić podobny mechanizm   w s k r z e s z a n i a   w ł a s n y c h    z a c h w y t ó w. "

Konstanty Aleksander Jeleński 
(2 stycznia 1922 - 4 maja 1987)

fragment z listu do Czesława Miłosza
Czesław Miłosz / Konstanty Jeleński. Korespondencja,
wyd. Zeszyty Literackie, 2011


Alfabet rozsypał się niczym klocki domina. Próbuję pozbierać kawałki słów przełykając litery podciętych skrzydeł utkwione w krtani. W pustej przestrzeni między palcami. W opuchniętych powiekach oczu niedowidzących czarnych grudek ziemi pod paznokciami zdrapujących grubą skórę znieczulenia. Wyłaniam się powoli zachłannie chwytając oddech wiosny w małej przestrzeni ogrodu. Ciasno od nadmiaru deszczu. Witam się bezgłośnie gestem dłoni zawieszonej, niczym bezwolna marionetka, pod warstwa ciemnego sklepienia nieprzychylnego nieba. Nawlekam długie nitki siwych włosów na stare szpulki czekając na rozbudzenie pozatekstowej sfery niewysłowionego zachwytu dla najdrobniejszego, choćby, niczego ważnego. Książek odwróconych ode mnie grzbietami. Milczących w szeregu niewypowiedzenia. Odliczam monotonnie mantry na paciorkach drewnianej mali. Zapalam świeczki na chudych ramionach menory. Czekam wysłuchania pogańskiej modlitwy. Dźwięków dudniących na parapetach okien. Nasłuchuję. Wskrzeszenia własnych zachwytów. Zagłuszenia ciszy ściśle wypełniającej linijki białej kartki. Stukotu spadającej szpulki rozwijającej kolejne warstwy straconego czasu. Uczę się składać litery od nowa. Nawijać na drewniane szpulki.




Drugie spotkanie Macieja Miłkowskiego

Ale kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze, jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się – na ruinie wszystkiego – i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia.
Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna"


Smuga światła przeciska się przez szczeliny między zasłonami. Rzuca cień i rozjaśnia ciemne załamania na krawędzi słów. Strzepuję resztki spojrzeń z kartek. Grudki tuszu do rzęs które zmieniły akcenty i moc wyrazu wyrywkowo zatrzymanych zdań, jakby w półdźwięku ich wybrzmienia. Ścieram przypadkowość ich śladów. Ironicznie rysujących codzienność głęboko osadzoną w przeszłości, wydreptującej ścieżki pomiędzy opuszczonymi kamienicami, wyglądając pustymi oknami dawnych właścicieli. Mieszkaniami zamieszkanymi zbyt pospiesznie w szarówce powojennej rzeczywistości. Zmywając warstwy umownych zapisów i koniecznego do podpisania ubezpieczenia własnego sumienia. Czy można ubezpieczyć się od przeszłości przeistoczonej w popiół?
Można przecież przywłaszczać sobie cudze buty, byle nigdy w nie nie wchodząc. Wynosić szafy jeszcze pachnące czyjąś obecnością, nieprzeczytane wciąż książki, odkręcać od ścian wyschnięte zlewy. Pustynie nieobecności. W końcu przecież można przenosić i ludzi. Wyprowadzić. Wygnać. Póki żyją wyjdą nawet sami. W trumnie trzeba będzie ich przecież wynieść. Jak zatrzaśniętą walizkę. Zasuniętą niewzruszeniem koniecznego rozstania. Zamykając w niej wspomnienie pierwszego spotkania. Smaku znienawidzonych gofrów. Dotykając ostateczności.

Dotknąć kogoś, w ten czy inny sposób, to przełamać pewną barierę, to na zawsze wkroczyć w czyjś świat. To jak nacisnąć przycisk "reset", to jak przekręcić kalejdoskop, pozwalając, by wszystkie elementy ułożyły się na nowo - tak czy owak, inaczej niż poprzednio. Dotyk jest zawsze szczery. Można mówić nieszczerze, lecz trudno kogoś nieszczerze przytulić, pogłaskać czy uderzyć. Dotknąć kogoś - miłośnie czy agresywnie - to jak powiedzieć "sprawdzam" w pokerze. Coś się musi okazać. Coś się musi skończyć, coś się musi zacząć.

Nowa książka. Nowe opowiadania. Rozdziały. Wykopaliska pełne zagubionych kolorów, rozmytych w czarno-białych kadrach. Przysłonach własnej pamięci, chwytanych kojarzeń, domysłów nie zawsze prawdziwych. Krótkich przypływów wspomnień wywołanych powtarzalnością odwiedzanych miejsc, "dekoracji", słyszanych odgłosów, powracających smaków. Szukać w pamięci. Przywoływać fragmentaryczność zdarzeń dawno zapomnianych. Odkopywanych niczym plastikowe zdobycze w małych piaskownicach pozostawionych kiedyś łopatek, wiaderek. Cieni huśtawek. Cienia matki. Wydobywając wykopaliska ze zgliszczy własnej pamięci. Roztargnionych myśli chwytanych mocno niczym rączkę dziecka w drodze na wspólny spacer. Ono też kiedyś wróci do tych wyblakłych kadrów niczym do wymarłych dinozaurów.

Dinozaury wyginęły. W ten sposób przerabia się śmierć (bo poza tym śmierci nigdzie nie widać; śmierć sama jest wymarłym dinozaurem). Miłość na pszczółkach, śmierć na dinozaurach. Dziadek zmarł - jak dinozaury - może trafił go meteoryt, a może nadeszła dla niego epoka zlodowaceń. Nie wiadomo: i to jest najlepsze. W sprawie śmierci nie ma wiedzy, muszą wystarczyć hipotezy.
Za moich czasów nie było dinozaurów. Ciekawe, jak się z dziećmi przerabiało śmierć. Pewnie jednak na piecach.

Czasami na dniach tygodnia, które mogą zakończyć tydzień już w czwartek. Niecały tydzień, z perspektywy czasu mogący wydawać się pozostającym wciąż w kalendarzu czasem nadziei na nadejście piątku, kolejnej wiosny. Płonnej. Nieziszczalnej w swoim przeznaczeniu. Nieodwracalnej. Kiedy uświadamiamy sobie, że ważnym jest każdy dzień. Liczony pojedynczo. Kiedy jest jeszcze przecinkiem, średnikiem, wielokropkiem... póki w swojej zwięzłości trwania nie stanie się kropką. Niedzielą w środku tygodnia. Dla jedynych będących początkiem. Dla innych ostatecznym zakończeniem wędrówki. Piecem. Garstką popiołu. Pożegnaniem.
Szansą dla pozostających. Do przeżywania. Podejmowania kolejnej przeprowadzki. Posiadania wszystkiego lub całkiem niczego. Przeczytania Prousta. Dokonywania wyborów lub szamotania się w jej nieumiejętności, ciągnąc za sobą dziedziczne obciążenia, fatalne związki, niechcianą pamięć. Konieczność napisania kolejnej książki. Kłębek poszarpanej włóczki supełkami zaczepionych o naszą teraźniejszość, zbliżając dystans między autorem i czytelnikiem, plącząc ścieżki prawdy i literackiej fikcji wpisywanej w ustalony schemat świata, przyswajając widziane rzeczy, jakby zawsze były cząstką dawnych wydarzeń, zniekształcając wspomnienia, domalowując wyblakłą coraz bardziej pamięć. Wypełniając jej luki nowymi obrazami pełnymi nieodpowiedzianych pytań, a może tylko źle zadanych.

Trzeba się pogodzić z tym, że nic się już więcej nie odkryje (i tak wspiąłem się na wyżyny detektywistyczne, ja, twórca efemeryczny, chimeryczny, biblioteczny i teoretyczny - ja, borgesista i nabokowista). Pozostają dziesiątki pytań, a każde zasługuje na osobny podrozdział czy chociaż akapit. Tyle tylko, że ja nie zamierzam reszty życia pisać tego jednego opowiadania. A tych pytań się nawet nie da uszeregować - nie wiadomo, które są ważne, a które nie.

Drugie spotkanie. Czas pomiędzy nimi. Miejsca. Łączniki przenikające każdy rozdział, narzucający tempo opowiadań, wskazując adresy i powiązania. Podszewka międzyludzkich relacji i przywoływanych wspomnień. Tło i pierwszoplanowi bohaterzy zadający pytanie o własne istnienie, o to jak nowym pokoleniom mówić o Zagładzie. Jak w ogóle mówić dziś o Holokauście niezafałszowując pamięci, także swojej, obrastającej z każdym dniem w nowe zdarzenia i fragmentaryczność odnajdywanych przypadkiem losów swoich bliskich i osób całkiem obcych spotykanym w starych książkach na marginesach komentarzy. Jak przywoływać stracone istnienia i miejsca? 
Zawsze pozostaje drugie spotkanie.

Czuł, że wokół niego zaciska się pętla. Nie był już w stanie dłużej pracować, nie był w stanie czytać, chodzić na Miodową, mijać bramy, którą widział już tylko on jeden. W sześćdziesiątym ósmym wreszcie zdecydował się wyjechać. Sprzedał książki, sprzedał wszystko, co się dało. Kupił już nawet bilet, w końcu jednak nie wyjechał. Mieszkanie number trzynaście - to musi być na samej górze. W miejscu, gdzie upadł na chodnik, dzisiaj stoi kiosk.

"Drugie spotkanie" Maciej Miłkowski
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2017

Zeszyty Literackie

Klisze wspomnień

Twarze umarłych przychodzą tylko w snach.
Zamykają moje oczy bym nie ujrzała własnego zdziwienia rozwieszając klisze wspomnień plączących się w supełki niczym paciorki różańca. By wymodlić niepamięć znikającą spomiędzy plastikowych ramek po starych slajdach. Próbując zatrzymać fragment przenikającego obok czasu we framudze pustego okna. Obejmując swoimi ramionami w obraz skradzione niespiesznie spojrzenie twoich źrenic. Wypełniając pustkę przypadkowością gestów zawieszonych w rozproszonym świetle bladej pajęczyny rzucającej cień ponad horyzont wyłaniającego się świtu w ulicznym teatrze marionetek. Nasłuchując odgłosów deszczu dudniącego w szyjach zardzewiałych rynien. Dźwięków naciągniętych na stary smyczek do skrzypiec. Obmywając stopy ze śladów dawnej obecności. Nasłuchując znajomych kroków na plecionce pociemniałej wycieraczki. Oddechu zawieszonego na klamce z karteczką "nie wchodzić".
Twarze umarłych przychodzą tylko w snach.


Czasami na Stawisku czasem na Sycylii

20 lutego 2017
123. rocznica urodzin Jarosława Iwaszkiewicza

"To właśnie w podróży jest okropne, że wszystko trwa tak krótko, iż wreszcie trudno się jest połapać, co było snem, co rzeczywistością, co jest marzeniem, a co przypomnieniem konkretnego faktu."

Powietrze tak suche, że trzeszczy jak gnieciona kartka czy zeschnięta stalówka wiecznego pióra ostatnią kroplą atramentu kreśląca słowa pozdrowienia na kolorowej pocztówce. Za oknem topniejący powoli śnieg. Tymczasem w Stawisku kolejne przystanki podróży przez skrawek ziemi rządzonej prawami natury, poddający się jej rytmowi, humorom i nastrojom przywiewanych wiatrem, pudrowanych popiołem znad Etny, mgłom owijającym sylwetkę Stromboli niczym warstwami białego welonu. Miejsca, gdzie język nie wytworzył formy czasu przyszłego, jakby tylko przeszłość i teraźniejszość stanowiły o jego tożsamości, bez patrzenia w stronę dnia jutrzejszego, być może danego przez prawa natury, być może odebranego biegiem historii spoczywającej w długich korytarzach katakumb i zaklinanej w modlitwach do Świętej Rozalii zdobiącej zakątki miast, maski samochodów, straganowe uliczki i kapliczki zamknięte za siatką przydomowych krat.

Miał rację Iwaszkiewicz - "pobożność sycylijska wydaje się nam zgiełkliwa i dziwna, po prawdzie prawie do pobożności niepodobna. Sycylia modli się osobliwie."

Trójkątna wyspa dryfująca na styku Europy i Afryki, między niebem a morzem, wersami wierszy i rozdziałami prozy, w nutach muzyki Karola Szymanowskiego i libretcie Jarosława Iwaszkiewicza do "Króla Rogera". Sycylia. Miłość i pragnienie pisarzy, podróżników. Cel podróży obrazu, który pokonuje biurokratyczne niedogodności, kolejne granice, znacząc swoją mapę pogody, zmieniając środki transportu, by osiąść w gościnnych progach hotelowego korytarza. Pisząc epilog do "Panien z Wilka", które symbolicznie, w postaci kopii portretu Anny i Jarosława Iwaszkiewicza, autorstwa Witkacego, kończą długą wędrówkę w poszukiwaniu minionego czasu i wracają do Syrakuzy.

"Pogoda nie była dobra. Ranek wstawał świeży i pachnący, ale zarazem od południa zaczynało się chmurzyć i przychodził nieznośny sycylijski wiatr, który zasypywał drobnym piaskiem domy i ogrody. Zamykałem się wtedy w swoim hotelowym pokoju, na gwałt kończyłam Panny z Wilka, a drobny piasek dostawał się przez szpary w oknie i zasypywał nawet karty mego rękopisu."

Sycylia. Gdzie powietrze tak suche, że trzeszczy jak zrywana kartka z kalendarza.

Czasem w twoim ręku czasami w moim słowie
czasami na Stawisku czasem na Sycylii
czasem na ciemnej stronie lub w jasnej połowie
czasem wszystkich oszuka najczęściej nikogo nie zmyli.


fragment wspomnień Jarosława Iwaszkiewicz
"Podróże do Włoch" oraz wiersza z tomiku "Mapa pogody"
oraz impresja ze spotkania na Stawisku z Ewą Cichocką
autorką książki "Sycylia między niebem a morzem"
wyd. Wydawnictwo Bernardinum, 2016 

Ewa Cichocka

I nie wróciłeś. Marceline Loridan-Ivens

"Jeśli żałował, to wyrzucanych kartek, jakby z każdym zmiętym kawałkiem papieru 
ginął nie tylko kawałek Warszawy, ale także czyjeś imię, a wraz z nim sam człowiek"
Piotr Paziński "Ptasie ulice"


Kartka odciśnięta, po krótkiej nocy, na twarzy spływa stróżką czarnego atramentu wnikając między zaciśnięte wargi. Każdą niezagojoną raną dostając się do krwioobiegu niosąc w sobie nastrój i niepokój budzonego niewysłowienia. W wyschniętej krtani niezdolnej wypowiedzieć żadnego ze słów stając się milczeniem trudnym do przełknięcia. Oblekając w nim świt poranka aż po mrok nadchodzącej po cichu nocy zaciągającej kurtynę unoszących się drobinek, pokruszonych niczym poranny rogalik. Pierwszy łyk kawy powoli rozchyla powieki.

Zwalniam. Wtedy myślę o tobie. Widzę, ten liścik, który mi tam przekazałeś, ten skrawek wyświechtanego papieru, rozdarty z boku, prawie kwadratowy. Widzę twoje pochylone w prawo pismo i cztery czy pięć zdań, których nie pamiętam.

Przekładam kartki szukając zapomnianych słów. Na cienkiej granicy stawianego myślnika łączącego Auschwitz i Birkenau, pomostu między dwoma światami dziecka skazanego na szukanie przetrwania, sposobu na przeżycie w rzeczywistości życia nie przypominającej, wyglądając znajomej sylwetki po drugiej stronie myślnika. W oparach duszącego gazu, dymów znikających istnień, bezimiennych ciał zapadających się w wyjałowioną z człowieczeństwa ziemię pełną stosów rozerwanych ubrań, zabawek, które nie znajdą się w małych dziecięcych rączkach, monet pozbawionych dźwięku w zaszytych podszewkach, połamanych ramionach menor, butów których ślady pozostaną na zawsze wciśnięte w ziemię i warstwie prozaicznych pragnień urastających do oczekiwania na cud w świecie przepełnionym obecnością duchów. Rzeczywistości sprowadzającej człowieka do sztuki, egzemplarza, liczonego na codziennym apelu, naznaczonego numerem, ironicznie tym bardziej podkreślającego przynależność, tożsamość, której nie sposób odebrać nawet wymazując na zawsze nadane kiedyś imię.

Człowiek popadał w wewnętrzną hibernację, żeby nie umrzeć. Dobrze wiesz, że tam dusza zastygała, że przyszłość oznaczała pięć najbliższych minut, że zatracało się świadomość samego siebie (...) Nie owijałam w bawełnę, przywykłam do śmierci. Stałam się twarda jak ci starzy deportowani, którzy witali nas w Birkenau, nie siląc się na słowa dodające otuchy. Ci, którzy przeżyli nie znoszą łez innych. Bo mogliby się w nich utopić.

Nie płaczę. Czytam kolejną kartkę jak została napisana. Z dystansem. Spokojnie. Bez rozedrganych emocji, które mogłyby nie pozwolić dokończyć wypowiedzenia koniecznych do wybrzmienia słów na zawsze pozostawiając je w ciemnych barakach, na twardych deskach prycz i milczących komorach gazowych. Składają się powoli, wywlekane z odrętwiałej pamięci, wychodząc z wagonów wspomnień w długim liście do ojca stającym się świadectwem, spowiedzią, obmyciem z wydarzeń pozbawionych radości przetrwania, wciąż czując głód i powłócząc z wyczerpania nogami drepczącymi między pokojami zamku Gourdon. Szukając utraconej cząstki siebie, obecności ojca dla którego przeżyła. Pozostając przy życiu dla kilku zapomnianych z jego listu zdań, w drganiu wolności i sensie, w których mogła go odnaleźć. Ponownie się z nim spotkać wciąż w dłoni trzymając myślnik między Auschwitz i Birkenau łączący ich dwa światy.

(...) więc jeśli szperam nadal w zakamarkach pamięci, by odnaleźć kilka brakujących mi wersów, choć jestem pewna, że nigdy ich sobie nie przypomnę, to dlatego, że zrobiły sobie zakątek w mojej głowie, miejsce, w które uciekam z tym, czym nie potrafię się podzielić z innymi, z niezapisaną kartką, na której mogę jeszcze z tobą rozmawiać. Wiem, że w tych kilku słowach krył się ogrom miłości. Szukałam jej potem przez całe życie.

"I nie wróciłeś..." Marceline Loridan-Ivens
wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2016 

wyd. Prószyński i S-ka

Jacka Gutorowa. Życie w rozproszonym świetle.


granice mojego języka oznaczają granice mojego świata

Jakże bezbrzeżnym wydaje się być świat Jacka Gutorowa wobec którego staję obnażona w bezradności nakreślenia granic własnego podwórka. Oczy zanurzając w miękkości zarysowanych słów plastycznie kształtowanych jego palcami, nasyconych barwami wyrazów i wielością znaczeń zmniejszających kontrasty zestawionych ze sobą powtarzalności obrazów. Próbując zakorzenić się na płaszczyźnie zrozumienia roli każdego słowa. Obserwowania sceny pisania. Doświadczając innej rzeczywistości myśli, odmiennego języka, innej egzystencji i przyswajanych intencji. Próbując wyjść "poza zwykły akt czytania" w poszukiwaniu cienkiej linii łączącej znaczenie zdań, interpunkcyjnych przystanków, zatrzymań dla znalezienia równowagi w przywoływanych sekwencjach tekstów. Odmiennego światła spostrzegania i interpretacji. Wchodzenia pod warstwę druku, grubą skórą naciągniętych na kartki słów, szukając ukrytego kontekstu. Tożsamości. Przyglądając się powiązaniom w relacji pisarza do czytelnika skupionego na nasyconej lekturze świadomego obcowania z trwałością myśli intelektualnej, przemierzania wędrówki duchowej i poszukiwania sensu bytu. Gdy dociśnięty do podniebienia język zagłusza niewyartykułowany jeszcze dźwięk na pomoście budowanego w każdym akcie czytania, dialogu.

Literatura może i powinna zaistnieć jak rozmowa. To jakby korekta wcześniejszej tezy - literatura dąży do odsłonięcia obecności sensu, ale jest to możliwe wyłącznie w przestrzeni mowy i rozmowy, a zatem w przestrzeni pomiędzy pisarzem/autorem a czytelnikiem/krytykiem. (...)

Współtworząc sensy nieujawnione. Doszukując się spoczywającego, po drugiej stronie zapisu kaligraficznego, znaczenia. Szukając siebie, w podszewce sylab i ściągniętych, pętelkami cudzysłowów, myśli pochwyconych z egzystencjalnych rozważań i filozoficznych traktatów. W podejmowanym wysiłku odnajdywania. Wchodząc we wnętrze tekstu, rozcinając tkankę łączącą słowa by poczuć smak początku tworzenia, poprzekładanych wieloznacznością warstw intencji i soczystego miąższu twórczej żywicy sklejającej znaczenia i podteksty. Dostrzegając niewyrażone bezpośrednio aluzje i ukryte tonacje w rytuale czytania. W jego rytmie. Tonacji. Brzmieniu. Kierując się logiką lub intuicją, innym tempem i akcentowaniem, ale zawsze próbując nie tylko dotknąć sedna interpretacji, ile uczestniczyć we wrażliwym współtworzeniu. Szukaniu i nadawania sensu.

Uważne, krytyczne czytanie nie ma nic wspólnego z biernym przyswajaniem sobie czyichś myśli i intencji. To również nadawanie sensu. Mówiąc aforystycznym skrótem: czytając, współtworzymy. Z jednej strony odnajdujemy w sobie intencję tekstu, z drugiej zaś w samym tekście odkrywamy siebie. (...) A zatem każda zaangażowana lektura przedłuża trwanie literatury i zarazem poszerza jej sens, choćby miło to być poszerzenie minimalne.

Szesnaście esejów.
"Tekstów o charakterze ulotki odsyłającej do innych tekstów (...) wsuniętych pomiędzy inne teksty, naszytych jak aplikacja, na wpół żywych życiem dzieła, choć ono samo śni sny, zwinięte w sobie" - jak pisał Jacek Gutorow w "Księdze zakładek".

Szesnaście rozmów.
Zamyśleń. Rozważań. Analiz czujności czytania, świadomego aktu lektury będącego, jak uważał Proust, drogą do duchowego rozwoju, dostrzegania wieloznaczności tekstu. Poszerzania granic wrażliwości i literackiej wyobraźni. Powiększania przestrzeni własnego języka w obcowaniu z tekstami będącymi biografią intelektualną: Ludwiga Wittgensteina, Hansa-Georga Gadamera, Marcela Prousta, Franza Kafki czy Hannah Arendt i Martina Heideggera, Edwarda Saida, a także samego Jacka Gutorowa wpisującego się w grono przywoływanych przez niego twórców myśli i słowa.

"właśnie w tej chwili pragnę literatury gwałcącej wszystkie kanony literatury ekscesu i wykroczenia, takiej, która nie pozwoli nam zasnąć, lecz będzie drążyła nasze myśli na jawie i we śnie".

Życie w rozproszonym świetle. Eseje - Jacek Gutorow
wyd. Ossolineum,  Wrocław 2016

oraz fragment wiersza "Parataksa" Jacka Gutorowa 
z tomiku "Inne tempo" wyd. Biuro Literackie 

Życie w rozproszonym świetle. Eseje.


Ślady Ludwika Heringa

"Po Śladach tak bardzo przez Ciebie przecenionych 
(choćby dlatego, że to taki okruch) nie drukowałem i nie napisałem nic."
Z listu Ludwika Heringa do Józefa Czapskiego


Noc nawlekała przez grube oczka igieł gęste nitki dziergając z uporem kotary zsuwające się na ziemię. Zostawiające wyraźnie ślady wklęśnięcia ziemi spijającej krew z bezimiennych ran. Żywej tkanki pamięci dającej lekcję nieistnienia. Przenikania niczym ziarenka piasku między kamieniami policzków odrętwiałych od ciągłych upokorzeń. W przeszywającym nerwie życia naciągniętym do bólu pomiędzy murami getta dźwiękiem bezgłośnego jęku i klapaniem okienka na strychu. Cichym stukotem pod drewnianą podłogą. W cieniu rzeczywistości wykorzeniającej z człowieczeństwa, żałobie przywdziewanej każdego ranka spoglądającej z lustra nieruchomymi oczami.
Wiatr unosił warstwy popiołów tworząc na tle nieba rozwarte skrzydła milczących grobów i wypalonych domów. W zamilknięciu nasłuchując podejrzliwego pulsowania pod skórą wychudłych, wysuszonych słońcem dłoni. Długich palców wygiętych niczym znak zapytania, próbujących uchwycić umykający uśmiech dziecka.

Wypukłe długie powieki łatwo opadają na niepotrzebne teraz oczy. Dwie delikatne rysy wzdłuż nosa aż do ust precyzują przezroczystą twarzyczkę wyniosłym, wtajemniczonym wyrazem dojrzałego cierpienia.

Z kołysek wypadały wyblakłe bajki. Krople deszczu rdzewiały nim spoczęły w ziemi przebiwszy się niczym pociski przez cienkie gardła rynien. Skrzypiały bocznice kolejowe i wagony wypełnione stęchłym oddechem niknącej nadziei. Pogrzebanego życia i smaku kulek chleba maczanych w przydrożnym rynsztoku. Dusił smak przełykanych kartofli polanych wodą i zapach zgnilizny pochłaniającej niedopalone stopnie schodów.

W ponurych korytarzach, w gęstych cebulowych oparach, kłębiły się pod nogami umorusane bachory, coraz to nowe i nowe. Wrzeszczały chmarami na podwórzu i obsiadały rynsztoki na ulicy. Dorośli brodacze i rozmemłane kobiety mnożyły ten rozgwar wieczną nerwową bieganiną i podnieconym szwargotem. Stuletnie Żydówki tylko siedziały nieruchomo przy norach sklepików, a wieczorem, przylepione rękami do muru, szły ostrożnie - jak brzegiem wykopanego u stóp grobu.

Ślady wrośnięte w pamięć zeszły z linii frontu wyodrębniając trzy obrazy. Zilustrowane palącymi wspomnieniami i ciężarem własnych doświadczeń. Trzy opowiadania okupacyjne zanurzone w warstwie wciąż żywej niezgody na okrucieństwo pochłaniając radość podnoszącego się ze zgliszczy i wojennego absurdu życia. Obrazy malowane w zgrozie niedawnych wydarzeń, by farba nie zaschła na świeżym wciąż płótnie własnego przetrwania.
Ślady. Zieleniak. Meta. Trzy wstrząsające opowiadania Ludwika Heringa.
Na długo nie pozwalają zamknąć oczu.

"Ślady. Opowiadania" Ludwik Hering
wyd. Czarna Owca, Warszawa 2011

Opowiadania. Ślady. Zieleniak. Meta. Wydawnictwo Czarna Owca


Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...