Sprzątam skorupki stłuczonego kubka i ślady po rozlanym mleku. Ostatnio wszystko wymyka mi się z rąk, czas w szczególności, przecieka między palcami pozostawiając je odrętwiałe w zdziwieniu, że nie zdołały go uchwycić w porę. Tymczasem kolejna kartka sfrunęła z kalendarza poderwana, przez frywolny wiatr, niczym podszyta chłodem wiosenna sukienka. Znowu próbuję owinąć sobie wokół palca nowy tydzień, a on jak zwykle, niczym rzucona przez nieudolne ręce serpentyna, rozwija się po swojemu.
Nowy tydzień. Całkowicie pozbawiony uległości wobec moich starań oczarowania go na mój własny sposób. Drepczę zatem po delikatnej, o zbyt wczesnej porze, strukturze dnia powtarzając, jak mantrę słowa z „Niewyrwanych stron” Józefa Czapskiego, by tylko nie dać się porwać "mysiej bieganinie". Nie zagubić cennego czasu minionego, weekendowego spowolnienia, kiedy każda rozkwitająca chwila jest zatrzymaniem, zdolnością pochylenia się nad płatkami róż w ogrodzie, wewnętrznym uporządkowaniem, przysypaniem niepokornych korzeni, które swoimi koniuszkami znowu próbują poruszyć ziemię pod moimi stopami. Potrząsnąć fundamentami egzystencji, spowodować ponowne rozwarstwienie, które z uporem staram się posklejać, połączyć wielością różnorodnych nici splatając w całość liczne kawałeczki przynależności. Nie teraz. Chwilowo mam ochotę na całkowite oderwanie od jakiejkolwiek przynależności i pobycia sobie w swoistym niebycie.
Na moment.
Małą, srebrną łyżeczkę zanurzam w słoiczku z konfiturą, jak w miękkiej warstwie wspomnień z nie swojego dzieciństwa, a przecież przynależąc do niego podskórnie. Zatrzymana w czasie, w bezruchu, przesuwam porcelanowy talerzyk w jego stronę. Obserwuję jak delektuje się smakiem, słodkim i cierpkim zarazem, jak wszystko w jego życiu. Niejednoznacznym, wielopoziomowym, jak stary dom, który stoi jeszcze w odsuwającej się przestrzeni, w przepastnym ogrodzie wciąż pachnącym malinówkami. Uśmiecha się do przygarbionej postaci chłopca obierającego starannie każde jabłko, tak by skórka była cienka, aby zostało jak najwięcej z miękkiego, soczystego miąższu. Wtedy marzył, aby jego życie było równie rumiane, gładkie, słodkie, a marzenia na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli czasami wracał z ogrodu z podrapanymi kolanami od wspinaczki po drzewie, to czymże były drobne zadrapania wobec możliwości sięgnięcia po dojrzały owoc kusząco spoglądający z mocnych ramion rozłożystej jabłoni, szkicującej długie cienie na wygrzewającej się w słońcu ziemi. Miała zapach dzieciństwa, poziomek i letniego deszczu. Urodzaju. Na życie, miłość, na dni smakujące ciepłym mlekiem przynoszonym do domu w wysokich baniakach, z pobliskiej mleczarni.
Spoglądał na wiszące, czerwieniące się z zawstydzenia swoimi krągłymi kształtami, jabłka, nie przypuszczając jaka groza naprawdę wisi nad jego głową. Dopóki wszystko nie spadło na ziemię, nie stało się jedynie pomarszczonymi obierkami, fragmentami porzuconych pragnień, rozlaną raną na jego sercu. Zgubił swoją drogę mleczną wkraczając w ciemną smugę, zwątpienia w smak jabłek, soczystość i słodycz miąższu życia. Zagryzał swój strach zeschłymi skórkami od chleba, popijał łzami strachu i czuł pod gołymi stopami ziemię wilgotną od tych, którzy na zawsze pozostali zaginionymi. Ziemię, w którą wtopiły się ślady bezimiennych stóp i zatrzymanego życia, przed chwilą tętniącego pragnieniami spotkania z kolejnym dniem. Ileż razy spoglądając, dzisiaj, w przemoczone warstwy trawników szukał tych śladów, zanurzając swoje stopy w ziemi, odciskając ślad na pamiątkę t a m t y c h istnień. W jego własnym, swoistym akcie zjednoczenia w pamięci.
Patrzę na talerzyk z konfiturą pachnącą jabłkami. Na stole stoi kubek jeszcze ciepłego mleka.