Otóż jestem w Sandomierzu.
Miasteczko położone jest - jak San Gimignano - na wysokiej górze.
Tę ma nad włoskim miastem przewagę, że u stóp jego płynie majestatyczna i wspaniała Wisła. Jeszcze wiele innych przewag potrafiłbym wyliczyć, a przede wszystkim świeżą i nietkniętą niczym zieloność, powab olbrzymich łąk między miastem a rzeką.
Miasteczko położone jest - jak San Gimignano - na wysokiej górze.
Tę ma nad włoskim miastem przewagę, że u stóp jego płynie majestatyczna i wspaniała Wisła. Jeszcze wiele innych przewag potrafiłbym wyliczyć, a przede wszystkim świeżą i nietkniętą niczym zieloność, powab olbrzymich łąk między miastem a rzeką.
Zza okna dochodziło „miękkie” bicie ratuszowego zegara, który precyzyjnie wybijał kolejną godzinę mijającą ponad dachami Sandomierza. Tymczasem w niewielkim, ale jakże zgrabnie urządzonym, mieszkanku na poddaszu czas zatrzymał sie w zachwycie, bo iluż znakomitych gości przekraczało jego gościnne progi. Wymieniając choćby kilkoro z nich: Maria Iwaszkiewicz, Czesław Miłosz, Adam Zagajewski, Anna Bolecka, Wiesław Myśliwski, Ludmiła Marjańska, ks. Jan Twardowski, Hanna Krall, Sławomir Mrożek. Wszyscy goście upamiętnieni na zdjęciach, rozwieszonych nad schodami, prowadzą ku "Górce Literackiej", z wielkiego serca i przychylności państwa Targowskich, dla ludzi pióra powstałej, a także uwiecznieni w pięknym albumie dzięki dobremu "duchowi" tego miejsca panu Jerzemu Krzemińskiemu.
Oczom każdego przestępującego próg mieszkania ukazuje się okno wyglądające na sandomierski rynek, wygodny fotel, stary regał z książkami tak mocno naznaczonymi czasem, że mnie samej nie sposób było ich dotknąć, bo zdawać by się mogło, że dotyka się nie zawsze przychylnego biegu historii, dla tego domu, otwierając bolesne rany wspomnień zamkniętych za szybą regału. Zachyca wielka szafa mieszcząca obfitość wspomnień, które zawisły wyjątkową atmosferą tego nietuzinkowego miejsca. Sekretarzyk przy którym, zapewne, niejedno literackie słowo zapisało się na kartkach późniejszych książek i niejeden wiersz schodkami w górę i w dół wznosił się i opadał kolejnym rymem, kolejną linijką wijącą się jak sandomierskie wąwozy pomiędzy siedmioma wzgórzami. A gdy spojrzeć na przepiękne lustro, nie swoją twarz nieco zmęczoną podróżą ujrzeć można, ale twarz Tego, który i moje stopy poprowadził do Sandomierza, odbijającą się z wiszącego po przeciwnej stronie zdjęcia, Jarosława Iwaszkiewicza, zrobionego przy gotyckiej Bramie Opatowskiej, strażniczki i gospodni miasta witającej przybywających ze stron odległych.
Tak zaczęła się całkiem nowa strona w moim życiu, sandomierska, z Iwaszkiewiczowską nutą snującą się za mną cieniem i oddechem Pana Jarosława. I choć nie było mi dane ujrzeć wystawy Jemu poświęconej, na sandomierskim Zamku, bo zamknięta na czas prowadzonych prac remontowych, to chociaż stanąć mogłam przed popiersiem Mistrza, dotknąć dłonią Jego zimnego policzka, jakbym chciała za pomocą tego gestu pozowlić Mu na moment obudzić się z tego odrętwienia i wziąć głęboki oddech ciepłego dnia ścielącego się szeroką wstążką nad wijącą się Wisłą. Tego dojrzałego, sierpniowego popołudnia, będącego w pełnym rozkwicie swojego piękna, złotymi nitkami słońca przetykanymi przez "ucho igielne" Bramy Opatowskiej, by ślizgając się po strzelistej wieży Bazyliki Katedralnej tkać złoceniami misterne rozety.
Wąwozem, zostawiając za plecami zamek i katedrę, podążałam do schowanego na wzniesieniu kościoła Św. Jakuba. Potężna, ascetyczna sylwetka świątyni czerwieniła się między bujną zielenią ją okalającą. Romański portal wprowadza do ciemnego wnętrza kościóła, gdzie w prezbiterium postać ukrzyżowanego Chrystusa, a po jego bokach, grą świateł padających z witraży, tworzą się dwa cienie, jak dwóch złoczyńców razem z Nim ukrzyżowanych na górze Golgoty. Kolana same uginają się pod ciężarem własnej małości, a cisza tego miejsca bije potęgą zniewalającego piękna i ciszy. Gdzieś za murami kościóła znajdował się Dom Dziecka mieszczący się w Domu Księży Emerytów, w którym Jarosław Iwaszkiewicz zatrzymywał się będąc w Sandomierzu.
Wracam, tym samym wąwozem, w stronę sandomierskiego rynku. Po drodze zbaczam na ulicę Katedralną 5, gdzie kiedyś znajdowało się Muzeum Literatury, a wcześniej mieszkanie, które także zamieszkiwał Pan Jarosław w czasie swoich sandomierskich pobytów.
Mieszkanko moje w Sandomierzu mieściło się w domu państwa Świestowskich przy ulicy Katedralnej 5. Teraz jest tam jakaś inna numeracja. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi położonych jeden za drugim. Pokoje stanowiły część domu położonego za katedrą, za murem, ale okna jego wychodziły właśnie na ten mur katedry, dopiero zza domu, z tego miejsca, gdzie w owym czasie znajdowała się malownicza "sławojka", roztaczał się wspaniały widok na Wisłę, na łąki nad Wisłą i na zieloną równinę za Wisłą (...).Pokoje te pozbawione były zupełnie jakichkolwiek wygód. Ale rozstawiłem w nich moje kopenhaskie łóżka zbudowane z lekkich rur, w stylu, który pięćdziesiąt lat temu w Skandynawii nazywano funkis, w drugim pokoju postawiłem amerykański kufer-szafę, który kupiłem z Józiem Rajnfeldem we Florencji w roku 1931 (to też wtedy było modne - dziś nie wiadomo by było, co z tym robić). W pierwszym pokoju stolik państwa Świestowskich zastępował mi biurko, a w drugim urządziłem coś na kształt umywalni.No i miałem ten "trzeci adres".
Pamiętając jak lady Bracknell, badająć zalety lorda Goringa mającego zostać jej zięciem, bardzo chwali to, że ma on dwa adresy, na papierze listowym owych czasów kazałem wydrukować: Jarosław Iwaszkiewicz, Warszawa, Kredytowa 8, nr tel. ..., Stawisko, poczta Brwinów, nr tel. ..., Sandomierz, Katedralna 5. Telefonu tam nie miałem.Przystanęłam przed długim ciągiem okien, domu patrzącego na mur osłaniający katedrę, wypatrując tego jednego okna, szukając Jego dawnej tam obecności.
Wieczorem, w mieszkanku chwilowo "moim", otwieram duży, czarny notatnik leżący na biurku. Czytam wpisy osób, które zatrzymywały się na "Górce Literackiej", pełne ciepłych słów i podziękowań. Przerzucając kolejne kartki, nagle wypadły luźne strony maszynopisu. Z zadziwieniem czytam o Indiach i dziewczynce wyruszającej w podróż z ojcem do mojego ukochanego kraju.
Próbuję objąć zaskakujące przeplatanie się zbiegów okoliczności, skojarzeń, moich dwóch wielkich pasji i miłości, które ułożyły się we wzruszającą dla mnie całość pod gościnnym dachem Sandomierza. Zasypiałam mając przed oczami zadziorny profil księżyca huśtającego się nad Wisłą i romantycznie oświetlone detale architektoniczne miejskiego ratusza, stojącego majestatycznie na przysypiającym gęstą nocą rynku.
Gdybym był malarzem!
Wczoraj przed zachodem słońca na terenie między Rybitwami a szosą cyrk nr 5 rozbijał swe namioty. Wozy stały na zielonej łące, częściowo układano namiot, czterech nagich cyrkowców grało w karty, kobiety i dzieci im się przypatrywały. Na pierwszym planie gruby, tęgi, opalony cyrkowiec, zbudowany jak Herkules Farnezyjski, rozmawiał z cyrkówką w krótkiej plażowej sukience, robiącej wrażenie baletowej spódniczki, sterczącej do góry. Wszystko na tle szmaragdowej łąki, a nad całym obrazem majestatyczne wzgórze Sandomierza z kształtami katedry, domem Długosza,, Collegium Gostomianum – a za miastem wspaniały, letni, cały w chmurach zachód słońca. Jakże to było groteskowe, piękne, niezwykłe – ten cały koloryt, wspaniałe akty i światło niebywałe. Ale jakim to trzeba by było być malarzem, żeby namalować taki obraz.
W południe, dnia następnego, ostatni raz wsłuchiwałam się w skrzypienie starej podłogi, wyglądałam przez okno w kuchni szukając łagodnych fal szemrzącej z cicha Wisły. Wyjeżdżając za mury Sandomierza, zostawiając za sobą wysoką Bramę Opatowską z tarasem widokowym, na chwilę przystaję na ulicy Zawichojskiej 2, gdzie kiedyś stał dworek, którego kupno rozważał Jarosław Iwaszkiewicz. Dzisiaj stoi w tym miejscu hotel w stylu dziewiętnastowiecznego dworku utrzymany.
Odjeżdżałam zostawiając bicie swojego serca w mały mieszkanku na poddaszu, kilka niezdarnych słów podziękowania i ślady swoich stóp podążających za Jarosławem Iwaszkiewiczem. Zabrałam zaś niezapomniane chwile, wzruszenia i nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę.
I znowu łęgi, znowu pola,
I znowu kłosy jak fontanny,
Puszyste dawne sady w dole,
Jabłonie w puchach niby panny.
Oczom każdego przestępującego próg mieszkania ukazuje się okno wyglądające na sandomierski rynek, wygodny fotel, stary regał z książkami tak mocno naznaczonymi czasem, że mnie samej nie sposób było ich dotknąć, bo zdawać by się mogło, że dotyka się nie zawsze przychylnego biegu historii, dla tego domu, otwierając bolesne rany wspomnień zamkniętych za szybą regału. Zachyca wielka szafa mieszcząca obfitość wspomnień, które zawisły wyjątkową atmosferą tego nietuzinkowego miejsca. Sekretarzyk przy którym, zapewne, niejedno literackie słowo zapisało się na kartkach późniejszych książek i niejeden wiersz schodkami w górę i w dół wznosił się i opadał kolejnym rymem, kolejną linijką wijącą się jak sandomierskie wąwozy pomiędzy siedmioma wzgórzami. A gdy spojrzeć na przepiękne lustro, nie swoją twarz nieco zmęczoną podróżą ujrzeć można, ale twarz Tego, który i moje stopy poprowadził do Sandomierza, odbijającą się z wiszącego po przeciwnej stronie zdjęcia, Jarosława Iwaszkiewicza, zrobionego przy gotyckiej Bramie Opatowskiej, strażniczki i gospodni miasta witającej przybywających ze stron odległych.
Tak zaczęła się całkiem nowa strona w moim życiu, sandomierska, z Iwaszkiewiczowską nutą snującą się za mną cieniem i oddechem Pana Jarosława. I choć nie było mi dane ujrzeć wystawy Jemu poświęconej, na sandomierskim Zamku, bo zamknięta na czas prowadzonych prac remontowych, to chociaż stanąć mogłam przed popiersiem Mistrza, dotknąć dłonią Jego zimnego policzka, jakbym chciała za pomocą tego gestu pozowlić Mu na moment obudzić się z tego odrętwienia i wziąć głęboki oddech ciepłego dnia ścielącego się szeroką wstążką nad wijącą się Wisłą. Tego dojrzałego, sierpniowego popołudnia, będącego w pełnym rozkwicie swojego piękna, złotymi nitkami słońca przetykanymi przez "ucho igielne" Bramy Opatowskiej, by ślizgając się po strzelistej wieży Bazyliki Katedralnej tkać złoceniami misterne rozety.
Wąwozem, zostawiając za plecami zamek i katedrę, podążałam do schowanego na wzniesieniu kościoła Św. Jakuba. Potężna, ascetyczna sylwetka świątyni czerwieniła się między bujną zielenią ją okalającą. Romański portal wprowadza do ciemnego wnętrza kościóła, gdzie w prezbiterium postać ukrzyżowanego Chrystusa, a po jego bokach, grą świateł padających z witraży, tworzą się dwa cienie, jak dwóch złoczyńców razem z Nim ukrzyżowanych na górze Golgoty. Kolana same uginają się pod ciężarem własnej małości, a cisza tego miejsca bije potęgą zniewalającego piękna i ciszy. Gdzieś za murami kościóła znajdował się Dom Dziecka mieszczący się w Domu Księży Emerytów, w którym Jarosław Iwaszkiewicz zatrzymywał się będąc w Sandomierzu.
Wracam, tym samym wąwozem, w stronę sandomierskiego rynku. Po drodze zbaczam na ulicę Katedralną 5, gdzie kiedyś znajdowało się Muzeum Literatury, a wcześniej mieszkanie, które także zamieszkiwał Pan Jarosław w czasie swoich sandomierskich pobytów.
Mieszkanko moje w Sandomierzu mieściło się w domu państwa Świestowskich przy ulicy Katedralnej 5. Teraz jest tam jakaś inna numeracja. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi położonych jeden za drugim. Pokoje stanowiły część domu położonego za katedrą, za murem, ale okna jego wychodziły właśnie na ten mur katedry, dopiero zza domu, z tego miejsca, gdzie w owym czasie znajdowała się malownicza "sławojka", roztaczał się wspaniały widok na Wisłę, na łąki nad Wisłą i na zieloną równinę za Wisłą (...).Pokoje te pozbawione były zupełnie jakichkolwiek wygód. Ale rozstawiłem w nich moje kopenhaskie łóżka zbudowane z lekkich rur, w stylu, który pięćdziesiąt lat temu w Skandynawii nazywano funkis, w drugim pokoju postawiłem amerykański kufer-szafę, który kupiłem z Józiem Rajnfeldem we Florencji w roku 1931 (to też wtedy było modne - dziś nie wiadomo by było, co z tym robić). W pierwszym pokoju stolik państwa Świestowskich zastępował mi biurko, a w drugim urządziłem coś na kształt umywalni.No i miałem ten "trzeci adres".
Pamiętając jak lady Bracknell, badająć zalety lorda Goringa mającego zostać jej zięciem, bardzo chwali to, że ma on dwa adresy, na papierze listowym owych czasów kazałem wydrukować: Jarosław Iwaszkiewicz, Warszawa, Kredytowa 8, nr tel. ..., Stawisko, poczta Brwinów, nr tel. ..., Sandomierz, Katedralna 5. Telefonu tam nie miałem.Przystanęłam przed długim ciągiem okien, domu patrzącego na mur osłaniający katedrę, wypatrując tego jednego okna, szukając Jego dawnej tam obecności.
Wieczorem, w mieszkanku chwilowo "moim", otwieram duży, czarny notatnik leżący na biurku. Czytam wpisy osób, które zatrzymywały się na "Górce Literackiej", pełne ciepłych słów i podziękowań. Przerzucając kolejne kartki, nagle wypadły luźne strony maszynopisu. Z zadziwieniem czytam o Indiach i dziewczynce wyruszającej w podróż z ojcem do mojego ukochanego kraju.
Próbuję objąć zaskakujące przeplatanie się zbiegów okoliczności, skojarzeń, moich dwóch wielkich pasji i miłości, które ułożyły się we wzruszającą dla mnie całość pod gościnnym dachem Sandomierza. Zasypiałam mając przed oczami zadziorny profil księżyca huśtającego się nad Wisłą i romantycznie oświetlone detale architektoniczne miejskiego ratusza, stojącego majestatycznie na przysypiającym gęstą nocą rynku.
Gdybym był malarzem!
Wczoraj przed zachodem słońca na terenie między Rybitwami a szosą cyrk nr 5 rozbijał swe namioty. Wozy stały na zielonej łące, częściowo układano namiot, czterech nagich cyrkowców grało w karty, kobiety i dzieci im się przypatrywały. Na pierwszym planie gruby, tęgi, opalony cyrkowiec, zbudowany jak Herkules Farnezyjski, rozmawiał z cyrkówką w krótkiej plażowej sukience, robiącej wrażenie baletowej spódniczki, sterczącej do góry. Wszystko na tle szmaragdowej łąki, a nad całym obrazem majestatyczne wzgórze Sandomierza z kształtami katedry, domem Długosza,, Collegium Gostomianum – a za miastem wspaniały, letni, cały w chmurach zachód słońca. Jakże to było groteskowe, piękne, niezwykłe – ten cały koloryt, wspaniałe akty i światło niebywałe. Ale jakim to trzeba by było być malarzem, żeby namalować taki obraz.
W południe, dnia następnego, ostatni raz wsłuchiwałam się w skrzypienie starej podłogi, wyglądałam przez okno w kuchni szukając łagodnych fal szemrzącej z cicha Wisły. Wyjeżdżając za mury Sandomierza, zostawiając za sobą wysoką Bramę Opatowską z tarasem widokowym, na chwilę przystaję na ulicy Zawichojskiej 2, gdzie kiedyś stał dworek, którego kupno rozważał Jarosław Iwaszkiewicz. Dzisiaj stoi w tym miejscu hotel w stylu dziewiętnastowiecznego dworku utrzymany.
Odjeżdżałam zostawiając bicie swojego serca w mały mieszkanku na poddaszu, kilka niezdarnych słów podziękowania i ślady swoich stóp podążających za Jarosławem Iwaszkiewiczem. Zabrałam zaś niezapomniane chwile, wzruszenia i nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę.
I znowu łęgi, znowu pola,
I znowu kłosy jak fontanny,
Puszyste dawne sady w dole,
Jabłonie w puchach niby panny.
Wąwóz ramiona swe wyciąga,
Kwiatami tkane ma rękawy.
A nad wąwozem makolągwa
Opiewa jakieś swoje sprawy.
Kwiatami tkane ma rękawy.
A nad wąwozem makolągwa
Opiewa jakieś swoje sprawy.
I wszystko składa się do tonu,
Pełne obietnic i pacierza,
Niby pogodny głos klaksonu
W czerwcowe rano w Sandomierzu.
Pełne obietnic i pacierza,
Niby pogodny głos klaksonu
W czerwcowe rano w Sandomierzu.
fragmenty z "Podróży do Polski" oraz II tomu "Dzienników 1956-1963"
jak również wiersz
Jarosława Iwaszkiewicza
jak również wiersz
Jarosława Iwaszkiewicza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz