Wyznania o tym... i o tamtym


Szelestem kartek próbuję zagłuszyć coraz bardziej natrętne dźwięki wystukiwane, o parapety okien jak o afrykańskie tam-tamy, przez majowy deszcz niosący wieść o niepogodzie. I tylko od czasu do czasu spoglądam na krople spływające po szybie, które jak górskie potoki szukają swoich ścieżek wśród nieporuszonych skał kapryśnej aury. Zwisające jak kryształowe paciorki na drewnianych rzemykach oplecionych wiotkimi gałązkami róży.
Ekspres do kawy pohukuje odganiając senność, która wślizguje się bezwstydnie pomiędzy warstwy koca, którym chciałam odgrodzić się od przejmującego chłodu wdzierającego się dzisiaj do domu. Kubek z pachnącą kawą patrzy na mnie kocimi oczami Audrey Hepburn, a ja błyskotliwymi oczami Wisławy Szymborskiej spoglądam na starą maszynę do pisania, która stoi uśpiona na biurku. Gdyby ona, odziana w najnowsze osiągnięca techniki: rozjaśniający wszelkie ciemności nocy ekran gdy go choć lekko uchylić, miękko ulegające palcom klawisze, czy sama mogłaby z siebie wykrzesać choć kilka słów czy skłonna byłaby podpisać swoje, zgoła przedwojenne imię 'Naumann Ideal', pod tymże fragmentem wiersza:
Objaśniam na ekranie
każdą wzmiankowaną rzecz,
kiedy ją wykonano,
i z czego, i po co.
A już zupełnie z własnego rozpędu
badam niektóre listy
i poprawiam w nich
błędy ortograficzne.
Przyznaję – pewne słowa
sprawiają mi trudność.
Na przykład stanów zwanych „uczuciami”
nie potrafię jak dotąd wytłumaczyć ściśle.
Podobnie z „duszą”, wyrazem-zagadką.
Ustaliłem na razie, że to rodzaj mgły,
rzekomo od śmiertelnych organizmów trwalszy.
Jednak największy kłopot mam ze słowem „jestem”
Wygląda to na czynność pospolitą,
uprawianą powszechnie, ale nie zbiorowo,
w praczasie teraźniejszym,
w trybie niedokonanym,
choć jak wiadomo, dawno dokonanym.

Nie sposób nie zatrzymać się przy kłopotliwych wyrazach "dusza" i "jestem". Wydają się być nierozerwalne, połączone niewidzialną nicią prowadzącą do równie kłopotliwego wyrazu "myśl". Ta zdaje się sprawiać wielu embarras swoją niezależnością, jakże często krnąbrnością, nieugiętym podążaniem własnymi drogami, szukając siebie samej w odbiciu luster, w kałużach deszczu puszczającego zawadiacko uwodzące, wodne oczka. A przecież któż może przewidzieć dokąd owe myśli, jeszcze nienazwane, mogą nas powieść, w jakie nieogarnięte ludzkim umysłem bogactwo urodzaju lub niespodziewanie odczuwane ubóstwo. Jakże niezrozumiale potrafiące dotknąć tych, którzy stworzyli dzięki niej pisarstwo wyryte złotymi zgłoskami w historii literatury i uszyte na miarę naszej własnej historii czytelnika.
"Pisarstwo, które robi coś niemożliwego, zupełnie niemożliwego, i jeśli czymś klajstruje dziury w rzeczywistości, to tylko swoją namiętnością do świata. Bo tylko to je ratuje, że straszliwie kocha świat (że bez wzajemności, nie muszę chyba dodawać; świat drwi sobie z literatury). Kocha albo nienawidzi; niektórzy pisarze, na przykład Austriak Thomas Bernhard, pisali tylko gniewem, tylko wściekłością, Jarosław Iwaszkiewicz uwielbiał konkret w sposób aż histeryczny; w jego książkach powtarzają się histeryczne wybuchy miłości do ludzi i miejsc, do ukochanych psów, do dzieł sztuki. A jednocześnie nieraz zarzucał sobie "ubóstwo myśli". Na przykład w eseju o Wenecji pisał:... ja jestem gadatliwy, bo gadaniem chcę pokryć moje ubóstwo, ubóstwo mojego kraju i ubóstwo mojej myśli". Ubóstwo myśli, co za nieporozumienie, ktoś kto tak pragnie konkretu i tak potrafi go osaczyć w swoim pisaniu, myśli w sposób najlepszy, najdoskonalszy... Błogosławione ubóstwo myśli."
Tymczasem czytaniem próbuję zaklajstrować pozostałych jeszcze kilka dziur w dokonanym już prawie czasie pierwszych, majowych dni, niezbyt rozpieszczających pogodną aurą. Wszak jutro trzeba będzie wrócić w tryby maszyny zwanej 'codziennością', gnać po torach wyznaczonych przez liczne obowiązki i starać się nadążyć, ze wszystkim, zgodnie z rozkładem dnia wymierzanym przez pośpieszne wskazówki zegara. Rozpromienia mnie jednak myśl o piątkowym popołudniu, który zwieńczony będzie kolejnym wykładem o malarstwie XIX wieku, tymczasem oddając się słowom Czesława Miłosza, który we współczesnym mu malarstwie znajdował odniesienie do poezji Mirona Białoszewkiego:
„Skąd wywodzi się poezja Białoszewskiego? Oczywiście z nowoczesnego malarstwa, które jest w Polsce wielbione niemal religijnie przez młode pokolenie literacko-artystyczne, bo malarstwo przywraca świat dotykalny, odbierany i unicestwiany przez mętną filozofię stawania się (ruchu, jeżeli w to wniknąć, tylko idei, czyli jakiś idealizmu do kwadratu). Inaczej mówiąc wywodzi się z tęsknoty do bytu (po polsku słowo brzmi źle. Lepiej jest ętre czy being). Cytryna ani stół nie mogą tak być na płótnie albo w słowach, jak są w rzeczywistości. Ale nigdy niezaspokojona tęsknota, żeby choć trochę były, inaczej nazywa się wolą artysty. Język malarski jest bardziej niewinny, mniej skażony przez pojęcia (malarz maluje zawsze ten stół, a nie stół w ogóle), stąd kult malarstwa w Polsce jako odtrutki. W wierszach Białoszewskiego wyraża się to i ciągłym powoływaniem się na nazwiska (Matisse, Bonnard etc.), i jakby drążeniem pojęć, bez których słowo nie może się obejść, tak żeby wniknąć w samą esencję smołowatości, kluczowatości."
W jakie przestrzenie mi samej uda się wniknąć po wykładach z malarstwa, mam nadzieję, że w esencję myśli, jakoby najbardziej ubogiej. Na razie jednak z nieokiełznaną radością niecierpliwie oczekuję na mające się ukazać "odtrutki" dla mojej kłopotliwej duszy: korespondencję Czesława Miłosza z Jarosławem Iwaszkiewiczem, Konstantego Jeleńskiego z rzeczonym Czesławem, książkę Adama Zagajewskiego "Lekka przesada" i zapowiadaną książkę Jacka Gutorowa "Księga zakładek" będącą zbiorem esejów, w których autor "z jednej strony przygląda się Witoldowi Gombrowiczowi, Mironowi Białoszewskiemu, Krystynie Miłobędzkiej i Julianowi Kornhauserowi, z drugiej sięga po poezję Andrzeja Sosnowskiego, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Marcina Świetlickiego, a także Marcina Hamkało, Piotra Czerniawskiego i Klary Nowakowskiej."
I przyznaję, że wyobraźni mojej nie starcza na ogarnięcie mnogości zakładek jakimi przyjdzie mi przyozdabiać każdą z tych literackich nowości, bo też każda z nich będzie sznurem, na który nawleczone zostały, zwinnymi placami, perełki drogocennych myśli tworzących, niespotykanej powszechnie urody, artystyczne dzieła wyjątkowej szlachetności.
Chciałabym tylko, by ktoś rozciągnął czas rozpościerając go jak ogromny parasol, ponad moją głową, chroniący mnie przed deszczem codziennych zobowiązań. By przytrzymał wskazówki zegara przywiązując sznureczkami do pochwyconej chwili, zmuszając do zatrzymania się na dłużej, tak jak wstrzymuje się oddech zachwytu nad kartkami czytanych książek, by nie umknął nazbyt pośpiesznie. Tak, jak najwyraźniej tegoroczna zima postanowiła z nami na dłużej zostać przykrywając, właśnie, mój ogród welonem utkanym z perłowych płatków śniegu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...