Malarska wizja


Przebudziłam się. Wreszcie. Strząsnęłam z siebie warstwę zimowego przyprószenia i przestałam się siłować z wiosennym przesileniem ulegając pogodnemu nastrojowi. Włosy związałam naręczem promieni słońca, pozwaliłam wymalować sobie kilka piegów na nosie i szeroko otworzyłam oczy. Oddycham, zachłystuję się radością, biegam z głową w chmurach, mimo zapracowania, próbując unieść się nieco na skrzydłach wewnętrznego rozpromienienia. Jutro zaś przefrunę ponad uniwersytecką bramą, by wsłuchać się w wykład o polskim malarstwie XIX wieku. Wszak wiosną, kiedy wszystko budzi się do życia, rozkosznie móc się przyjrzeć kolorom, rozkwitającym dookoła barwom i podążać za fascynująco zmienną wędrówką światła spacerującego pod ramię z cieniem.
I tak, do torby wrzuciłam przesłane materiały, porcję niezaspokojonej ciekawości i z niecierpliwością czekam na spotkanie z wyjątkowymi twórcami, żeby wymienić choćby kilka znamienitych nazwisk: Olga Boznańska, Henryk Siemiradzki (jakże mi bliski za sprawą jego "Studium drzewa"), bracia Gierymscy, artystyczny klan Kossaków, dwóch Stanisławów: Mehoffer i Wyspiański. Przez najbliższe trzy miesiące staną się częścią mojej codzienności, będą ją przemalowywać, upiększać, nadawać jej nowy, artystyczny wymiar, a ja długie godziny będę delektować się spotkaniami z ludźmi obdarzonymi niezwykłym talentem, a może nade wszystko zdolnością obserwacji ludzi i świata. Wszak to Konstanty Jeleński, w swoim szkicu poświęconym malarstwu Józefa Czapskiego, pisał o darze wizji:
Murielle Werner-Gagnebin zatytułowała swą piękną i uczoną monografię o Józefie Czapskim „Ręka i przestrzeń”. Trudno mi się z tym tytułem pogodzić. Czapski to dla mnie "oko i czas"."Ręka" kojarzy się z łatwością malarskiego gestu, z tym co potocznie nazywamy "talentem". Dary te nie wydają mi się dla malarza najważniejsze. Cóż z tego że malarz może łatwo, nawet błyskotliwie utwierdzić nas w jednym z wizualnych przesądów, czy będzie nim iluzja rzeczywistości czy smak epoki? Jedynie ważna jest wizja. Jeśli malarz widzi świat tak jakby oglądał go po raz pierwszy, może zmusić "rękę" do przekazania tej wizji innym.
Będę więc doszukiwać się wizji w obrazach i spróbuję spojrzeć na świat jakbym widziała go po raz pierwszy. Jakbym narodziła się na nowo. Spojrzeć oczami malarzy. Przyznaję zresztą, że ostatnio to oni zaprzątają mi głowę znacząco. Przede wszystkim panowie Goya, za sprawą Jacka Dehnela (na którego spotkanie na moich ukochanym Stawisku, też już nie mogę się doczekać).  Bo, to Francisco i Javier, pojawili się niedawno na pierwszym planie moich wieczornych obrazów wiodąc prym w swoich wzajemnych dysputach i wyrażaniu swojego spostrzegania, w dwójnasób, samych siebie. Książka "Saturn" jest takim dwugłosem, ojca i syna, a z czasem i wielogłosem, kiedy do dyskusji dołącza także Mariano, ojciec i dziadek. Obserwujemy, jak każdy z nich odmiennie spostrzega siebie w swoim życiu i w życiu tego drugiego. Te same wydarzenia, z punktu wiedzenie każdego z nich, nabierają nowego znaczenia, jakby zmieniały kolor, nasycenie, chwilami nabierając ostrości, bo zostają przefiltrowane przez własną osobowość i podszeptywane przez odmienną wrażliwość. "Saturn" jak planeta objęta niezliczonymi pierścieniami jest plątaniną uczuć, skrajnych obserwacji, artystycznych ambicji, wielkich rozczarowań i zatruwających uzależnień.
Jacek Dehnel stanął przed sztalugą malując mroczne portrety, choć jednocześnie wyraziste i pełnokrwiste, zaś jego zabawa słowem w "Saturnie" wciąż się mieni, iskrzy, zmienia odcienie i perspektywy. Pojedyncze słowa potrafią rozcinać, obnażać ciała i dusze, krzyczeć z bólu, namiętności i pożądania, malując jakże dosłowne wizerunki pełne pęknięć, szpetoty, pomarszczeń, ale i jakiegoś ulotnego piękna, piękna pasji, rozkoszowania się życiem, emocji i niezgłębionego kłębowiska wewnętrznych sprzeczności. Brzmiąc niejednokrotnie aż nadto dobitnie, niepozbawione są tego „dehnelowskiego” wyrafinowania, precyzji, splotu fraz i skojarzeń, więc z przyjemnością śledzę jak dobiera barwniki, nakłada kolejne warstwy farby, nadaję wyrazistości i faktury każdemu zdaniu. I tak snuje swoją opowieść, Jacek Dehnel, jakby rozciągał płótno na blejtramie. Pojawiają się pierwsze pociągnięcia pędzlem, smugi, kontury, by już za chwilę obserwować jak rozrywa płótno na kawałeczki, rozrzucając w odległe sobie strony, jak tylko odległe potrafią stać się sobie najbliższe osoby. Na samym końcu zaś łącząc je wszystkie zgrabnie w jeden, monumentalny obraz.
"Zadziwia mnie czasami dokładność, z jaką widzę kolejne obrazy - trochę jak wtedy, dawno temu, kiedy Kolos ukazał się w najmniejszych szczegółach, ale inaczej. Wtedy miałem ogólną wizję, teraz widzę, teraz widzę każde pociągnięcie pędzla; widzę dokładny odcień farb i wiem, jak go uzyskać, wybieram grubość pędzla - czasem śnią mi się moje ulubione pędzle, którymi malowałem w Quinta, zwłaszcza jeden, prawie zupełnie zżarty, bo tynk szybko zjada włosie, po sam koniuszek pokryty skorupą zaschniętej czerni - wiem, jak prowadzić dłoń przy nakładaniu bieli na spocone czoło starucha, jak dobrać cynobroworóżowawy rumieniec, nie młodzieńczy, ale starczy właśnie; oparcie krzesła, na którym siedzi ten łakomczuch od kości: każdy blik, każdy cień, wszystko widzę, wszystko. I to mi całkowicie wystarcza."
fragment z książki Jacka Dehnela
"Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya"
wydawnictwo W.A.B., 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...