Ostatnio towarzyszy mi, na każdym kroku, z lekka ironiczny uśmiech kolejno mijającego dnia, który spoglądając zza moich pleców nie może nawet pójść w zapomnienie, bo ledwo dostrzegam, że w ogóle istniał. Szybko i prawie niepostrzeżenie wyślizguje się z rąk, jak nieuchwycone w porę nieśmiałe uczucie.
Budzi się zbyt pospiesznie, za flakonik perfum służy mu mgiełka znad kubka ze świeżo zaparzoną kawą waniliową. Rozpościera nad sobą parasol złocisty, utkany z ukradzionych słońcu promienistych nitek, albo przywdziewa, niewinnie, zwiewną pelerynę z porannej mgły. Prześlizguje się zwinnie między szklanymi sylwetkami domów, zaglądając z zaciekawieniem w przymrużone oczy budzącego się powoli miasta i znikając w długich korytarzach bezimiennych ulic. Czasem, lotem ptaka, przetnie połyskującą wstążkę rzeki zatopionej w czeluściach bezkresnego czasu, by wypłynąć w pełnym blasku na powierzchnię krótkotrwałej doczesności. W południe godzinami szeleści stosem papierów, jak dama chińskim wachlarzem, umęczona trudami zbyt upalnego popołudnia, zaś wieczorem wygląda, doprawdy, już bardzo blado na tle kruczoczarnej piękności nocy. Jakby przetarty przez gęste sitko codzienności, przelewa się przez ręce ze zmęczenia. Szarzeje i powoli traci ostrość widzenia. Rozmywa się, jak zdania w otwartej, zbyt późno, książce i chowa się z lubością, jak zmęczone stopy, w miękkich skarpetach. W końcu przysiada wygodnie w zagłębieniach moich powiek, przymykając je jak okiennice, by o północy przykryć się kołderką, z niepamiętanych już o świcie snów, która zsuwając się z niego delikatnie zatrzymuje się na szczebelkach rzęs.
I nic nie wskazuje na to, aby ten na nowo się budzący dzień różnił się od tego, który już odszedł, nie mając siły zerknąć w kierunku intrygujących mężczyzn czekających na czułe spojrzenie. Hrabia Lew Tołstoj coraz bardziej zatraca się w czeluściach swojego religijnego dramatu, całkiem tracąc wiarę, że choćby wieczorem będzie mógł dać mi odpowiedź na pytanie o sens własnej egzystencji. Wszak to o nim napisał Mikołaj Bierdiajew, przywołany przez autora książki Radosława Romaniuka: Całe życie Lwa Tołstoja było dramatycznym przechodzeniem od tworzenia doskonałych dzieł sztuki do tworzenia doskonałego życia.
Tymczasem ja, w swojej niedoskonałości, wciąż gonię za samym życiem, więc gdzież szukać czasu do jego doskonałego tworzenia.
I kolejni czekajacy mężczyźni, z rodziny Goya, tworzący jakże doskonałe dzieła, też pozostający w cieniu mojego niedoczasu, ale także samych siebie, wciąż odlegli jak „Saturn”, na czarnych obrazach słownych namalowanych przez Jacka Dehnela.
A ja, o poranku, zapowiadającym dzień jednako szary i zwyczajny, znowu przywdziewam przyciasną sukienkę uszytą z przykrótkiego dnia, który budzi się zbyt pospiesznie… i zasypia, o północy, w zagłębieniach moich powiek.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Polecany post
Tak czyta się tylko raz
Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego, co p...
-
Ten moment przebudzenia, gdy pojawiają się pierwsze myśli dnia; człowiek zadaje sobie pytanie - skąd się tam biorą, oczekując naszej świ...
-
Klamka ugina się lekko pod ciężarem nowego dnia stojącego na progu ciekawości świata. Wychodzę naprzeciw jutrzence otulonej woalem oczekują...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz