Walizka. Parę swetrów, dżinsy, czapka w szkocką kratkę z daszkiem na bakier, stos mało gustownych papierów służbowych, może nieco bardziej gustowna mała czarna, bilet na pociąg. Buty zachwycają się swoimi wypolerowanymi noskami i ja prawie jestem gotowa do drogi.
Każdy wyjazd do Krakowa to przyjemność niezaprzeczalna, ale tym razem głowa, nade wszystko, zaprzątnięta ważnymi sprawami do załatwienia i nieco nieudolną próbą poukładania ich sobie, możliwie najzgrabniej, by nie zabrakło momentu, by pospacerować uliczkami Kazimierza czy wypić kawę w "Bonie". Pobłądzić wzrokiem między okładkami w „hurtowni taniej książki” lub przebiec między kształtymi stoliczkami, kryjąc się, przed natłokiem spraw, pod kolorowymi kapeluszami parasoli budzących się na wiosnę w kawiarnianych ogródkach. Strzepnąć kurz z rzęs, utrudzonych bezczynnym staniem, sprzedawczyń obwarzanków i wsłuchać w dźwięki zamknięte w tubach, tramwajowych szyn, na Franciszkańskiej. Wtulić się w skrzydła krakowskich gołębi, spacerujących wśród kwiatowych straganów i unieść się z nimi ponad dachami starych kamienic, błyszczącymi w słońcu kościelnymi dzwonnicami, zaglądając w oczy maszkaronom zapatrzonym, w osłupieniu, na pysznie kremowe przyodzienie Sukiennic. To tam, od niedawna w nowym anturażu, kryje się jeden z moich ulubionych obrazów, "Kuszenie św. Antoniego" Lucjana Wędrychowskiego.
A ja chciałabym móc skusić czas, który zaplątał się, jak sznurowadła, wokół moich stóp nie pozwalając mi chodzić własnymi ścieżkami, i przysiąść na chwilkę w „Camelocie”. Popatrzeć na świat przez „okienka” staromodnych, koronkowych serwetek, z widokiem na nieco nieporadne, obrazki Nikifora zdobiące ściany kawiarni. Z dala od zgiełku, w tym cichym zaułku niewiernego Tomasza, odnaleźć nieco wiary w nadejście spokoju, odrzucenia szamotania się z każdą uciekającą minutą, jak wyrywanym przez wiatr szalem, podszytym nierealnymi marzeniami. Zadumać się nad imbryczkiem herbaty i znaleźć ukojenie dla rozbieganych myśli. Poddać się aromatowi suszonych owoców, będących na wyciągnięcie dłoni, przywołujących wspomnienia o letnim sadzie, a może „Nagim sadzie” będącym przepełnionym miłością portretem ojca sporządzanym przez syna, we wznowionej, debiutanckiej książce, Wiesława Myśliwskiego, wydanej ostatnio przez "Znak".
I zdaje się to być, dla mnie, znakiem na najbliższe dni, drogowskazem, po powrocie do domu, wskazującym zawiłe ścieżki, jakimi mogą być niełatwe relacje ojciec-syn, także te ujęte między czekającymi na mnie kadrami drzew w „Lesie” Piotra Dumały. Zapisanej na celuloidzie, szumiącej historii, gdzie starzec prowadzi syna przez las, a jednocześnie leży pod jego opieką, przykuty do łóżka śmiertelną chorobą. A przecież na uginającym się, od książek, kawałku zręcznie wyprofilowanego drzewa, czeka wciąż „Satrun” Jacka Dehnela, następna planeta trudnego układu, w którym, jak złączone ze sobą pierścienie, widać sploty niszczącej presji, jaką na syna wywiera potężny i despotyczny ojciec – Francisco Goya.I tak czekam na moment, w którym będę mogła im kolejno towarzyszyć w dźwiganiu swojego losu i przeznaczenia, jak przyciężkiego życiowego bagażu. Sama, jednak zawczasu, próbując spakować nadmiar swoich trudnych spraw do walizki i zamykając ją na strych.
W końcu być zdolną by spokojnie przysiąść i ułożyć sobie swoistą harmonię uczuć na trzy serca, jak trzy rodzaje tej samej relacji, gdzie losy ojca i syna przeplatać się będą jak cienie strzelistych i całkiem karłowatych drzew w lesie wspomnień, jak ledwo uchwycone, nieliczne prześwity jasnych barw na przygaszonych obrazach Goi, jak promienie zachodzącego słońca prześlizgujące się po nagich brzuszkach młodych jabłek w sadzie życia.
Walizka spakowana. Ja jeszcze w małym rozgardiaszu, ale rozgrzeszam się i jeszcze sięgam po tomik wierszy, jak w Międzynarodowy Dzień Poezji przystało, by naprędce zerwać kilka strof i narzucić sobie "Inne tempo" tych moich wyjazdowych przygotowań. A jutro już tylko pozostało zasznurować buty.
Ale słowo. Mógłbym z nim pojechać
na poetycką wiosnę lub literacką jesień.
Łączy cholewki wysokiego buta
i dociska język do nogi.
A dociśnięty język to przecież poezja.
Każdy wyjazd do Krakowa to przyjemność niezaprzeczalna, ale tym razem głowa, nade wszystko, zaprzątnięta ważnymi sprawami do załatwienia i nieco nieudolną próbą poukładania ich sobie, możliwie najzgrabniej, by nie zabrakło momentu, by pospacerować uliczkami Kazimierza czy wypić kawę w "Bonie". Pobłądzić wzrokiem między okładkami w „hurtowni taniej książki” lub przebiec między kształtymi stoliczkami, kryjąc się, przed natłokiem spraw, pod kolorowymi kapeluszami parasoli budzących się na wiosnę w kawiarnianych ogródkach. Strzepnąć kurz z rzęs, utrudzonych bezczynnym staniem, sprzedawczyń obwarzanków i wsłuchać w dźwięki zamknięte w tubach, tramwajowych szyn, na Franciszkańskiej. Wtulić się w skrzydła krakowskich gołębi, spacerujących wśród kwiatowych straganów i unieść się z nimi ponad dachami starych kamienic, błyszczącymi w słońcu kościelnymi dzwonnicami, zaglądając w oczy maszkaronom zapatrzonym, w osłupieniu, na pysznie kremowe przyodzienie Sukiennic. To tam, od niedawna w nowym anturażu, kryje się jeden z moich ulubionych obrazów, "Kuszenie św. Antoniego" Lucjana Wędrychowskiego.
A ja chciałabym móc skusić czas, który zaplątał się, jak sznurowadła, wokół moich stóp nie pozwalając mi chodzić własnymi ścieżkami, i przysiąść na chwilkę w „Camelocie”. Popatrzeć na świat przez „okienka” staromodnych, koronkowych serwetek, z widokiem na nieco nieporadne, obrazki Nikifora zdobiące ściany kawiarni. Z dala od zgiełku, w tym cichym zaułku niewiernego Tomasza, odnaleźć nieco wiary w nadejście spokoju, odrzucenia szamotania się z każdą uciekającą minutą, jak wyrywanym przez wiatr szalem, podszytym nierealnymi marzeniami. Zadumać się nad imbryczkiem herbaty i znaleźć ukojenie dla rozbieganych myśli. Poddać się aromatowi suszonych owoców, będących na wyciągnięcie dłoni, przywołujących wspomnienia o letnim sadzie, a może „Nagim sadzie” będącym przepełnionym miłością portretem ojca sporządzanym przez syna, we wznowionej, debiutanckiej książce, Wiesława Myśliwskiego, wydanej ostatnio przez "Znak".
I zdaje się to być, dla mnie, znakiem na najbliższe dni, drogowskazem, po powrocie do domu, wskazującym zawiłe ścieżki, jakimi mogą być niełatwe relacje ojciec-syn, także te ujęte między czekającymi na mnie kadrami drzew w „Lesie” Piotra Dumały. Zapisanej na celuloidzie, szumiącej historii, gdzie starzec prowadzi syna przez las, a jednocześnie leży pod jego opieką, przykuty do łóżka śmiertelną chorobą. A przecież na uginającym się, od książek, kawałku zręcznie wyprofilowanego drzewa, czeka wciąż „Satrun” Jacka Dehnela, następna planeta trudnego układu, w którym, jak złączone ze sobą pierścienie, widać sploty niszczącej presji, jaką na syna wywiera potężny i despotyczny ojciec – Francisco Goya.I tak czekam na moment, w którym będę mogła im kolejno towarzyszyć w dźwiganiu swojego losu i przeznaczenia, jak przyciężkiego życiowego bagażu. Sama, jednak zawczasu, próbując spakować nadmiar swoich trudnych spraw do walizki i zamykając ją na strych.
W końcu być zdolną by spokojnie przysiąść i ułożyć sobie swoistą harmonię uczuć na trzy serca, jak trzy rodzaje tej samej relacji, gdzie losy ojca i syna przeplatać się będą jak cienie strzelistych i całkiem karłowatych drzew w lesie wspomnień, jak ledwo uchwycone, nieliczne prześwity jasnych barw na przygaszonych obrazach Goi, jak promienie zachodzącego słońca prześlizgujące się po nagich brzuszkach młodych jabłek w sadzie życia.
Walizka spakowana. Ja jeszcze w małym rozgardiaszu, ale rozgrzeszam się i jeszcze sięgam po tomik wierszy, jak w Międzynarodowy Dzień Poezji przystało, by naprędce zerwać kilka strof i narzucić sobie "Inne tempo" tych moich wyjazdowych przygotowań. A jutro już tylko pozostało zasznurować buty.
Ale słowo. Mógłbym z nim pojechać
na poetycką wiosnę lub literacką jesień.
Łączy cholewki wysokiego buta
i dociska język do nogi.
A dociśnięty język to przecież poezja.
wiersz Jacka Gutorowa
II. Sznurowadło z tomiku "Inne Tempo"
wyd. Biuro Literackie, 2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz