Pudełko zapałek


Czemu tamtego poranka spojrzałam niespodziewanie w górę?
Ta stara, krakowska kamienica była jedną z wielu ustawionych w szeregu, jak pudełka zapałek. Wtopiona w śpiący pejzaż miasta. Na parapetach siedziały wtulone w siebie gołębie, a w jednym oknie, ona. Stała oparta o spopielałą framugę wyglądając na szarą uliczkę wijącą się, u jej stóp, między nierównymi kawałkami zakurzonego trotuaru. Stała w płaszczu. Niedawno musiała wrócić. Ze sklepu, ze spaceru... może niewypakowana siatka wciąż leżała na okrągłym stole, a stary zegar tykał miarowo odliczając kolejną minutę prześlizgującą się po nierozpoznawalnych już portretach, dawno zapomnianych książkach, niewidzących okularach w pękniętej oprawce.
Oddychała ciężko. Wchodzenie na drugie piętro, w jej wieku, było mozolnym wspinaniem się po krawędziach wysokich schodów, tych wyszczerbionych przez czas, sztucznie bielonych zębów, które szczerzyły się w szyderczym uśmiechu ciemnej klatki schodowej. Między piętrami zdarzało jej się przysiąść na szerokim parapecie podpierającym przygarbione sylwetki okien. W ich przydymionych oczach szukała, choćby niewyraźnego, odbicia swojej twarzy sprzed lat, konturów, dzisiaj równie niewyraźnych jak wspomnienia o własnej młodości. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów spadający na czoło i dodający nieco dziewczęcego wdzięku. Tylko tyle jej zostało.
Kolejne stopnie schodów skrzypiały ciężkim oddechem. Klucz zazgrzytał w zamku. Świat tętniący życiem zostawał za jej plecami. Przed nią, cisza. Wróciła w świat powoli oddalający się, także od niej samej, szeleszczący pożółkłymi kartkami albumów, które zamykała w przepastnych szufladach, by nie było słuchać ich nieprawdziwie, dzisiaj, brzmiących opowieści. Ze zdjęć powoli znikały postacie chowające się za mgła zapomnienia.
Czajnik nucił świszczącą melodię płynącą z jego krótkiego, wąskiego gardła. Szklankę niezmiennie wstawiała w platerowy koszyczek, spleciony z łodyg przekwitniętych róż. Drżącą ręką podnosiła malutką, srebrną łyżeczkę, chwilę wcześniej, zatopioną w słodkiej konfiturze z malin, której smak dodawał koloru jej już prawie bezbarwnym ustom. Plasterki cytryny uśmiechały się do niej, ze spodeczka, ukazując podłużne zmarszczki na swoich policzkach. Obok nieotwarte koperty, kartki z zapisem tygodniowych wydatków, wyblakłe widokówki z wakacji, których nigdy nie było. Czasami czuła się jak zapałka zamknięta w pudełku, pragnąca w swojej skrytości, rozpalić w sobie jeszcze żar młodości, żar wypalającego się coraz szybciej życia. Potrzebna była tylko najmniejsza iskierka.
Podeszła do okna. Uchyliła je by spojrzeć w dół, na ulicę i wsłuchać się w niemy odgłos porannej ciszy. Promień słońca wśliznął się, przez firankę, do pokoju próbując zapalić świeczki na starym kandelabrze.
Czemu tamtego poranka spojrzałam niespodziewanie w górę?
Podniosłam rękę, aby do niej pomachać. Nie drgnęła wciąż stojąc nieruchomo w oknie. Odeszłam. Bałam się odwrócić, by nie okazało się, że nie było ani jej, ani tego okna, ani tej kamienicy. W szybach sklepowych witryn odbijała się, idąc wciąż obok mnie, nieco niewyraźnie zarysowana sylwetka kobiety w płaszczu.
Kiedyś zamieszkam w starej, krakowskiej kamienicy, na drugim piętrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...