Zastukał rano w okiennice.
Podniosły się sennie i leniwie patrząc na niego z wyrzutem. Schylił zawstydzony głowę, niespiesznie narzucił na siebie płaszcz i wyruszył w świat. Speszony swoją obecnością chował się, przed wzrokiem przechodniów, pod chmurzastym parasolem. Wpatrując się w swoje odbicie, w kałużach własnych łez, szedł budzącymi się powoli ulicami, nie zważając na przemoczone stopy i stróżki spływające po jego smutnie zapadniętych policzkach.Tak bezbarwny, że nie mógł się dostrzec w zaparowanych szybach okien, gubiąc swoje ślady na mokrych płytach, równie szarych jak on, chodników. Chciał się zatrzymać na łyk ciepłej, aromatycznej kawy, ale ktoś zatrzasnął przed nim drzwi. Odszedł nie oglądając się za siebie.
Nikt go nie kochał.
Ptaki chowały się przed nim pod dachami niewzruszonych domów, a psy strząsły z siebie każdą, najdrobniejszą cząstkę jego obecności, z przesiąkniętej sierści. Płakał żałośnie, nad własnym, niechcianym przez nikogo losem. Idąc rysował na kałużach szeroko otwarte oczy przerażenia, komponując żałośnie brzmiącą muzykę, płynącą w głuchych rynnach i rytmicznie wybijaną kroplami o tępe parapety okien. Nikt nie dostrzegał jego wrażliwej, artystycznej duszy, nikt nawet na zadrżał z zachwytu nad nieskazitelną przezroczystością jego istnienia. Zadrżał on sam, nad swoim bezdennym osamotnieniem.
Pełen rozdzierającej rozpaczy wszedł do parku. Nieświadomie obmył nagie ramiona drzew, które spojrzały na niego czule, jeszcze nierozwiniętymi pączkami liści, chłonącymi z rozkoszą każdą jego łzę.
Nie uchwycił ich spojrzenia.
Starł wczorajszy kurz z nieruchomych, o poranku, huśtawek. Te chichutko zaskrzypiały z wdzięczności.
Nie dosłyszał ich głosu.
Przysiadł zmęczony na przemoczonej ławce niezdolny do powstrzymania swojego płaczu. Gdzież mu w konkury z wczorajszym słońcem. Ono maluje złote pasemka we włosach roześmianych dziewcząt. On potrafi jedynie oblec je sznurem łzawych pereł. Wszyscy czekali by odszedł.
Chciał przestać istnieć.
Z każdą łzą stawał się mniej widoczny, wtapiając się w otaczającą go szarość dnia. Usiadłam obok niego. Pozwoliłam przytulić mu się do mnie. Zniknął cichy.
Niechciany.
Podniosły się sennie i leniwie patrząc na niego z wyrzutem. Schylił zawstydzony głowę, niespiesznie narzucił na siebie płaszcz i wyruszył w świat. Speszony swoją obecnością chował się, przed wzrokiem przechodniów, pod chmurzastym parasolem. Wpatrując się w swoje odbicie, w kałużach własnych łez, szedł budzącymi się powoli ulicami, nie zważając na przemoczone stopy i stróżki spływające po jego smutnie zapadniętych policzkach.Tak bezbarwny, że nie mógł się dostrzec w zaparowanych szybach okien, gubiąc swoje ślady na mokrych płytach, równie szarych jak on, chodników. Chciał się zatrzymać na łyk ciepłej, aromatycznej kawy, ale ktoś zatrzasnął przed nim drzwi. Odszedł nie oglądając się za siebie.
Nikt go nie kochał.
Ptaki chowały się przed nim pod dachami niewzruszonych domów, a psy strząsły z siebie każdą, najdrobniejszą cząstkę jego obecności, z przesiąkniętej sierści. Płakał żałośnie, nad własnym, niechcianym przez nikogo losem. Idąc rysował na kałużach szeroko otwarte oczy przerażenia, komponując żałośnie brzmiącą muzykę, płynącą w głuchych rynnach i rytmicznie wybijaną kroplami o tępe parapety okien. Nikt nie dostrzegał jego wrażliwej, artystycznej duszy, nikt nawet na zadrżał z zachwytu nad nieskazitelną przezroczystością jego istnienia. Zadrżał on sam, nad swoim bezdennym osamotnieniem.
Pełen rozdzierającej rozpaczy wszedł do parku. Nieświadomie obmył nagie ramiona drzew, które spojrzały na niego czule, jeszcze nierozwiniętymi pączkami liści, chłonącymi z rozkoszą każdą jego łzę.
Nie uchwycił ich spojrzenia.
Starł wczorajszy kurz z nieruchomych, o poranku, huśtawek. Te chichutko zaskrzypiały z wdzięczności.
Nie dosłyszał ich głosu.
Przysiadł zmęczony na przemoczonej ławce niezdolny do powstrzymania swojego płaczu. Gdzież mu w konkury z wczorajszym słońcem. Ono maluje złote pasemka we włosach roześmianych dziewcząt. On potrafi jedynie oblec je sznurem łzawych pereł. Wszyscy czekali by odszedł.
Chciał przestać istnieć.
Z każdą łzą stawał się mniej widoczny, wtapiając się w otaczającą go szarość dnia. Usiadłam obok niego. Pozwoliłam przytulić mu się do mnie. Zniknął cichy.
Niechciany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz