W trzyminutowym kadrze niemego filmu

Kilka dni urlopu. Jak zestaw hotelowych kosmetyków, jednorazowego użytku, ustawionych na marmurowym blacie pod lustrem w obcej przestrzeni łazienki. To w niej zmywamy kurz mijającego dnia, ślady cudzych dłoni odciśniętych w naszych, oddech nieznajomego przechodnia, resztki tuszu z rzęs, grudki pudru spomiędzy zmarszczek, które nie chcą zniknąć wraz z kolejną warstwą wody i pozostają niezmywalnym śladem czasu noszonego w sobie. Nagość staje się pierwszym imieniem. Zostawia mnie samą ze sobą. Bazą do mającego przyjść, po urlopie, kolejnego, zwykłego jutra tworzonego z prostych gestów, powtarzalności porannych czynności i przywdziewaniu grymasu, który pomoże wejść w nowy dzień pod warstwą kremu ochronnego i wyostrzonego makijażem spojrzenia. Wtedy też imię przybierze innego znaczenia. W zaparowanej łazience powoli znikać będzie ślad mojej obecności w zawieszonym oddechu niedospania, niezgrabnie porzuconym ręczniku na drzwiach od kabiny prysznicowej, niedokręconym pudełku z sypkim pudrem drobinkami przykrywającym wszelkie niedoskonałości poranka.  Porzucona za sobą senność przekraczać już będzie próg rześkiego przebudzenia utrwalanego kolejnym łykiem dopijanej kawy. Zapachem perfum osiadających pośpiesznie na bladej skórze nadgarstka, by tak przyodziana odnajdywać siłę, w sobie, do pokonywania drobnych załamań w zabieganej codzienności i niezdarnych potknięć o cień chwilowego zmęczenia.
Tymczasem urlop. Otwieram pudełko przysłane mi kiedyś z bezpiecznej odległości. Dla mnie wciąż pokonywanej z nieufnością. Czarna kaseta wsuwa się w wąski otwór odtwarzacza, który za moment dotknie jej duszy i bezuczuciowo wyświetli jej zawartość na ekranie telewizora. Dojrzałam by ją obejrzeć. Dreszcz ciekawości i niepokoju pojawia się wraz z pierwszym obrazem postaci drobnej dziewczynki biegnącej po drewnianym pomoście. Nie znam tego miejsca. Nie potrafię odnaleźć go w zaszłości własnej pamięci. Ruchomy czarno-biały obraz wyraźnie zaciera rysy twarzy, której powoli nadaję imię. Litera po literze długiego wyrazu trudnego do wymówienia, kiedyś, przez obcokrajowców. Ona tego jeszcze nie wie. Nie wie, kim kiedyś będzie ani dokąd prowadzi pomost pod jej małymi stopami. Woda bezszelestnie otula horyzont, jak krótkie loki jej spojrzenie na mnie. Nie widzi tego, co przed nią oddalone i jeszcze nienazwane. Przyglądamy się sobie nawzajem. Z zaciekawieniem. Ze współczuciem. Ja utraconej niewinności dzieciństwa, ona zmagań z samą sobą jakie na nią nieodwołalnie czekają. Stoimy razem na pomoście póki ona z uśmiechem się nie odwróci i nie pobiegnie dalej. Chciałabym móc ją ostrzec, ale i powiedzieć o szczęściu. Słowa rozbijają się o szklaną ścianę ekranu.
Za trzy minuty scena się powtórzy, a ja wciąż będę bezradna. Niezdolna do dotarcia do niej słowem. Do usłyszenia siebie. Zostaję sama ze sobą. W trzyminutowym kadrze niemego filmu.

2 komentarze:

  1. Pomyślałam sobie ,co ja bym czuła ,widząc siebie z przed 60 lat ,miałabym 3 latka ,pamiętam z tego okresu kilka scen z przedszkola ,ciekawe co bym czuła ? I nie wiem ,czy żałować ,że nie mam takiego filmu ?Ciekawa jestem czy wyglądałabym tak jak w swoich wspomnieniach?
    Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za chwile zadumy:)) Molekułka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też pozdrawiam w zadumie, Molekułko. Miłego weekendu :)

      Usuń

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...