Znowu próbuję go objąć. Wygłodniała widoku jego
przejmujących ciemnych oczu spoglądających zawsze spod gęstej linii brwi
będących rodzajem ochrony przed najdrobniejszymi pyłkami, które mogłyby
doprowadzić do podrażnienia oczu. Załzawienia. Miał wszak pozostawać wyschniętą pustynią.
Wyglądałam jego pochylonej sylwetki i dostojnie, a zarazem frywolnie trzepoczącej muchy, uchwyconej czystości bieli kołnierzyka, starającej się unieść ciężar skryty w wyrzeźbionych łódeczkach jego ust na swoich wyprostowanych skrzydłach. Niezdolna.
Wyglądałam jego pochylonej sylwetki i dostojnie, a zarazem frywolnie trzepoczącej muchy, uchwyconej czystości bieli kołnierzyka, starającej się unieść ciężar skryty w wyrzeźbionych łódeczkach jego ust na swoich wyprostowanych skrzydłach. Niezdolna.
Ja również nauczyłam się ustępować. Zjawia się tylko,
kiedy sam tego pragnie. Nigdy nie daje się pochwycić siłą, choćby nawet wytęsknienia,
przygarnąć mocą moich bezwładnych, wobec niego, dłoni które nie potrafią go
wyczuć, w żadnej formie, pod palcami. Ani wystukać rytmicznego bicia jego serca,
ani wyczuć miarowego tętna skrywającego się pod coraz twardszą skórą narosłych
doświadczeń.
Przyglądam mu się uważnie ciągle szukając
niedostrzeżonych fragmentów jego samego. Jest wciąż mapą pełną tajemnic
zagłębionych w wyżłobieniach życia, szczelinach niedościgłego ukrycia przed wszelką
zmiennością przyzwyczajeń, które stały się dla niego swoistymi tablicami
Mojżeszowymi. Nienaruszalnymi jak on sam, w swoim upartym niedostrzeganiu iskierek
przychylności iskrzących między popielatymi rzęsami przysłaniającymi mu
odmienność barw zatopionych w jego codzienności.
A zdawać by się mogło, że o tej porze świat wydawać mu się może okraszony chrupiącą warstwą zmrożonego marcepanu,
wyglądającego o poranku nad wyraz zjawiskowo, a on sam, otulony po czubek
zaczerwienionego nosa, stara się pochwycić kilka promyków słońca ześlizgujących
się z gracją po przygarbionej rączce laski rozkruszającej zaśnieżone ścieżki niczym
warstwę słodkiej bezy pękającej delikatnie, kiedy próbuje znaleźć
równowagę w głębokich zaspach białego puchu.
To nie wina śniegu. Z każdym dniem coraz bardziej
zdawał sobie sprawę, że traci umiejętność sprawnego poruszania się, traci stabilność
kolejno stawianego kroku. Jest jak ta ławeczka u jej grobu chwiejąca się na
słabych nóżkach, których nigdy nie pozwolił naprawić. Chciał czuć tę
niepewność, chwiejność każdego dnia bez niej, pielęgnując pamięć o niej na równi
z bólem straty, dotykając najgłębszego pęknięcia na jego Mojżeszowej tablicy,
niezmienności braku jej obecności.
Zachwiał się u progu nowego dnia. Wyciągam swoją dłoń. Nie chce jej ująć. Odchodzi. Wciąż, dla mnie niezmiennie, odchodzi ode mnie w cienie i załamania światła, gdzie tak trudno go dostrzec. Zamykam oczy. Chce przejść na drugą stronę ulicy. Samochód przedziera się przez drżenie zatrzymanego nagle, powolnego kroku. Szlam. Błoto pośniegowe rozpryskując się pod kołami przykleja się do szarości jego starego płaszcza niczym poszarpane łaty. Staje się niczym płótno malarza wchłaniając najdrobniejszą kroplę farby, sztucznych barwników podrażniających jego skórę. Budzi się znajomość uczucia. Ileż razy czuł się obrzucony, słowami których nigdy nie udało się do końca zmyć, zdrapać z powierzchni boleśnie odczuwanego człowieczeństwa, bo wsiąkających w samą strukturę jego jestestwa. Nie do wybarwienia. Nasłuchując dźwięków świata odnosi wrażenie, że wciąż niewiele się zmieniło. On też. Prometeuszowe dzieło. Z gliny i łez.
Przechodzi na drugą stronę. Siada przy niewielkim stoliku w pobliskiej kawiarence. Zamawia kawałek marcepanowego tortu. Pochłania widok nieskazitelnej, gładkiej warstwy marcepanowej polewy. Bez popękań. Nienaruszalnej.
Wychodzi zostawiając nietknięty kawałek.
Zachwiał się u progu nowego dnia. Wyciągam swoją dłoń. Nie chce jej ująć. Odchodzi. Wciąż, dla mnie niezmiennie, odchodzi ode mnie w cienie i załamania światła, gdzie tak trudno go dostrzec. Zamykam oczy. Chce przejść na drugą stronę ulicy. Samochód przedziera się przez drżenie zatrzymanego nagle, powolnego kroku. Szlam. Błoto pośniegowe rozpryskując się pod kołami przykleja się do szarości jego starego płaszcza niczym poszarpane łaty. Staje się niczym płótno malarza wchłaniając najdrobniejszą kroplę farby, sztucznych barwników podrażniających jego skórę. Budzi się znajomość uczucia. Ileż razy czuł się obrzucony, słowami których nigdy nie udało się do końca zmyć, zdrapać z powierzchni boleśnie odczuwanego człowieczeństwa, bo wsiąkających w samą strukturę jego jestestwa. Nie do wybarwienia. Nasłuchując dźwięków świata odnosi wrażenie, że wciąż niewiele się zmieniło. On też. Prometeuszowe dzieło. Z gliny i łez.
Przechodzi na drugą stronę. Siada przy niewielkim stoliku w pobliskiej kawiarence. Zamawia kawałek marcepanowego tortu. Pochłania widok nieskazitelnej, gładkiej warstwy marcepanowej polewy. Bez popękań. Nienaruszalnej.
Wychodzi zostawiając nietknięty kawałek.
Kochana Małgosiu, już się troszeczkę stęskniłam za Postacią, która ciągle pozostaje dla mnie zagadką. Mogę się tylko domyślać, że istnieje naprawdę i jest to Ktoś bardzo Ci bliski. Zawsze z taką czułością o Nim piszesz...to bardzo wzruszające. Pozdrawiam Cię bardzo ciepło w ten mroźny zimowy wieczór i przesyłam uśmiech:)))
OdpowiedzUsuńKochana Genevieve, Postać troszkę jest, troszkę jej nie ma, zjawia się i znika, ot, sama nie wiem jak z nią jest :) ale też za nią tęsknię, kiedy mi umyka na zbyt długo i nie chce przyjść. Jednak cieszę się przede wszystkim, że zaistniała dla Ciebie. Ściskam Cię ciepluteńko :)))
UsuńCzytam, chłonę każde słowo, onieśmiela mnie ich magia, ich głębia i wartość, aż zapiera dech w piersiach, Małgosiu, to prawdziwa marcepanowa uczta. Serdeczności!
OdpowiedzUsuńDziękuję Dominiczko, najpiękniej, niezmiennie. Dla mnie każde Twoje słowo to sama słodycz. Ucałowania :)))
Usuń