Próbuję jeszcze odnaleźć ostatni oddech minionego weekendu, przyprószonego płatkami śniegu, smakującego poranną kawą z miętą. Posłyszeć ten wyciszony wiatr, który zdaje się, że dopiero co, trzepotał skrzydłami od rana, uderzając o szyby okien i rozbijając ostatnie drobinki snu pod powiekami, tworząc rozwarstwiony obraz rzeczywistości. Ziarenka niedospania szczypały w oczy, a piszczałki grały między szczelinami okien. Siadałam na krawędzi łóżka, jak na krawędzi rozbitego snu i czubkami palców próbowałam dotknąć niedookreślonej, o poranku, własnej przynależności do świata.
Potem przyszła cisza. I zagubione promienie słońca prześlizgnęły się po zaśnieżonych schodach przed domem. Zatrzymały się na nich, niepewne. Gdzieś pod drugiej stronie przemknął szaraczek, z radości plącząc swoje krótkie łapki. Chwila trudnego do objęcia ramionami zachwytu.
A dzisiaj znowu mam wrażenie, że kosmyki włosów wciąż tkwią zaczepione w minionym roku, nie pozwalając mi się od niego uwolnić. Myśli zatrzasnęły się w przedsionku, niezdolne wyjść na ganek rozświetlony jutrzenką, mitologiczną Eos otwierającą wrota do jasności. Jedynie rześkie pocałunki, w coraz chłodniejsze poranki, zostawiając na ustach cienką warstwę szronu, znieczulają je bezlitośnie, nie pozwalając poczuć smaku nowego dnia, który właśnie mija, niepostrzeżenie. Więc jednak przemknął, osuwając się po ruinach mojej rozkruszonej codzienności. Posklejam ją jutro.
Tymczasem wieczór. Jakby bez smaku. Papierowy. Czekam na kolejne przebudzenie.
Potem przyszła cisza. I zagubione promienie słońca prześlizgnęły się po zaśnieżonych schodach przed domem. Zatrzymały się na nich, niepewne. Gdzieś pod drugiej stronie przemknął szaraczek, z radości plącząc swoje krótkie łapki. Chwila trudnego do objęcia ramionami zachwytu.
A dzisiaj znowu mam wrażenie, że kosmyki włosów wciąż tkwią zaczepione w minionym roku, nie pozwalając mi się od niego uwolnić. Myśli zatrzasnęły się w przedsionku, niezdolne wyjść na ganek rozświetlony jutrzenką, mitologiczną Eos otwierającą wrota do jasności. Jedynie rześkie pocałunki, w coraz chłodniejsze poranki, zostawiając na ustach cienką warstwę szronu, znieczulają je bezlitośnie, nie pozwalając poczuć smaku nowego dnia, który właśnie mija, niepostrzeżenie. Więc jednak przemknął, osuwając się po ruinach mojej rozkruszonej codzienności. Posklejam ją jutro.
Tymczasem wieczór. Jakby bez smaku. Papierowy. Czekam na kolejne przebudzenie.
Kim jestem, tu w mroku cielesności, w drżeniu ciała?
Kim byłem? Czyżby obudził mnie przelot ptaka
Kim byłem? Czyżby obudził mnie przelot ptaka
za oknem? Okno, które otwiera żywioł, ostrze cienia;
czysta realność? Nie. Obudziło mnie muśnięcie
czysta realność? Nie. Obudziło mnie muśnięcie
przestrzeni; jak gdybym wszedł w głąb korytarza snu.
Tak jakby przebiegł na palcach, by nie trwożyć
Tak jakby przebiegł na palcach, by nie trwożyć
tych, co umarli. A może obudziła mnie po prostu
kropla, kropelka wody, która spadła z kranu, hen,
kropla, kropelka wody, która spadła z kranu, hen,
w terytorium bez granic, bez żywej duszy, w księstwie
Akwitanii? A może to tylko muzyczka ziarenek
Akwitanii? A może to tylko muzyczka ziarenek
piasku, co utkwiły na amen we framudze okna,
nagość tronu? Oparzyła mnie idea, zimna jak
nagość tronu? Oparzyła mnie idea, zimna jak
odłamek lustra. Przeląkłem się, że dom zastygnie,
zakrzepnie w grudkę bursztynu.
zakrzepnie w grudkę bursztynu.
wiersz Przebudzenie Jerzego Plutowicza
"Twórczość", kwiecień 2011
"Twórczość", kwiecień 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz