Przedzierając się przez senny nastrój poranka przypatrywałam się, wciąż ogołoconym, niezawodnym towarzyszom mojej codziennej trasy wiodącej w stronę miasta. Skupionym wzdłuż wiejskiej drogi, przemawiających milczeniem, bo wciąż pozbawionych możliwości wyrażenia budzących się uczuć drżeniem młodziutkich liści. Nagich wobec własnej ułomności. Smaganych przez wiatr, z powyginanymi ramionami pochylonymi bezwładnie ku ziemi, palcami nieudolnie przebierając czarne grudki ziemi w poszukiwaniu życiodajnych soków. Głodne życia.
Ich konary są wplecione nierozerwalnie w przyziemną rzeczywistość nie pozwalając oderwać się od szarzyzny przydrożnego pejzażu. Wyglądają jak cienie przygarbionych, bezimiennych i obcych komukolwiek postaci, chowających swoje zawstydzenie w siwej mgle. Niektóre niezłomne, choć z połamanymi rękoma, powstrzymują rozwiane włosy wiotkich gałązek próbujących pochwycić się mknących, u ich stóp, samochodów. Daremnie. Pozostaną tu na zawsze.
Więc tkwią, jakby niezdolne do odrodzenia się, mimo wiosny nadchodzącej z promienistym uśmiechem, rozciągającej za sobą welon utkany z złotych nici radości, a w rąbku kapelusza skrywającej cichutko dzwoniące krople porannej rosy, w których ukryte są nuty skradzione z wiosennej partytury Vivaldiego.
A przecież każde z tych drzew, piękne w swojej odmienności, mogłoby posłużyć za obiekt do malarskiego studium, jak to spoglądające z obrazu Henryka Siemiradzkiego, stojące samotnie. Jakby obolałe, z wyżłobionymi przez czas zmarszczkami, pęknięciami czasu na grubym pancerzu kory. Zamknięte w sobie, stare, zanurzone w przejmującej ciemności, niedostrzegające jaśniejącej poświaty pojawiającej się za nim.
I sama ostatnio nie dostrzegam światła, czuje się jak nieme, niezdolne do żadnych emocji drzewo, bezszelestnie próbujące przetrwać, czas nieprzychylnych wiatrów, tkwiąc w milczeniu. Bo nie potrafię znaleźć żadnych słów. Czasami, przez króciutki moment, odnoszę wrażenie, że coś kiełkuje, by zaraz zauważyć, że to jedynie zeschnięty liść, który już zdążył zagubić swoją barwę i nienagannie wykrojony kształt.
Jednak dalej, uparcie szukam melodii słów, choćby w muzyce, tylko zdaje się, że wiatr ogołocił wszystkie pięciolinie świata, nawet w tak bogatej, we wszelkie ozdobniki, muzyce baroku. Gdzie się podziała polifonia dźwięków Bacha, nienaganna forma i zachwycająca kompozycja u Haendla? Pozostała jedynie 'fuga', ucieczka, od przytłaczającej niezdolności do wyrażenia siebie. Więc szukam.
Zerkam na biuro, na którym leży pożyczony od znajomej film. Na okładce zachwycające drzewo, rozłożyste, wielobarwne z postacią kobiety stojącej pod tą fantazyjną koroną soczyście kolorowych liści. Opis obiecuje prawdziwą historię niezwykłej kobiety, kiedy to: w 1913 roku kolekcjoner Wilhelm Uhde, jeden z pierwszych nabywców dzieł Picassa, wynajmuje mieszkanie w Prowansji. Do pomocy w domu zatrudnia Serafinę. Odkrywa, że ta niezwykle charyzmatyczna kobieta obdarzona jest niespotykanym talentem. Rozpoczyna się wyjątkowa znajomość pomiędzy marszandem malarskiej awangardy a wizjonerką z francuskiej prowincji. "Serafina" to przepiękna opowieść o bliskości uczuć i sztuki, o przyjaźni i natchnieniu.Zatem może jeszcze trochę pomilczę próbując naszkicować swoje drzewo mieniące się feerią barw, listków o fantazyjnych kształtach komponujących się z szumem mojej własnej melodii. Może odnajdę ścieżkę wiodącą do przytłumionych ostatnio uczuć, sztuki, przyjaźni i natchnienia, czerpiąc siłę do życia od wiosny, która przykucnęła nieśmiało pod nagim drzewem w moim ogrodzie. Może też czegoś szuka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz