Zakończenie, ale i początek

Filiżanka samotnie odstawiona zanurzyła się w smaku niedopitej herbaty, miękkiej, jakby niedospanej, a może to tylko moje podniebienie staje się coraz mniej wrażliwe. Zgrubiałe. Wodą próbuję zmyć resztki snu osadzające się płytkim oddechem na szybie szczelnie zamkniętej kabiny. Obserwuję przyklejające się przezroczyste obrazy mijającego tygodnia, miesięcy, lat. Z końcem stycznia minęło ich dziewięć. Czas się postarzał, przygarbił i zyskał więcej siwych nitek w spotach myśli coraz trudniej odnajdujących swoje kształty w pozostawianych tutaj sylabach i dźwiękach słów. Pod coraz grubszą warstwą niedopowiedzenia chowam niemożliwe do zamazania niezgrabności i niewybaczalną powtarzalność w wydłużających się przerwach naturalnie przychodzącej kiedyś systematyczności. Niezdolne do zatrzymania zmiany próbuję wciąż utrzymać w dłoniach, palcami wskazując pojedyncze litery, niczym kamienie do układania kolejnych ścieżek. Wychodzą wyboiści i często mało wygodnie dla zmęczonych stóp spacerowiczów. Wciąż się uczę sztuki układania.
Tymczasem wracam z sentymentem do początków, ale też późniejszych wątków, które pozwoliły mi przybliżyć się do innych przestrzeni zamkniętych na małym ekranie pod różnymi adresami. Nade wszystko grona spotkanych osób, dla mnie wyjątkowych, jak to, co sami tworzą i kim są. W moim życiu tworząc wyjątkowy witraż odmiennych barw, kształtów i nasycenia wrażliwością. Witraż doskonały, nie do zastąpienia innym i istotny w każdym najdrobniejszym załamaniu światła przeglądającego się w moich oczach. W doskonałej mozaice różnorodności.
Dziewięć. W numerologii ostatnia z liczb pojedynczych. Zakończenie, ale i początek. Jak w "Domu z witrażem" Żanny Słoniowskiej, gdzie historia kraju przeplata się z historią życia jej mieszkańców, będąc dla nich końcem, ale i początkiem. Nierozerwalnie połączonych ze sobą jak kolorowe szybki artystycznego dzieła zdobiącego wnętrze starej, lwowskiej kamienicy.

Ten witraż jest alegorią wspinaczki życiowej. Towarzyszy każdemu, kto wchodzi lub schodzi po krętych schodach. 

Krętych jak los Ukrainy dążącej, zupełnie jak i dzisiaj, do prawa decydowania o sobie samej, tak, jak decyduje się o własnym życiu, wyborach dróg, które mają poprowadzić do spełnienia marzeń, do realizacji swoich pasji i pragnień, w poczuciu wolności. Ocalając od zniszczenia pamięć, ślad po kuli, czarne fortepiany, fasady starych kamienic i odpadających balkonów, domy dla lalek, błękit nieba i naręcza złotych słoneczników.

Kiwnęłam żarliwie na potwierdzenie tej prawdy czując równocześnie, jak rozpięta agrafka, która ześlizgnęła się z kołnierza mojej kurtki i przeniknęła przez tkaninę swetra, wbija mi się w skórę gdzieś w okolicy żeber (...)
Tamtej zimy z całą pewnością wyszło na jaw, że miasto zmęczyło się wielowiekowym rośnięciem w górę i zaczyna proces osuwania w dół, niczym niepowstrzymana lawina, ciągnąca za sobą przerobione na miazgę wypukłości terenu, pomieszane z z kamieniami i bryłami ziemi. Nie było wiadomo, czy w ślad za balkonami nie pójdą na przykład dachy, a za nimi całe domy, drogi i ludzie, których żywioł wymiecie stąd gdzie indziej, w nie wiadomo przez kogo wskazane miejsce.

Zakończenie, ale i początek. Za każdy z nich dziękuję Wszystkim, którzy chcą je dzielić ze mną, w tej wąskiej przestrzeni literackich wyborów i fragmentaryczności zachowanej tutaj codzienności.

"Dom z witrażem" Żanna Słoniowska
wyd. Znak litera nova, Kraków 2015








2 komentarze:

  1. właśnie wczoraj dotarła do mnie, dostarczona przez kuriera, pachnąca nowością i farbą drukarską. Jestem jej bardzo ciekawa, po Twoim wpisie jeszcze bardziej...

    OdpowiedzUsuń

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...