Długi, powłóczysty welon wieczornej mgły, który jak woal przysłonił wczoraj nieśmiało oblicze przydrożnych krzewów, dzisiaj rano rozpłynął się niezauważony. Przejrzystość poranka zajrzała przez okno rozświetlając wnętrze nierozbudzonego jeszcze domu. Frycek wrócił z nocnych wojaży chowając się przed rażącym jego niewyspane oczy światłem, znikając w ciepłych, wełnianych warstwach koca, jak ta wczorajsza mgła.
Z kubkiem aromatycznej kawy przysiadam się do „Wakacyjnego Śniadania Mistrzów” smakowicie przygotowanego przez Dariusza Stańczuka. Wyborne towarzystwo i wykwintne menu, z klasą podane, a jakimż wdziękiem i dźwiękiem opatrzone. Te ptasie trele słyszane w koncercie na flet Piccolo C-Dur Vivaldiego, mogłyby zawstydzić leniwe szpaki w ogrodzie, bardziej skupione na mistrzowskim poszukiwaniu smakowitego kąska, zanurzone w aspekcie stricte kulinarnym tejże smakowitości, niż tym muzycznym płynącym z eteru na falach RMF Classic.
Tymczasem ja chłonęłam, wraz z kolejnym łykiem kawy, łyk tonów przepełnionych barokowymi ozdobnikami, skrzydlatymi szesnastkami szeleszczącymi swoimi chorągiewkami w podziwie wielkim dla utalentowanych poczynań Antoniego. Moje oczy, zaś, jak półnuty szeroko otwarte, wypatrywały tego, co dzień ma dla mnie zaplanowane na dzisiaj. Praca, popołudniowy wykład, droga do domu autostradą zachodzącego słońca, i w końcu powolne odsuwanie od siebie trosk, które sprawiły, że przez ostatnich parę dni czułam się jak kobieta z obrazu Józefa Czapskiego „Droga nadmorska” idąca wąską drogą, z jednej strony osłonięta niewzruszoną skałą codzienności, z drugiej ukazująca usuwające się spod nóg urwisko, znikające w przepastnych odmętach morza. Choć może w zamyśle samego malarza mogła to być kobieta w pełni szczęśliwości, ufna, niezalękniona. Kapelusz, jak słońce, nad jej głową zawieszony, rozjaśnia drogę wijącą się jak stróżka piasku. I choć droga wąska, to może tajemnicza kobieta widzi własną przyszłość znacznie szerzej, spod rozłożystego kapelusza w kolorze szafranu, chowającego pod swoim rondem, jej własny mikroświat.
I tylko ja mniej kolorowa sama sobie się zdaję.
Gdyby tak można było wyrwać niektóre strony ze swojego życia, wyrwać z serca i własnej niedobrej pamięci, spalić, spopielić, by nigdy więcej do nich nie wracać, nie wracać do związanych z nią strachu, przerażenia, bezsilności. Ale kiedy czytam fragment zapisów Józefa Czapskiego, który notuje: Niech się stanie wola Twoja, przyjąć, przyjąć, nie omijać, nie odwracać się od rzeczy przykrych i trudnych, przyjąć je do końca, nawet z radością, wchodzić w to, czego się boisz, a boisz się każdej decyzji, każdego złego spojrzenia - z przewrotnością, tylko kobietom ponoć przypisywaną, próbuję samej sobie powiedzieć, że dobrze może, że żadnych kartek wyrwać nie sposób. Jakkolwiek niechciane stanowią jakąś cząstką mnie samej, a jakże wyrwać kawałek siebie, który nerw należałoby usunąć jak fastrygę, wyrwać jak wenflon, choć boleśnie wbity, to przecież w przewrotny sposób mający w czymś dopomóc. Może w doprowadzeniu świeżego oddechu, takiego który przychodzi z czasem, z dystansem odmierzanym kolejnym życiodajnym zachłyśnięciem się sokiem z żywicznego drzewa.
I kiedy przeczytałam fragmenty, niewielkie bardzo, z dziennika Józefa Czapskiego, pomyślałam, że pewnie bywa i tak, iż niektórym udaje się „powyrywać strony” sprawiając, że samoistnie każda z nich staje się esencją, barwnym obrazem, zapamiętaniem, „wklejając się” w nasze własne widzenie i odczuwanie.Józef Czapski - malarzy, pisarz i eseista, przyjaciel Konstantego Jeleńskiego, powyrywał strony z własnego życia zostawiając je dla potomnych jako ślad swojej przynależności do świata, ślad własnej w niej, pięknie odrysowanej, obecności. Sam konstatując: A dziennik mój to jest pas ratunkowy, to jest dociskanie siebie do tej świadomości. Co znaczą te jęki - drukować, ani mowy, ale tylko tak możesz zachować działanie pasa ratunkowego i nawet uratować kartki, które muszą nabrać innej formy, może więcej wspomnieniowej - w każdym razie oczyszczonej z tego, co jest istotą i potrzebą, i treścią główną dziennika - mego pasa ratunkowego i moich dla siebie samego niespodzianek (…) Dziennik nie na pokaz pomyślany, ale jako kontrola oddechu dnia.Jak tu oddech, jednak, samemu kontrolować czytając to co iskrzy i olśniewa. Nie sposób, bo trzeba poddać się tej rytmice przyspieszonej, opartej nuż to na świadomym ruchu w malarstwie, toż znowu na pewnej dozie improwizacji jaka jest nieuniknionym elementem życia. Akceptacją tejże zmienności i różnorodności.
Wszak można swobodnie kojarzyć barwy, układać na płótnie i wprawnie przemieniać je w pełnokrwiste pejzaże zatrzymane w malarskim kadrze, ale pozostaje wciąż element zaskoczenia, będący nieobliczalnym efektem ubocznym, całkiem poza wszelką kontrolą, a dodającym blasku, pewnej świetlistości skoncentrowanej w małych fragmentach nagle stających się dla nas istotniejszymi od całego tła. Skupia się w nich soczewka naszego oka, nasze widzenie i dostrzeganie detalu. Te skrawki, „łachmanki”, wyrwane z kontekstu chwile, same stają się kontekstem swojej własnej, odrębnej całości.Teraz już tylko czekam na przesyłkę, a stan ten wzmaga wypowiedź Konstantego Jeleńskiego, który o diariuszu swojego przyjaciela powiedział: Jedyny swego rodzaju dziennik i najwierniejszy autoportret.
A na razie przyglądam się malutkiemu wydawnictwu zakupionemu na stoisku antykwarycznym w nowoczesnym budynku Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie zostały przeniesione nasze wykłady o malarstwie. Ta niewielka książeczka chowa w sobie wybór listów z osiemnastego wieku, wydanych przez Librairie Hachette, w zupełnie nieznanym mi roku, choć jej stan świadczy o wielu latach tułaczki. Pięknie szeleszczące doskonałą francuszczyzną, opatrzone wstępem Gustave'a Lanson'a, opieczętowane dwoma stemplami: Biblioteki uczniowskiej Gimnazjum im. T. Niklewskiego oraz Gimnazjum i Liceum Państwowego im. J. Słowackiego w Warszawie. W środku ślad czyjejś obecności, czy może obecności tychże listów w czyimś życiu, znacznie bliższym mi czasowo - fiszka z biblioteki na której ktoś odręcznie zanotował: z jednej strony - tytuł, nr wydania oraz wydawcę, zaś na drugiej - "Chiny. Halimarski Andrzej: Wojna o Konfucjusza. Polityka r. 1974 nr 9 s. 7."
W rozdziale o Stanisławie Auguście Poniatowskim wkładam gałązkę lawendy. Może kiedyś ten tomik listów trafi w czyjeś ręce, niech zatem będzie sentymentalnym, ździebko infantylnym, śladem i mojej bytności między kartkami Choix de Lettres du XVIIIe siecle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz