Ziarenka

Przyglądam się ziarenkom fasoli, które wymknęły się z długich strączków, jak z ciepłego śpiwora. Małe, nieco zawstydzone swoimi krągłościami, nieśmiałe, turlające się niespiesznie po blacie ciężkiego stołu. Delikatnie ujęłam, jedno, kładąc w zagłębieniu pomarszczonej dłoni. Gładkie. Zupełnie jak moje poranki, które przeciągając się leniwie rozprostowują senne zagniecenia.
Tymczasem, ja rozgniatam w dłoniach kolejny dzień, by lepiej poczuć jego smak. Rześkie powietrze pachnie już szczyptą jesieni lśniącej rudo-purpurowym rumieńcem. Szczęśliwa ze swojego powrotu gubi łzy wzruszenia wybijające, o parapet okna, rytm mojej zabieganej codzienności, Ociężale szarej, kiedy stalowe chmury odgradzają od czystego błękitu nieba, ale rumieniącej się, gdy wspomni piękne chwile, których była świadkiem.
Wszak całkiem niedawno sama kryłam łzy wzruszenia idąc Próżną, bo choć w dużej części poddawanej remontowi, to znowu oddychającą szeptem wspomnień. A może właśnie dlatego, że nie było takiego nadmiernego gwaru, odnosiłam wrażenie, że cienie jej dawnych mieszkańców stoją na zawieszonych pod niebem balkonach, by wsłuchać się w klezmerska noc, stworzoną w sobotni wieczór przez Brass All Stars, z gościnnym występem klarnecisty Christiana Dawida, który rozpraszał ciemności dźwiękami, jak olśniewającymi urodą gwiazdami. Zaś, kiedy śpiewał razem z Lorinem Sklambergiem pieśń o aniołach, to jakby one swoimi skrzydłami, niosły każdą nutę ponad ociemniałymi kamieniczkami, poranionymi czasem i zapomnieniem, tego wieczora, wypełniając ich ociemniałe oczy rozmodleniem.
Przy płocie, oddzielającym remontowane szkielety domów od Placu Grzybowskiego, siedziało dziewczątko, młode bardzo, wystawiając swoje rysunki na ocenę przechodniów gubiących, jednak, swoje oczy w błyskotkach. Tymczasem postaci na jej obrazach, zdające się cieniami zatrzymanymi w kadrze miejskiego dworca, szeptały krzycząc krzykiem niemym i bezdźwięcznym, jednocześnie jakże intensywnie przykuwając moją uwagę. Damy w powłóczystych sukniach chowające twarze pod rozłożystymi kapeluszami stoją w kolejce po nieznaną przyszłość. Same zdają się być ziarenkami popiołu strzepniętego przez nierozważny los, na nieznaną ziemię. Utkwione w ramach, nieruchome, niezdolne do żadnego ruchu, a przy tym przepełnione lekkością, ulotnością własnego istnienia. W jakiś szczególny sposób nieuchwytne, acz jakże wyraźnie dostrzegalne w swoim nierealnym jestestwie.
Patrzę na ziarenko w dłoni. Jak bardzo jest realne, namacalne. Moje myśli zaś niezdarne, wciąż padają na nieurodzajną ziemię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...