Dobrych chwil

A mewa znów usiadła na morzu,
jakby się chciała przed nim spowiadać
W dodatku  świeci słońce i piasek
jak zwykle leniwy. Horyzont
to brak złudzeń. Ręce chciałyby
krzyczeć.

A mewa znowu usiadła na fali
jak oderwany płatek róży,
który dałby się pociąć
na kawałki, byleby tylko
dalej płynąć, czując,
że nie ma żadnego końca.
wiersz "Amen"
Krzysztofa Gryko
136 Zeszyty Literackie, zima 2016 


Z nowej teki podróży

Zazwyczaj ku końcowi grudnia wybieram sobie jakiś dość pochmurny wieczór i z podróżnego kuferka wydobywam rachunki minionego roku, zwłaszcza rachunki z podróży. Ma to wyraźny związek z wszystkimi działaniami handlowymi, spisem remanentu, sporządzeniem bilansu — czasami nawet z projektowaniem budżetu na rok przyszły. A właściwie jest pracą poety, który szuka w kartkach białego czy kolorowego papieru odbicia pewnych przemijających rzeczy.

Gdzieś na granicy pozbieranej fragmentaryczności światów. Na styku słów i zespolenia zmysłów ucieleśnia się istnienie. W nieskończoności poznawania. Ślepej zachłanności. Przychodzi. Niepokojony w ciemności lipowej alei, gdy wiatr unosi jego imię, by wyrazić obecność w prostocie słów a światło z okien pobliskiego domu rzuca nowe światło na kołowrotek zdarzeń.
Rachunki włóczęgi. 
Zwyczajność rozrachunków z życiem. Skrawki notatek. Rozproszone marginalia. Zakładki z podróży pachnących kurzem i wodą kolońską, dźwięczące znajomo nazwy ulic i gwar bezdroży dworcowych peronów. Podniebne drogi mleczne będąc rdzeniem długich wojaży. Ucieczek i inspiracji twórczych tworzących swoisty patchwork zachowanych krajobrazów, fastrygowanych ścieżek na mapie dłoni, w której globus ziemi wydaje się kształtnym jabłkiem z domowego ogrodu, przepełnionym znajomym smakiem malowanym słońcem padającym z różny szerokości geograficznych. Gdzie zakątki sycylijskich uliczek, cienie kościelnych wieżyczek rozsianych na horyzoncie wiejskich gospodarstw, odkrywany na nowo wdzięk paryskich dzielnic, ciepło sandomierskiej gościnności i bogactwo muzealnych murów tworzą sklepienie ponad jego głową. Parasol ochronny przed burzami życia.

I mimo woli zastanawiam się, co oznaczają te letnie migracje, jaki jest sens tych wyjazdów, czy chodzi tu rzeczywiście o wypoczynek, o oderwanie się od codziennego życia? A może za tym pędem podróży kryje się coś innego?


Muzyka. Trzeciego uderzenia dzwonków na zawsze zamykających drzwi trzeciej klasy w znikających we mgle pociągach. Przedziałów z zielonymi ławkami odchodzącymi do lamusa, pozostając jedynie obiektem sentymentalnego wspomnienia nietuzinkowych towarzyszy podróży. Krople deszczu dzwoniące w rzymskich rynnach i trzepot skrzydeł szpaków poruszających się w nostalgicznym tańcu, niczym uchwycona przez wiatr rycina, zgrabne pociągnięcie ołówkiem na tle pochmurnego nieba. Cmentarne alejki wijące się wokół powolnie stąpających stóp, ślady ciężkich kroków pozostawiające ślad obecności w ciałach przygarbionych wzgórz i szpetnych domków. Mnogość ścieżek na nowo wydeptywanych. Odmienionych spojrzeniem przeszłego czasu, pobudzającego obrazy pamięci, dzisiaj zdające się puszyć nowymi kolorami, jakby budziły się w innym oświetleniu, zgoła niezauważalnym wcześniej grymasie załamującego się światła w rozmodlonych nawach kościołów. Ruchu świata i przemijania rzeczy. 

Myślę, że wyraża się w tym ruchu głęboki ludzki instynkt. Jakieś pragnienie utwierdzenia się, pomnożenia swojego życia. Może przed wszystkim przekonania się o trwałości ludzkiego istnienia, o wiecznej egzystencji trwałych dzieł ludzkich.

W chwili kiedy piszę te słowa, jest najpiękniejszy dzień lata. Kiedy będziemy te słowa w druku czytali, już będzie po wszystkim. Nastaną pierwsze jesienne dnie; będziemy się oglądali za siebie i mówili: lato już minęło. (...) Zresztą już jest jesień. Lata już nie ma. Pozostało w sercu rozczarowanie, bo każda podróż nie jest urzeczywistnieniem, choć każda jest nadzieją.

Z nowej teki podróży Jarosława Iwaszkiewicza. Perełka na dnie podróżnego kufra.
Podróż z której nie chce się wracać.

"Rachunki włóczęgi" Jarosław Iwaszkiewicz
wybór i opracowanie Radosław Romaniuk
wyd. Zeszyty Literackie, seria Podróże


Każdy człowiek ma dwa światy lub więcej

"Toteż każdy przyjazd jest tylko powrotem. W tym może leży cały urok podróży starego człowieka: w powracaniu do miejsc już znanych. Przyznam się, że nie chce mi się już poznawać nowych okolic. A z wielką, nieporównaną radością powracam w dawno znajome miejsca."


Tam, gdzie biel ciężkiego powietrza rozkroić można niczym ciastko migdałowe i  zanurzyć usta w soczystej jutrzence poranka. Poczuć smak nieuchwytnej chwili, coraz mniej pewnie otwierającego się spojrzenia wyglądającego zza ciężkich oprawek. Szukającego ostrości zarysu na przełomie pór roku. Wypatrując przejrzystej prognozy na resztę życia czekającego "w szparach brzęczących żaluzji" na odejście postrzępionych snów.

Przez otwarte okno wpadałby chłodny północny wiaterek, pierwsza jesienna tramontana, zachciałoby ci się coś napisać - jakiś wiersz (...)

W kieliszku wina znajdować smak goryczy, cierpkiego jutra, kiedy słodycz staje się niewyczuwalnym na podniebieniu wspomnieniem mijającego dzisiaj. Smakując wciąż z rozkoszą każdy łyk miękko przywołujący młodość. Strzepując z czubków butów warstwę osiadłego kurzu, jak strzepuje ze stołu okruszki. Rozwiązując sznurowadła jak rozwiązuje się skruszałe czasem znajomości. Zerwane sznurki powiązań. Wspierając na drewnianej lasce ciężar bezwładnego ciało ze słabo wyczuwalnymi siłami w tętnicy nowego dnia przygniatanego przez towarzyszące nierozerwalnie zmęczenie. Każdego poranka wychodząc z mroku. Mozolnie i z uporem. Twarz obmywając wilgotną bryzą i przecierając łzę wzruszenia niepostrzeżenie torującą sobie drogę pomiędzy zagnieceniami starej skóry gromadzącej narastające warstwy zniecierpliwienia, niezgody, sarkazmu. Szukając chłodu przed oślepiającym światłem w nawach ciemnych kościołów, półcieniach płócien Caravaggia odnajdującego detale piękna odbijającego się w załamaniach wysokich kandelabrów, w ułomnościach upływającego czasu, po cichu rozsiadającego się wygodnie w ławkach. Szepcząc w konfesjonałach o miłości do sztuki, głodu zachwytu spalającego się w smudze drżącej nad smukłymi świecami. Nieruchomiejąc w katakumbach. Zastygając na chwilę w długim korytarzu obnażającym moment zetknięcia się z ostatecznością utrwaloną w grymasach obcych twarzy. Schowanych pod zakonnymi kapturami. Spoglądającymi nieobecnymi oczami.

Ciekawy jestem, czy w momencie śmierci odczuwa się całe ciało jak jeden wielki ból, czy świadomość odrywa się od ciała z taką samą trudnością jak odrywa się plaster od rany.

Szedł dalej słysząc klekot własnych kości. Czując tłum nieobecnych za swoimi plecami. Coraz bardziej się zagęszczający znajomymi  o nazwiskach dawno blaknących na cmentarnych tablicach i o martwych sercach.

Zrobiło się ciemno, kościół zamknięto, trzeba było wracać.
Więc stary pisarz wrócił.

Pomiędzy kartkami z podróży. Pocztówkami spod podnóża niepokojącej Etny. W pogodzie burzy. Wewnętrznym niepokoju. Rozpostarty między dwoma światami. W sentymentalnym wspomnieniu sunącym się między uliczkami Palermo. Otwartych kopertach z kilkoma listami. Nieco surrealistycznym, magicznym przeplataniu się prawdy i fikcji nie pozbawionej wnikliwego przywołania szczegółów wspólnej wyprawy obarczonej zmaganiem się z istotą starości, coraz krótszym oddechem, poczuciem nieodzownego zagrożenia zbliżającego się ku kresowi życia. Na krótki moment budzących się pasji. Potrzebie przeżycia przygody, doświadczania zmienności oplatających go żywiczną pajęczyną doznań. Słyszenia dźwięków w gestach rąk głuchoniemych spotykanych na dworcu. W ruchu dłoni i spojrzeniach. Utwierdzając siebie i innych w potrzebie przyglądania się przedmiotom, budynkom, detalom i ogromie architektonicznych dokonań, potędze natury. Szukania w życiu harmonii ostatecznej, równowagi między dobrem i złem. "Jeden duch świata w wielu postaciach". W chwilach refleksji rozważając o swojej twórczości. Pozostawianym dziedzictwie w wypowiedzianym słowie. Gasnącym sanktuarium sztuki. 

Więc co to jest poezja
pyta staruszka
siwiutka i zgięta we dwoje

To właśnie ta ścieżka wydeptana
od koloru do siwości
od ramion strzelistych
do obsiadłych kręgów
od wykołysania syna
do wykołysania wnuka
od dnia wesela
do dnia pogrzebu

A więc poezja to czas
który przeszedł

Eugeniusz Kabatc "Pogoda burzy nad Palermo
z listami Jarosława Iwaszkiewicza do autora"
listy opracował Radosław Romaniuk
wyd. PIW, 2016 - fragmenty książki 
oraz
"Sycylia - Karnawał w Taorminie" Jarosława Iwaszkiewicza
wiersz Ireny Conti di Mauro
poetki, tłumaczki wierszy Jarosława Iwaszkiewicza na włoski,
bohaterki książki Remigiusza Grzeli "Wybór Ireny"


Na smyczy liter

Nadgarstki związane tasiemkami z nierozpoznawalnymi nazwami miast szamoczą się w niemożności rozwiązania skrępowanych gestów. Ćmy trzepoczą skrzydłami kalecząc się drzazgami wspomnień, główkami gwoździ wyglądającymi ponad powierzchnię przeszłości. Chciałabym móc spojrzeć przed siebie. Okno zamknięte przed światłem, odwrócone w drugą stronę, nie zauważa oddechu osiadającego garstką popiołu na dnie źrenicy świata. 
Idę za Tobą próbując zrozumieć powód własnego istnienia wychodzącego poza obrys pociągłego szkieletu zapomnianej kamienicy. Liczę otwory w jej murach. Stopnie schodów wyglądają niczym grzbiety starych książek, a warstwy opadającego kurzu jak skruszały tusz wysypujący się spomiędzy czytanych na próżno kartek. Zbieram każdą literę z osobna. Układam na marginesach dnia. Chowam w kieszeniach. Ukrywam w mankietach porzuconej przed laty marynarki nadając jej Twoje imię. Rozwieszam na sznurkach niczym prześcieradła przesiąknięte snami patrząc jak ich odbicie tańczy na podłodze.
Połykasz bezgłośny krzyk głodu. Karmie Cię skórką chleba maczaną w krwistym zachodzie słońca. Poję kroplami spadającymi z mlecznej drogi zawieszonej ponad sklepieniem Twoich dłoni. Naderwane myśli kołyszą się w bujanym fotelu a drewniane belki pod dachem mają kolor Twoich oczu. Grymas ust ma smak goryczy.
Nie wiem gdzie jesteś. Twoje stopy drepczą w miejscu chwilami zastygając w bezruchu jak wskazówki zatrzymanego na czas zegara, warstwy farby na wypłowiałym płótnie obrazu. Chwytam skulone w rogach pajęczyny niczym główki czosnku próbującego odstraszyć złe moce. Rozglądam się wokół wątpiąc czy w ogóle istniejesz, jak kolekcja fajek pachnących dusznym tytoniem, szpulka szarej włóczki i kapelusz z nadszarpniętym rondem tracący równowagę. Kompas z zagubioną drogą. Próbuję się zbliżyć. Jesteś. Bym mogła zniknąć pod ciężarem Twojego westchnienia.


* * *
Umysł podąża za ruchem. Nawet teraz
idziesz na smyczy tych liter, niewolny przestać.
Ale niektórzy mówią, że prawda jest w pierwszej
literze i tylko tam. I że ruch kłamie: obojętna siła,
która przedziera jasne chustki pól, w tuman kurzu
przemienia czułe ściegi płotów, kościołów,
chłopca przy drodze, i to, za czym tęsknił.

I jeśli tam, gdzie byłeś, nim zacząłeś iść,
pali się w oknach światło, skąd go już nie widać.


wiersz Natalii de Barbaro
Zeszyty Literackie, 2007

Postać i koszula

Poranne westchnienie zastygło wraz z pierwszymi przymrozkami po cichu zdmuchując obrus liści z milczącego stołu w ogrodzie. Wspomnienie lata wypaliło się ostatnimi promieniami słońca. Ostry wiatr rozcinał zamglony horyzont dotykający nieba wychudłymi palcami ogołoconych drzew. Ich nagość była równie przejmująca jak cykliczność przemijania, którą przełykał wraz z niewypowiedzianym słowem ucieleśniającym ustronność jego egzystencji.
Wstał odrętwiały od zbyt ciężkich snów. Ręce zdawały mu się kłodami wyschniętego drewna. Nawet szklanka była zbyt kanciasta by ją zgrabnie uchwycić. Tego bał się najbardziej. Niezdolności objęcia czegokolwiek. Kogokolwiek. Niemożności poczucia dotyku swoich dłoni w najprostszym uścisku. Niezdolności przewleczenia guzika przez zbyt wąski przesmyk dziurki u mankietów poszarzałej, jak jego skóra, koszuli. W bezbarwnym odcieniu zdawały się jednością, koszula nie przylegała jednak do jego przygarbionych placów jak przed laty. Zagniecenia były niełatwe do wyprasowania. Kołnierzyk odstawał ukazując ich pogłębiające się niedopasowanie. Zastanawiał się, które z nich starzeje się szybciej tracąc fason i dawny sznyt. Pozostała jedynie szlachetność włókien, z których było stworzone każde z nich.
Koszula. Druga skóra. Codzienność, którą przywdziewa powoli przysłaniając własne, nawarstwione latami słabości. Znamiona kolekcjonowane, jak inni kolekcjonują znaczki, zamknięte pomiędzy warstwami coraz słabszej pamięci. Powtarzał jednak sobie, że nie może ustać w tej podróży zbierania skrawków siebie. Układania, jak wieczorem układa koszulę na dnie szuflady zapełniając nią pustą przestrzeń. Zapełniając swoje poranki i noce odosobnienia. Jakby istniał tylko w dwóch porach dwudziestoczterogodzinnego czasu wyznaczanego odmienną intensywnością światła. Pozostając obojętnym na resztę godzin, kiedy inni czerpią z nich najwięcej energii. On ukrywa się wówczas pod kawałkiem materiału. Siatką splecionych nitek niczym warkoczem podskórnych nerwów pokrywających jego stare ciało. Zdolne wciąż do odczuwania obecności choćby ostatniej pogniecionej koszuli na przygarbionych plecach. Zawahał się na myśl, że być może kiedyś miałby oddać ją komuś bardziej potrzebującemu.

Samo się pisze

Więc idąc, tylko przebieram nogami, a siedząc, uciskam stołek, który skrzypi. Kiedy tak siedzę, widok całymi godzinami używa mnie do patrzenia.

Przenikanie istoty rzeczy i otaczającego świata w ruchu naczyń połączonych, ale i całkowitym oderwaniu od siebie układa świat. W separacji dziecinnego poznawania i doznawania dojrzałości. Niezgody na oziębłość i w próbie przydania cech ludzkich przedmiotom przydaje poetyckiej prozie dozy grozy i niepokoju. Ciekawości. Złudnym będzie poszukiwanie gładkości słów i cukrowego piękna. Fragmentaryczność opowieści w mini-rozdziałach iskrzy od niespokojnych opisów świata widzianego oczami dziecka potrafiącego rozdrapywać rany, aby dojść prawdy rzeczy w otaczającej rzeczywiści. Na granicy bólu i wstydu. W dziecięcym głodzie poznawania życia dokonując niemożliwego. Nakarmić kamień.
W umiejętności spostrzegania i odczuwania karmiąc siebie i innych własnymi zmysłami pisanymi przewrotnością słów, z których wyjmuje się mniejsze, rysowane patykiem, pachnące naftaliną. Rodzące się z bryły gliny. Gaszące popiół. Przestępując próg siebie w siatce traum i doświadczeń zapętlonych między przenikającymi między sobą pokoleniami. Dziecka, matki, ojca, prababki.

Matka i ojciec waliliby w nie pięściami od strony snu, ale dziecko słyszałoby tylko ćmę uwijającą się między ciastem a workiem. Dziecko czesałoby włosy. (...) 
Teraz, gdy dziecko chce się umyć, wychodzą. Widać uznają, że to już ciało, w którym można szperać.
Stawia się nago i wobec nikogo. Przesuwa nogami po podłodze własne palce. Bierze nowe mydło z ostrymi brzegami. Kostkę, która nigdy nie jadła człowiekowi z ręki, więc będzie kaleczyć, zanim się oswoi. To dobrze: żeby przełknąć smutek, nie wystarczy go umyć. Trzeba go obrać ze skóry.

Dziecko. Zamknięte przed światem dorosłych w pragnieniu dotknięcia oddechu zwierzęcia śpiącego płytko pod powierzchnią siebie, opartego o płot domu zbudowanego z pudełka wypełnionego miękkością waty, piór i wełny, gdzie patrzy się z perspektywy oczu a dźwięki przetwarza z perspektywy uszu. Służąc jedynie dłoniom i stopom, skórze naciągniętej na kości i butom do chodzenia, przylegając do pięt, lalce z widelca w gałgankach i guzikom do połykania.
"Nakarmić kamień" ożywający w ustach, pod językiem, ciepłem przełyku ogrzewając twardość rodzących się słów, które używają autorki do służenia ich życiu, za narzędzie do wyrażenia siebie, ożywienia z martwych to, co spostrzegamy jako zapis kaligraficzny na białej kartce papieru.

Bo widzisz, chodzi o to, że włosy rosną bez twojej pomocy, samo się oddycha i samo śpi, oczy wiedzą, co zrobić, żeby się zamknąć. W zasadzie jesteś sobie potrzebna prawie do niczego.


Bronka Nowicka "Nakarmić kamień"
wyd. Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016
Nagroda Literacka Nike 2016

nagroda literacka nike 2016


W skórę nie wnika czas

W skórę nie wnika czas. 
Zatrzymuje się na jej powierzchni. Chowa w załamaniach fałd 
Ślizgając pomiędzy palcami wprawia w zawirowanie galaktykę istnień. 
Szepcząc zmiennością przebarwień niczym słoje w pniu drzewa 
Ryciną podziemnych rzek znacząc źródło przeznaczenia. 
Za oczy mając dotyk. 
Zmysł świadomości naciągniętej na parzyste nitki nerwów.
Zawieszonych pod zimnym niebem przerwanych poematów 
W zagłębieniu dłoni ściskając niedopisany akapit. 
Pęknięty na wpół owoc kasztana. Castanea sativa.


Ulotność mglistych szeptów

Dni zwijają się jak szerokie wstążki siana na polach. Wypłowiałe na słońcu, pozbawione ostrości barwy w lepkich od rozleniwienia resztkach letnich dni. Samotności długich wieczorów nawijanych na palce zanurzone w bezruchu. Bezczynności zastygłych gestów i niezmienności usytuowania gwiazd w głębokim kolorze nieba, kiedy szmery dnia zasypiają po cichu, a odległe światła mrużą oczy.
O poranku odzyskując wzrok.
Powoli. Nieśpiesznie unosząc szczebelki rzęs i chłonąc wnikające w źrenice barwy budzącego się świtu, rysując szkice kształtującej się fragmentaryczności wciąż nienazwanych obrazów. Rozmytych w strzelistości słów. Codziennych ucieczkach na drugą stronę ulicy schowanej w cieniu nieistnienia i ulotności mglistych szeptów. Rozsypanej garstce piasku. Idzie jesień w szalu pierwszego chłodu. Kaloszach kołyszących krople deszczu zasypiających w hamaku pajęczej sieci.



Znam tylko tyle rzeczy, ile znam ich cieni

Wypuścić słowo z dłoni. Niczym znaleziony na pustej plaży kamyk pozwalając mu wybrać własną drogę zostawiając zarys liter na miękkim dywanie piasku, na czubkach źdźbeł wychylających się spoza wczesnej aury twórczości, zatapiając sens w nagłych przypływach i pozwalając zasypiać w zawiłych korytarzach muszli, póki deszcz go nie wypłucze, nie zmyje z niego znaczenia kaligraficznych rzeźbień.
Dostrzec słowo. Wypukłość dźwięku i załamanie rytmu przenikające "Pokój przy Strandgade z promieniami słońca na podłodze" pozostawiającego ślady światła przeciskającego się przez ciasną szczelinę szuflady pełnej prób literackich na podszewce młodzieńczych pragnień, wyblakłych w uścisku promieni rozjaśniających złotą poświatą nieuniknionego przemijania. W gorzkim posmaku pospiesznych deklaracji uczuć, pamięci długich listów łączących, nieuchwytne zapisem geograficznym, odległości. Zmienność nastrojów i wzajemnych relacji. W cieniu kopert wysyłanych na rozstajach dróg snujących się niczym po "niciach, które z rąk do rąk podają sobie poeci". W szorstkości zbyt długo oczekiwanych odpowiedzi, w szarości skóry okalającej poranione wnętrze ...nastroszony od zewnątrz, bojowniczy, ale właściwie tam głębiej to tylko było smutno i bezradnie. Czego mi właściwie brakuje?.

Korespondencja Pawła Hertza z Anną i Jarosławem Iwaszkiewiczami jest poruszającym zapisem emocji, kształtującej się przyjaźni i krajobrazu czasów, przenikania poglądów, oczekiwań wobec siebie, wyrażanych odważnie i prosto,  w otaczającej rzeczywistości międzywojennej i powojennej Polski. Odmiennej ostrości intymnego postrzegania siebie. W początkowym jednogłosie młodości, fascynacji i pragnień, pozostawiając w domyśle rewers zwrotnych listów.
"Wnętrze z czytającym młodzieńcem" zanurzającym wzrok w tomiku wierszy, w prozie życia, odwróconym obrazie, w którego splotach naciągniętego płótna chce się doszukiwać kolorów codzienności, próba samooceny i oceny innych, samoanalizy i ostrości wyrażanych osądów zapisujących niekończącą się tułaczkę po własnych oczekiwaniach i wyzwaniach rzucanych z pełnym rozmysłem najbliższym. Ciągłym trwaniu na uboczu, jakby w świadomości patrzenia na rzeczywistość z obranego dystansu, w swoistym poczuciu inności i odrębności.

Odkryłem w sobie wadę; zbyt szybko mijam ludzi. Przechodzę koło nich i odchodzę dalej. Czy nie należałoby wybrać ludzi, tak jak wybieram książki, które odczytuję zawsze. Czy może szybkie rezygnowanie z przyjaźni jest zaletą. (...) Z tych wszystkich rzeczy wynika moja maniera, nieznoś[noś]ć, na którą narzekasz, a która nie jest niczym innym, jak nieszczęśliwą może, ale formą obrony czy próbą zdominowania.
Nie jest dobrze Jarosławie, kiedy się nie ma Twojej ogromnej cierpliwości i cierpi się neurastenię z racji złego umieszczenia swojej osoby w czasie i przestrzeni.

Niekończące się lektury, przywoływane tytuły wyznaczają drogę w głąb siebie, w niekończącej się drodze przed siebie. Kształtujące. Wzbogacające. W modlitwie zmieniających się imion nadawanych Bogu, w religijnej tułaczce. Ciągle wędrujący i poszukujący własnego adresu do zamieszkania na stałe. W świecie literackim, w zakątku na poddaszu ziemi. W mnogości "karteluszek" zapisanych odręcznie i wystukanych na Adlerze, w miękkości dłoni, konkrecie uderzenia klawiszy starej maszyny do pisania, której dźwięk prowadził długimi uliczkami Łodzi, w stronę Warszawy i Stawiska. Upływ lat zmienia relację między nadawcami listów, zbliża ich do siebie, z relacji mistrz-uczeń, przechodzą do nieprzerwanej, niepodważalnej przyjaźni. Może jednej z najwierniejszych w ich życiu. Męskim dwugłosie podszytym absolutną samotnością, ale i dojrzałością patrzenia na otaczającą rzeczywistość, na ważność spraw  i miejsca literatury w świecie. Ważności spraw w życiu, gdzie kobiecy głos Anny łączy subtelną melodią wyznania z porażającą intymnością oswajania demonów. Kiedy nie słyszy nikt a cień jej postaci obleka skraj rzęs spuszczonych pod niewidzącym spojrzeniem zatopionym w zachodzącym ciemną mgłą horyzoncie, z "przyczyny cieni danych przez naturę". W rozrywającym stanie zagubienia. Niemożności wypowiedzenia rozedrganych słów pacierza pomieszanych w przezroczystości jej źrenic i poczuciu wiecznego odrzucenia. Zerwanych paciorków życiowego odrętwienia i poranienia.

Jeżeli rzeki świata przeze mnie nie płyną
i tylko wąski strumień na dni nocy gada,
pozwól mi, bym nie czuwał nad każdą godziną,
niech powieść o świecie beze mnie układa.

Znam tylko tyle rzeczy, ile znam ich cieni
zastygłych na kamieniach spokojnego świata (...)

Listy Pawła Hertza do Anny i Jarosława Iwaszkiewicza, ich obojga do Pawełka. Korespondencja intymna, fascynująca, poraniona. Szczera. Prawdziwa.
Pełnia - jak określił ją Marek Zagańczyk w progach domu na Stawisku przejmująco odczytując wiersze Pawła Herzta. Wiersze "pisane dla nikogo", pisane o "rzeczach chłodnych i zastygłych" wybrzmiewających zjawiskowo i pozostające przyspieszonym tętnem w wąskim strumieniu wstrzymanego oddechu. W rozchyleniu warg niezdolnych do wyszeptania chwili oczarowania.

To uczucie jest we mnie bardzo silne i obejmuje książki, które czytam, muzykę, której słucham, i obrazy, które oglądam, i oczywiście ludzi, i bliskich, i dalekich. Czasem wydaje mi się, że to zbiegające moje własne lata przynoszą takie uczucia, które wydają mi się lepsze i prawdziwsze od różnych innych, których tyle już w życiu moim doznawałem. 


Paweł Hertz
Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie
Korespondencja 
tom I. 1934-1948
 tom II. 1948-1980
wyd. Zeszyty Literackie, 2015





Zamknięci w pudełkach czasu

Zamknięci w pudełkach czasu. Za życia czekamy zagłady u schyłku każdego dnia. Nadziei nowego początku u zarania poranka. W cieniu jutrzenki wyczekując uchylonych oczu szparką czystego spojrzenia dostrzegając źródło mogącej nadejść radości, gdzie w zagłębieniu dłoni wyrastają skrzydła z poczwarki zaciśniętych wzruszeń.
Obserwujemy rozwijający się dzień. Cienki papirus znaków czytanych od nowa w labiryncie kreślonych pojęć i znaczeń stający się z czasem korą obrastającą ciało drzewa jak ciało człowieka spowite jest warstwą skóry zmieniającej swą fakturę wraz z uchodzącym ostatnim tchnieniem czasu. Kliszy zapisującej proces zamierania w krótkich klatkach zniewalających przyzwyczajeń i nieuniknionych rozstań znikających za czarno-białym widnokręgiem oddzielającym ciągłość życia od ciągłości śmierci.
Bez myśli. W milczeniu. Szamoczemy się by ruchem marionetki otworzyć pudełko czasu chwytając w dłonie tchnienie życia. Nitki ulotności istnienia nawijając ściśle na drewnianą szpulkę od starej maszyny do szycia łączącej kawałki istnień utrwalonych włóknami nieprzerwanych nerwów i wygasłych uczuć. Obracając w palcach paciorki wygasłych modlitw licząc, że wrócą niczym echo kościelnego dzwonu. Mantra wypowiadanych nocą życzeń nim w progu stanie Aurora. 





Podwojeni

Nie było go tyle czasu, że najpierw nie wiedziałem
Kto jest, na gęstym bulwarze, w połowie
Nocy, ale jego spojrzenie rozpoznałbym nawet
W piekle. To on mnie rozpoznał; ja tylko spojrzenie.
(...)
Maciej Niemiec, wiersz Spotkanie 
(fragment)

Spotkałam go po raz pierwszy w wąskości przedziału sunącego, w sznureczku innych, do Krakowa. Wagoników drążących tunel w ciemności, o której pisał Maciej Niemiec, że można w niej udawać, że niczego nie ma. W drganiach przepalającej się powoli jarzeniówki chowając wzrok pomiędzy kartkami, stanęłam przy „roboczym stole”. Znacznie później dreptałam tuż za nim w małej salce na spotkaniu z jednym z bohaterów jego książki. 
Zbierałam moje drobne przebicia. Migawki, by spotykać go ponownie. W roziskrzonych promieniach słońca przebijającego się przez ciężki materiał zasłon odsłaniających przenikające się kadry uchwyconych fragmentarycznie zdarzeń. W ozłoconych słońcem splotach nitek tworzących miękką tkaninę zestawień literackich duetów, wzajemnych inspiracji i podobnych dążeń. Ożywionych postaci odbijających się w źrenicach autora. W lustrach twarzy zbliżających się ku sobie i odzwierciedlających wzajemnie wizje. W „Przebiciach” rysując wspólny mianownik dla pisanego słowa, zdolności kreowania świata w giętkości liter i umiejętności zatrzymania ich na papierze w gramaturze chwytanych znaków.

Pisze trochę tak jak mówi, długo obracając w ustach słowa aż do wyakcentowania najgłębszych sensów. Zdania niemiłosiernie złożone lubi przetykać krótkimi, trafiającymi w sedno. Wszystkiemu przyświeca idea, żeby uczynić język pisany wiernym odbiciem żywego głosu.

Każda kartka wydaje się cienką warstwą kalki. Odbiciem dostrzeżonych skojarzeń i powiązań zapętlających się wokół łączących się ścieżek i krzyżujących dróg literackiej i twórczej przynależności. Przebijających na drugą stronę istnienia w słowie, umiejętności odczytywania z ruchów warg wypowiadanych idei i sporów o istnienie świata. Łącząc epoki, zacieśniając czas i zbliżając do siebie odległe bieguny. Spotkania twarzą w twarz. Dotykając dłoni, białych kości, bladości policzków i pobladłych warg. W życiu i śmierci poety. W nierozwiązanych zagadkach przywracając wyrazistość mowie, gubiąc zbędne gesty, odczytując pozostawione symbole i wypełniając luki pamięci.

Wiele z zamieszczonych w tej książce szkiców wzięło się z jednego, prześladującego mnie obrazu. Dwudziestoośmioletni, słaby, delikatny, nieznający języka, przyjechał na stypendium do Polski w sierpniu 1939 roku. Nie mogłem opędzić się od widoku mężczyzny zagubionego na paryskim dworcu. Jak się do niego przebić? Przedostać się naprawdę do tamtych minut, dźwięków, ruchów, oczekiwania i nadziei, wejść w tamto powietrze, przeniknąć do jego głowy. Dotknąć. Istniej między nami ściana - słowa, symbole, konwencje, idee, papier, czas. Po drugiej stronie najprawdopodobniej nic nie ma. A jednak literatura - i jest to być może ostatnia właściwość decydująca o jej wyjątkowości - drąży w tej ścianie tunel. Wyznacza drogi okrężne. Atakuje i odsłania znienacka, od niespodziewanej strony.  

"Przebicia" Michała Szymańskiego drążą tunel przechodząc na drugą stronę słowa, które autor podwaja znaczeniem i rytmicznym dźwiękiem harmonii, gdzie pochwycony czas jest sposobem istnienia. Spotkaniem.

Michał Szymański "Przebicia"
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2015



Florenckie skórzane pudełko


Jestem człowiekiem: krótko żyję
i niezmierzona jest noc.
Spoglądam w górę:
gwiazdy piszą.
Nie rozumiejąc, pojmuję:
ja też jestem pisany
i w tej właśnie chwili
ktoś mnie sylabizuje.

Octavio Paz "Braterstwo" 
tłum. Krystyna Rodowska

W niepewnych jeszcze promieniach słońca pojawiło się spojrzenie na nieznajomą twarz, samotny fotel i filiżankę angielskiej herbaty, szklankę whisky tomik wierszy Jarosława Iwaszkiewicza. Obraz składający się z wielości warstw w ciemnych ścianach niewielkiego pokoju pełnego książek i wybrzmiewających donośnie słów. Płótno przesiąknięte różnorodną intensywnością tonów, odmiennymi barwami i pozrywanymi włóknami nerwów oderwanych od korzeni. Istnienie poskładane ze spotów zdarzeń. Kilku szkiców. Szelestu czytanych ponownie listów.

Jeszcze jeden dokument stał u początku moich poszukiwań twarzy Henryka. Jest to list bez nagłówka bez daty, bez podpisu. Tekst bardzo literacki, ale dotyczący spraw podstawowych, zerwania przez Henryka z jego dawną biografią, przyznania sobie prawa do wyboru rodowodu i budowania własnego życiorysu.


Pudełko w pudełku. Florenckie. Skórzane. Wypełnione zapachem tytoniu owiniętego w białe bibuły. Otwierane z zaciekawieniem, stworzone skrupulatnie z niedopowiedzeń, zbieranych dokumentów, starych fotografii i zapisków. Portret układany niczym misterna mozaika nie zawsze pasujących do siebie fragmentów szlachetnych kamieni i zwykłych, przydrożnych kamyków. Droga, wijąca się od Stanisławowa, przez Riazań, Rzym i Mediolan, Warszawę, aż po wrośnięcie w ziemię Opactwa Bernedyktynów w Tyńcu.
Może teraz w cieniu klasztornego muru, patrząc ze skalistego wzniesienia, łatwiej dostrzec mu będzie prawdziwego siebie. Ukrywanego pod kolejnymi nazwiskami, wyschniętymi warstwami atramentu przykrywającego zmieniające się rysy tej samej twarzy trudnej do uchwycenia. Twarzy z efektem "braku umiejscowienia", różnych jej odmian nachodzących na siebie jak w kalejdoskopie kolorowych szkiełek, z których każda jest intrygującą w swojej odrębności, a przenikając się pozostają w charakterystycznej spójności grymasów tworząc obraz postaci nietuzinkowej i frapującej. Człowieka poruszającego się na granicy stwarzania siebie.

Zastanawiałem się nieraz nad tym, co jest gorszym wyborem moralnym - czy kontynuowanie swojej dawnej egzystencji, czy też rozpoczęcie życia na nowo, nawet za cenę stworzenia sobie mitologii zawsze nieszczelnej, zawsze wystawionej na niespodziewane dziurawienie. Wybrałem drugi wariant, i nie chciałbym go bronić. Po prostu wydaje mi się bardziej ludzki i uczciwy. Tamtą egzystencję można kontynuować uczciwie, jedynie odciąwszy się od świata, każdy inny sposób jest albo kompromisem, albo bezmyślnością.

Wojciech Karpiński podejmuje wyzwanie odtworzenia kolejnych twarzy Henryka Krzeczkowskiego patrząc na nie z taką samą ciekawością jak patrzy na bliskie mu obrazy w muzeach, z umiejętnością dostrzegania istotnych detali, odmiennych technik i sposobów nakładania farb, załamań światła odbijającego się w jego własnych źrenicach. Dzięki swojej zdolności dostrzegania mądrości w oczach człowieka odwróconego od swojej przeszłości, w podszewce przywdziewanych masek, znajduje głębszy sens jego istnienia. Duchowe przemiany niepozbawione licznych wątpliwości.
Patrzy świadomie, a jego wzrok wydaje się wciąż nienasyconym, skrupulatnie wyszukującym kolejne poszlaki, odczytującym kartki z dziennika, odnajdującym zapomniane adresy i numery telefonów. Układa historię życia od początku. Szkicuje kontury i nadaje blasku pobladłej twarzy człowieka imieniem Szilo. Człowieka z zatartą przeszłością, który tak silnie zaistniał w jego własnym życiu, bo jak przyznaje sam autor: Było mi to potrzebne do wewnętrznych rachunków z samym sobą.
Spłaty długu. Zachowania dla kolejnych pokoleń. Trudno zatem nie poddać się przenikliwej wędrówce przez kolejne etapy życia Henryka podejmującego próby odbicia się od szarzyzny powojennej Polski, w jej politycznym i historycznym tle, niczym od trampoliny pozwalającej oderwać stopy od otaczającej go przeciętności. Przyglądamy się z bliska wyborom Hermana Gernera / Henryka Meysztowicza / Henryka Krzeczkowskiego. Obieranym przez niego trudom budowania siebie. Ciągłej pracy u podstaw. Pracy nad sobą, swoją pozycją, swoim (za)istnieniem. Pewnej stałej zmienności. Płynnej, konsekwentnej jak rzeka czasu owijająca proces kreowania siebie za kolejną kurtyną niekończącego się aktu rodzenia na nowo. Monodramu jednego aktora. Intrygującego, wymyślonego, jak i boleśnie prawdziwego. W całej swojej szlachetności nigdy przeciwko komuś, ale w nieustannych próbach zapisania prawa do własnej wolności i dokonywanych wyborów. Własnoręcznie pisanego scenariusza na życie.
Paryż. Warszawa. Berlin. Tel Awiw. Wojciech Karpiński kreśli miejsca poszukiwań świadków przeszłości Henryka. Zatacza kręgi na mapie świata, zapisuje kolejne nazwy ulic, numery domów, daty i nazwiska, podpisuje zdjęcia i rozpoznaje twarze uchwycone w czarno-białych kadrach. Precyzyjnie składa rozsypane przez czas kawałki porzuconej tożsamości. Chwyta dawne głosy na zakręcie ulic.
W szczególny sposób zdaje się życie Henryka Krzeczkowskiego spójnym z życiem Ireny Conti, opisanej w książce Remigiusza Grzeli "Wybory Ireny". Poetki, dziewczyny walczącej Warszawy, która po wojnie przeobraża się, zmienia tożsamości, zaciera swoją przeszłość razem z jej własną pamięcią o ludziach pozostawionych za murem getta, za zgliszczami wojny, niechcianymi wspomnieniami. W zapomnieniu swojego żydowskiego pochodzenia. Zmieniający się wraz ze zmieniającym światem.
Oboje podejmują podobne decyzje. Oboje istnieją dzięki melodii własnych słów. W poezji. W namiętnych dysputach i monologach. Irena w ogólnym rozrachunku ponosząc osobistą porażkę. Umierając z dala od siebie. Szilo wychodząc zwycięsko choć nie pozbawiony ran. W każdym ze swoich wizerunków. W doświadczeniu przeprowadzek od siebie do siebie. Intensywności myślenia będącego iskrą autentycznego istnienia.
"Henryk". Kolejna twarz. Kolejna rozmowa Wojciecha Karpińskiego z Henrykiem. Może ostatnia. Książka pozbawiająca nocy snu. Intensywna i emocjonalna. Osobista, jak każda autora "Twarzy". Blisko skóry. Sprawiająca, że w uchylonej szafie rozkwitają kwiaty na letnich sukienkach, a iście londyńskie mgły osiadają w ogrodzie zwiewną lekkością zachwytu na dźwięk jego słów, niemal jak w piosence Gershwina, potrafiących odebrać urok samemu British Museum.
Trzeszczy stara płyta, gwiżdże czajnik z wodą, fusy czarnej angielskiej herbaty szamotają się w szklanym ciele szklanki  nabierając wyrazistości i wypełniając zapachem wnętrze małego pokoiku na Czackiego, wypełniając aromatem florenckie skórzane pudełko.
Octavio Paz powiedział, że "przeszłość jest czasem, który powraca". Zamykam powieki. W krześle rozsiada się cień sylwetki w idealnie skrojonej marynarce z białym goździkiem w butonierce.

Cóż, spotkanie z Henrykiem jest dla mnie przygodą, która zapewne nigdy się nie skończy. Wdzięczny jestem za rozmowy w pokoju na Czackiego, za lata spędzone nad pozostałymi po nim świadectwami. Dzięki wysiłkowi pamięci i wyobraźni pełniej rozumiem jego opisy pracy nad sobą, budowy siebie, wątpliwości co do sensu prowadzenia zapisków oraz niemożności ich przerwania (...)
Powracam do wybranych fragmentów, które nabierają głębszej wymowy. Odkrywam w nich kolejne szkice do jego autoportretu żywego, bo wciąż się mieniącego nowymi znaczeniami.


"Henryk" Wojciech Karpiński
wyd. Zeszyty Literackie, 2016



Znalezione. Tekturowe morze.

Przyklejony do ścianek szklanej butelki jak kalkomania rozbielonych barw. Zanurzony w ostatniej kropli porannego mleka. Obraz rysowany piaskiem. Przypływem niespokojnej fali znad ciemnego klifu pochylonego w codziennym trudzie zbierania ziarna do ziarna. W mozolnym procesie układania mozaiki najdrobniejszych drgnień rozbijających się wraz z przypływem księżycowego blasku zahaczającego czubkiem o rozciągnięty ponad taflą wody grafit. Przeglądający się w czujnym oku latarni morskiej.
Spirala obrazu. Muszli zanurzonej cichym szumem w nadmorskich fałdach odpływającego horyzontu. Tchnieniu spokojnej ziemi obejmującej ramionami kołyszące się statki, rybackie sieci łowiące ostatnie promienie zachodzącego słońca w źrenicach wąskich oczek. 
Krajobraz bez drzew. Płaska łyżeczka trzcinowego cukru rozsypana między pękatymi policzkami gładkich wydm. Tekturowe morze. Drewniana plaża.

Obraz "Plaża" Agnieszka Rokicka

Zrodzony z oddechu zachwytu

"Urodziłem się w małej cukrowni, położonej pośrodku żyznej równiny"
20 lutego 1894 roku
Jarosław Iwaszkiewicz


Zrodziłeś się z pierwszego oddechu zachwytu.
Rysując przez kartki dzienników. Utwierdzając prawdę słów.
Pielęgnowany w cieniu rozłożystego drzewa życia.
Słodki jak letnie poziomki rozgniecione wargami.
Gorzki jak smak straconego pokolenia.
Wielka pieczarka wyrosła na przełomie epok.
W zbyt małej doniczce przydomowego ogrodu.
Przyszedłeś.
Gładkością zimnego policzka w murach sandomierskiego zamku.
W kartce do Wiesia z Watykanu.
Twoje umęczone serce ujęłam w swoich dłoniach.



na cienkich nitkach

papierowe ściany japońskich domów i przenikające się cienie
drobne figurki z chińskiej porcelany
błękitne freski na talerzykach
dywan nadmorskiej bryzy i kotwice w pustych oknach
świeczki zanurzone w łyżeczkach i filiżanki tulipanów
wypalona żarówka
zgaszony papieros
garść tęsknot zamknięta między palcami
ktoś rozwiesił kryształki łez na cienkich nitkach
może wyschną do jutra


Wygnańcze dusze

Zasnuwa okno resztkami postrzępionego dnia. Potyka się o spróchniałą deskę w podłodze. Własne progi wydają się zbyt wysokie. Łebki gwoździ niczym zdumione oczy spoglądają w zamknięte wieko kurczącej się przestrzeni. Szpilki w grubej skórze znieczulenia. Z parasola podwieszonego pod niewzruszonym niebem wysypują się przepalone żarniki wspomnień. W drzwiach, przytrzaśnięty dzień nie umie dostrzec jutra. Każdy krok jest walką o siebie. Wolę życia. 
Zbyt ciasno. Przejmująco chłodno w wąskich ścianach samotnej codzienności. Pobladłe wargi szukają brzegu zapomnienia. Wtula się w krótką myśl o utraconej bliskości. Ogrzewa chłód nieobecności skostniałymi dłońmi na kostkach palców licząc skrzydła umarłych motyli. Jego oddech zasypia ciężko na dnie nocy rozścielonej na pergaminie jego rąk. Sny drepczą własnymi drogami znikając za rogiem uśpionej jaźni. Stare baletki tańczą niczym marionetki w takt jego westchnień i drgań powiek zawieszonych na grubych szczeblach rzęs opadających niczym teatralna kotara po skończonym spektaklu banalności. 
Lepkość nocy wślizguje się między kosmyki jego białych włosów. Wygnańcza dusza drepcze po pustynnych piaskach Negewu. Szuka imion w rozrzuconych ziarenkach. Oczy nie widzą kresu tułaczki życia osiadłego między odległymi tęsknotami. Kalekie dźwięki niewysłuchanych próśb kulejąc idą po pestkach goryczy jednym gestem strącając nadzieję spokojnego przebudzenia.
Wypalające się świeczki tkwią w wygiętych rondach kapeluszy. W kieszeniach chałatów. Na opustoszałych stołach i w zamkniętych oknach. W wazonach niczym płonące żółtymi tonami tarcze słoneczników. Wygnańcze dusze siadają na niskich taboretach. Blisko ziemi. Pod spróchniałymi deskami skrzypiącej podłogi.

W naparstku słów

Wiosna domagała się opisu.
My jednak w żaden sposób nie potrafiliśmy temu sprostać. 
Byłoby to pewnie możliwe jesienią, pewnie jeszcze burą zimą, 
ale teraz, gdy potrzebowała naszych stwórczych słów - te wypaliły się do cna.
(...)
Musieliśmy stworzyć w miejsce zhańbionych zupełnie nowe słowa, cały język, który zdoła sprostać polorowi tak ambitnej pory roku. Na razie - jak zepchnięci przez orkan na początek ewolucji - mogliśmy co najwyżej wydukować nazwy pojedynczych przedmiotów, określenia ich kształtów, kolorów, i próbować złożyć z nich pierwsze niezgrabne zdania.

Świat gęstniał od śnieżnego puchu, budzących się oddechów i coraz szczelniej wypełniającego każdy zakamarek szumu. Ciężkich kroków, wełnianych skarpet i rękawiczek szukających śladów skostniałych od mrozu palców. Tymczasem dłonie zanurzone się w codziennych powinnościach fastrygowały chronologię zdarzeń z kawałkami odmiennych nastrojów wiszących nad głową ciemno-mlecznymi obłokami wyglądającymi niczym pierzyna wywieszona na balustradzie balkonu po ciężkiej nocy. Blade oblicze zimy pojawiało się w oknach jak śnieżnobiałe zasłony przysłaniając odmienność zielonych, choinkowych igieł sczepiających ze sobą skraj nieba i ziemi tworząc napęczniały balon, który pękał pod głośniejszym trzepotem skrzydeł jemiołuszki rozsypując po ziemi ziarenka lodowych kryształków niczym biały żwir wytyczający nową drogę.
Odcinam się od stanu rzeczy zwykłych.

W ten sposób weszliśmy w dobrze znany tunel zielonych dni, którym chcieliśmy się przebić podstępnie na drugą stronę zimy.

Wchodzę w świat magii i niezmiennych rytuałów. Z naparstka słów o smaku dojrzałych orzechów i soczystych gruszy spijam smakowitość nieznanych doznań, dostrzegam obrazy miejsc na wzgórkach porośniętych lipami i warstwę zmysłowego drżenia zmieniających się barw pod kapeluszami grzybów pachnących mchem. Chwytam łunę jutrzenki w zagłębieniach światła, załamaniach dymów owijających kominy, nakreślonych czarnym tuszem, gospodarstw tuziemców. W zaściankach Diariusza Słonecznych Dni, w dniach kreślonych kolorami zroszonych traw i półotwartych oczach świętych z obrazków, przemierzam kolejne księgi tajemnicy przyglądając się kotom, które zaczęły się myć w baliach pełnych ciepłej deszczówki.
Skłamałabym, mówiąc, że nie próbuję oswoić oryginalności każdego wyrażenia, poddać narracji każdego akapitu przesiąkniętego zamarzającą mgłą sunącą znad tajemniczego Podkrzywdzia. Niełatwo to ująć.

Opis tego czasu sprawia mi największą trudność. Niebieskie dni marszczyły się jak płótno w zgniłej ramie, słowa, jak liście na górskiej rzece, które zaraz runą w kataraktę, niknęły, zanim zdołaliśmy schwytać je myślami. Z tymi było najgorzej. Przypominały półstężałe formy, które mając jeszcze szansę przybrać szlachetne kształty, układają się w bezforemny gips.


Staję się niema od zachwytu nieruchomiejąc w cichości pajęczych nitek rozciągniętych w zakamarku starej komody, niczym pochwycona w nie mucha. Nie szarpię się. Nie próbuję z nich wydostać. Obserwuję nieruchomo przygarbione plecy dziadka odbijające swój, coraz bardziej pochylony kształt, w zmieniających się porach roku. W niezmiennej drodze do lasu. Słyszę jego głos w rytmie przekazywanych legend. Niewymówionym pacierzu. Pradawnych obrzędach. Czuję w trudnym do poskromienia smaku bimbru i zapachu ziół zbieranych na pobliskich łąkach. Stworzony do troski o pamięć. W prozie soczystej, gęstej i poetyckiej. Plastycznej i giętkiej. 
"Podkrzywdzie" Andrzeja Muszyńskiego uwodzące i kuszące finezją słów, detalem obrazów, płócien przesiąkniętych tradycjami, obserwacją natury i zmieniającego się świata. W tęsknocie za niezmiennością piaszczystych ścieżek, czystością nurtu Wody, prawa do prostoty życia i zaistnienia Słowa.

Od chwili gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, stała się dla mnie jak wspomnienie jedynego takiego snu, na którego powrót liczymy każdego wieczora.

Taką jest dla mnie książka Andrzeja Muszyńskiego. Wspomnieniem jednego takiego snu.

Andrzej Muszyński "Podkrzywdzie"
wyd. Wydawnictwo Literackie, 2015



Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...