Uśmiechu kogoś zupełnie nieznajomego

Po uśmiechu można poznać ludzi, i jeśli przy pierwszym spotkaniu uśmiech kogoś zupełnie nieznajomego spodoba się wam, śmiało twierdźcie że to człowiek dobry.

Kolejny próg do przekroczenia. Białe kartki do zapisania. Czas jakby dany od nowa. W ślad za myślą Fiodora Dostojewskiego życzę Wszystkim, aby był pełen przychylności, napotykania uśmiechu nieznajomych, dobrych ludzi i myśli wartych zatrzymania w sercu. By czuło że żyje. W różnorodności spełnień.



Nieulotności międzyludzkich relacji

Niepotrzebnie wziąłem ten notes. Pomyślałem jednak, że zamiast nudzić się, może uda mi się z jakąś literką zrobić porządek, a kto wie czy nie natchnęłoby mnie to, aby tak samo zrobić z następną, a może i następną, co przemogłoby wreszcie bezradność, która doprowadzała mnie do tego, że po kilkunastu nazwiskach rezygnowałem.
Przyszedł czas, aby swój notes otworzyć. Wyciętymi fragmentami brzegów zaznaczonych kolejnymi literami alfabetu. Notes otwierany od święta, kiedy przychodzi czas wysyłania okolicznościowych kartek z życzeniami. Przyglądam się uważnie widniejącym w nim nazwiskom. Niektóre jakby nieco wycofane, oddalione się nie tylko w mojej pamięci, ale i fizycznie, wyblakłe swoim istnieniem między kartkami notesu. Inne wciąż wyraźne, dosłownie brzmiące i niezachwianie wpisane w fakturę, nie tylko tego niewielkich rozmiarów notatnika, ale nade wszystko mojego życia. Czasem tylko jego fragmentu, strzępków wyrwanych nagłością wydarzeń, ale jakże ważnym i trudnym do całkowitego usunięcia się nie tylko ze sfery wspomnień, ale i moich wciąż iskrzących uczuć wplecionych w czyjeś w moim życiu zaistnienie.
Żadnych nazwisk i adresów nie wykreślam. Tkwią w notesie i we mnie już na zawsze. Nawet jeśli "A" już nie tak strzeliście wyprostowane czy "S" straciło na swojej wdzięcznej giętkości, każda z tych liter stojąca na początku czyjegoś nazwiska nie zagubiła się w bezimiennych kadrach minionych lat, istnieje nierozerwalnie związana ze mną i tym  popękanym, pożółkłym notatnikiem.
Przekładam kolejną kartkę. Pojawia się kolejna litera. Adresy czasem oddalone od mojego tysiącami kilometrów i tysiącami niedoświadczanych wspólnie przeżyć. Niektóre z adresów mają już całkiem innych właścicieli, a jednak dla mnie są najważniejsze, jak niezapomniane lata dzieciństwa.
Ogarnąć życie. Znów nachodzą mnie wątpliwości, czy to w ogóle możliwe, czy ten zbiór przypadków, w którym mało co ma z sobą związek, jak te wszystkie imiona, nazwiska, adresy, telefony w moim notesie, jak skłonny poddać się naszej woli. Mimo to próbuję, ponieważ jednego jestem pewny, że to za mało tylko żyć. bo to nie to samo żyć, a wiedzieć o tym. Nie dam głowy, na ile i ten mój notes jest wiarygodny. Ale w nim jest prawie wszystko, czego mógłbym się o swoim życiu dowiedzieć. Przynajmniej tak mi się zdaje.
Piszę na białej kopercie kolejną nazwę ulicy, miasto i ten ogrom myśli powiązanych ze sobą, rozciągających się w różne strony na mapie geograficznej i mapie moich własnych przeżyć. Osób, które przewinęły się czasem w całkowitej cichości, a czasem zostawiając we mnie piętno wypalonych uczuć. Najtrudniej ominąć adres, który chciałoby się nanieść na gładkość czystej koperty, a który przynależny jest już do innego świata, innego adresata. Obumarły, a we mnie wciąż tak żywy. Zaklejam w niezaadresowanej kopercie wyblakłe zdjęcia i kilka bezbarwnych łez. Tymczasem notatnik pozostaje wobec nich zupełnie obojętny. Pochłania sobą tę odrobinę wilgoci pozostawiając jedynie ledwo widoczny ślad, pustkę niezdolną do zapełnienia kimkolwiek innym. 
Na stoliku pojawiają się kolejne koperty tworząc wachlarz rozmaitych znajomości, przyjaźni, pokrewieństwa serc i myśli, ale i tych relacji, które się rozluźniły, jak sploty w wełnianym szaliku, który już nie daje tyle ciepła, co kiedyś, ale wciąż przywodzi na myśl miłe wspomnienia. Dlatego lubię ten moment, w którym w świątecznym karnecie pojawiają się słowa życzeń, a zaklejenie koperty to jakby akt zamknięcia pewnego momentu, czasoprzestrzeni charakterystycznej i przynależnej tylko do tej właśnie chwili. Czasu oczekiwania na święta. W kopercie zostaje zatrzymany czas, sekunda, która wymknęła sie spod wskazówki starego zegara, drżenie dłoni piszącej życzenia, drobna rysa refleksji i źdźbło rozczulenia, szczypta magii. Cząstka mnie samej, którą oddaję w czyjeś dłonie, choćby na drobną chwilę otwarcia koperty, wysunięcia z niej świątecznego karnetu i przeczytania kilku napisanych odręcznie słów.
Patrzę na koperty myśląc o tych wszystkich, do których są skierowane.  I może nawet jestem dzięki temu, że patrzę. Nie musiałem sobie niczego wyobrażać, nie czułem nawet, że jakiekolwiek słowo chce się we mnie narodzić, bo wszystko było w tym patrzeniu. Niekiedy nawiedzało mnie wręcz poczucie, że to patrzenie jest niezależne od mojego istnienia. Tylko czy możliwe jest istnienie świat niezależnie od człowieka? Któż by go wówczas przeżywał, doznawał, potwierdzał? Co poza człowiekiem mogłoby zapewnić istnienie światu? I może do tego sprowadza się nasza niezbędność?
Dla mnie wysłanie kartek świątecznych do niezbędny element świąt, podtrzymywania relacji z osobami bliskimi i tymi, którzy istnieją w oddaleniu od mojego kawałka świata, ale tworzą jego ważną cząstkę.
Dlatego życzę Wam nade wszystko nieulotności międzyludzkich  relacji i wiary w bezinteresowność drugiego człowieka. Dojrzenia gwiazdki na niebie, niosącej ze sobą jasność i nadzieję. Ciepła i szczypty magii, które nie znikną, kiedy święta zostaną już jedynie mgiełką wspomnienia.

fragmenty z książki Wiesława Myśliwskiego
"Ostatnie rozdanie", wyd. Znak, Kraków 2013



Postać i eteryczność poranka

Obudziło go głośne pukanie do drzwi. Próbował dociec czy ten rozrywający, eteryczność rozciągającego się leniwie poranka, dźwięk drży na cienkiej tkance snu czy to tylko nadgorliwa świadomość budzącego się dnia. Próbował pozbierać odłamki samego siebie z zagnieceń niedospania. Szuranie kapci powoli zawężało się do ciemnego korytarza nieprzeniknionego przez żaden dźwięk w zimnych ścianach obojętności. Uchylił ciężkie drzwi. Na wycieraczce leżała ulotka w pośpiechu porzucona niczym złudna nadzieja zaistnienia choćby na moment, choćby dla kogoś nieznajomego. Nadaremność trudu. Nagła cisza pękła resztkami złudzeń. Zamknął drzwi i oparł się ciężko o pochylone plecy starego fotela czując jakby jego ramiona były nadłamanymi gałęziami drzewa przynależnego do opustoszałego kawałka ziemi. Nieruchomej.
Zaczął szukać w sobie rozgrzeszenia za nie swoje winy. W pustce poszarzałych źrenic. W przebudzeniu ze stanu osamotnienia, w tułaczce odwiecznego poszukiwania swojej przynależności. W zagłębieniach wychudłych policzków. Wydobywając siebie spod ciężkich gruzów przeszłości i składając całość z rozbitego zwierciadła zdarzeń. Przeszłość wciąż wisiała nad nim ciężkim kamieniem noszonego brzemienia.
Spojrzał w okno. Niebo wyglądało jak budyń waniliowy z mgiełką gęstego syropu malinowego. Zbyt apetycznie. Jemu w odniesieniu do życia jakże tego apetytu z każdym dniem ubywało. Mógł jak mantrę powtarzać za Amielem, że życie to tylko tkanina przyzwyczajeń stających się dla niego kokonem, warstwą ochronną przed jakąkolwiek niepożądaną zmianą ustalonego dla sobie porządku. Poczuł podskórnie, że to jedna z tych chwil, kiedy czuje się jak dróżnik na rzuconej w zapomnienie bezimiennej stacyjce. Swoistej nadziei przetrwania, choćby w czyimś przelotnie uchwyconym spojrzeniu. Trzymał ich mnogość pod powiekami pamięci i tylko on widział wagony jadące w mgliste przeświadczenie o czyimś tlącym się jeszcze istnieniu. On i nieznośny turkot przemykających wagonów. W emocjonalnym od siebie oderwaniu, biegnąc równoległymi torami niemożliwymi do spotkania się w jakimkolwiek punkcie rzeczywistości. Za szlabanem ostatecznego rozstania.
Sam czuł się wpisany w jakąś, jemu niedościgłą wciąż, realność. Autentyczność jego życia została dawno temu za murem popękanych losów, niedosłyszanych głosów. Za nieprzejednanym przekonaniem, że utknął nieruchomo w czasie coraz bardziej niezdolnym do jakiegokolwiek uczucia. Jego osobny świat utrzymywany przy życiu na własny koszt niemożliwy do oszacowania. Jego spłata zaciągniętego długu, za ciągłe trwanie przy życiu. Ciche noce pozostały jego zasłoną przed światem. I on sam, w poświacie przydrożnych latarni w oczekiwaniu, by ktoś spojrzał w jego stronę. Uniósł wzrok ponad doczesność. Zauważył pochyloną nad samym sobą sylwetkę, skuloną w bezczuciu między framugami własnego nadwyrężonego człowieczeństwa.
Uchylił okno wystawiając twarz na mroźny podmuch przedwczesnej zimy. Zmierzał donikąd, stojąc wciąż przy tym samym parapecie na osi przenikliwego przeciągu. Poprzestał na istnieniu. W przenikliwości eterycznego poranka.

Szukam go nieprzytomnym od zmęczenia wzrokiem

Na niebieskim wysokim niebie dwa nieskończone,
różowe pasma.
Dwa czarne odlatujące ptaki na ich tle,
i cała w tym jesień.

Zasłona deszczowych kropel trzepotała od rana poruszana silnym powiewem wiatru tańczącego z choinkami w ogrodzie, przeciskając się wilgocią przez szczelinę lekko uchylonego okna. Próbowała wślizgnąć się pod kołdrę ciężko zawieszonej aury. Wkrótce śnieg przykryje resztki brunatnej zieleni, zima odmieni koloryt świata. Rozbłyśnie w czystości bieli, w delikatności puchu przykrywającego wszelką szarość przyziemnego spostrzegania. Obudzi wyobraźnię.
Zegar tyka miarowo budząc zaspany wciąż poranek. Pod powiekami bajka niespełnionego snu snuje się lekkim oddechem westchnienia. Pora przebudzenia. Ktoś czeka u progu. Ktoś odchodzi znikając z kartki notatnika wyblakłym nazwiskiem zapomnienia. Wybrzmiałym akordem chwilowej obecności pozostając nieobecnym śladem pustego miejsca. Gaśnie latarnia na ganku przydrożnego odpoczynku. Pozostaje niezgaszona wierność prawdziwej przyjaźni.
Nowy dzień. Pierwszy. Za moment będzie ostatnim. Przychodzi odmienić koloryt mojego świata, odsłonić widok niedościgły do tej pory dla mojego wzroku. W nierówności swoich barw zmiennych jak nastroje próbujące przeniknąć coraz grubszą skórę mojego nie-odczuwania. Płatkami puchu i kurzu chcąc ułożyć mozaikę emocji coraz częściej ubogich i poranionych, nadwyrężonych upływem nieuchwytnego czasu. W słowach zamkniętego modlitewnika szkicując skrzydła niedościgłego przemijania. Szukam go nieprzytomnym od zmęczenia wzrokiem.
Tymczasem przyszedł grudzień.
Mieszkanie starodawne. Śniadanie w łóżku. Plotkarstwo gazeciarskie. Deszcze nieznośne. Utracenie się. I odnajdywania się radosne. Intrygi kulis i redakcyj. Maczanie palców w atramencie. Lampy elektryczne, oświetlające mgły jesienne. Bezmierne tęsknoty w pustce arystokratycznych salonów. Gorączka tworzenia wśród zadymionych kawiarni:
Grudzień.

fragmenty Prozy Poetyckiej Jarosława Iwaszkiewicza
"Kasydy zakończone siedmioma wierszami"
wyd. Czytelnik, Warszawa 1958

Pozwolić sobie powiedzieć

Otworzyłam oczy w poszukiwaniu swojego kawałka nieba, palcami próbującymi dotknąć sklepienia niedościgłego ponad sobą, z każdą chwilą zatapiającymi się w przezroczystej próżni, jak w umykającej ucieleśnieniu się porannej mgle. Nieuchwytnej, niemożliwej do zamknięcia w uścisku dłoni.
Resztki nocy zatopiły się w ostatnim łyku kawy. Kruchość poranka osiadła drobinkami nierozpuszczonego cukru na gładkim dnie filiżanki, a może to drobiny księżyca rozkruszyły się zmęczone zawieszeniem ponad doczesnością, zrywając swoje przywiązanie do nieba i schodząc na ziemię w pokorze dla jej nieprzewidywalności. Tymczasem nieprzewidywalność zdarzeń wydaje się ostatnio gościem w moich progach i tylko próbuję dociec jak wiele może znieść ziemia będąca niemym świadkiem zbierającym na swoim grzbiecie ślady naszego poszukiwania ścieżek łagodnych dla wrażliwości naszych stóp. W wielości dróg zbiegających się na granicy wytęsknionej cichości i drżeniu codziennego zabiegania.
Chwila wytchnienia w filozoficznym pragnieniu dotarcia do sedna wyrazistości słowa i prawdy. W pragnieniu zgłębienia piękna, choćby najbardziej prozaicznie utkwionego w starych kamienicach i wypaczonych przez czas oknach, których okiennice resztkami sił zamykają się przed jasnością budzącego się poranka. Światło obnaża ich wiek, nieuchronność przemijającej chwili i prawdę o przemijającym bezpowrotnie pięknie.
Piękno nie występuje obok prawdy. Każda prawda odkłada się w dzieło, wtedy się przejawia. Przejawianie się - jako bycie prawdy w dziele i jako dzieło - jest pięknem. W ten sposób piękno należy do wydarzania się prawdy. Nie jest ono czymś zrelatywizowanym i tylko do upodobania.
Zmagam się z Heideggerem. To zmaganie zmieniające, niemożliwe do ujęcia w całej mojej nieudolności wysłowienia go choćby milczeniem. Oddaję się  nasłuchiwaniu, ucząc się go przy Heideggerze pragnę dostrzec swój Byt, wrazić siebie choć ostatnio staje się to coraz trudniejsze do uchwycenia w słowo.
"Jak jednak Bycie się wyraża? Trudno być istotnie przekonanym co do tego, gdzie należy poszukiwać - w sposób pozytywny - owego Bycia. Heidegger jednak nie ma wątpliwości: Bycie istoczy się w języku, poza nim nie ma możliwości doświadczania Bycia. Dzieje języka ujawniają Bycie - odpowiednio przechowywane, przez pamiętające Da-sein - dlatego, że Bycie i język należą do siebie nawzajem, są [...] Tym Samym. (...) Zamilknięcie człowieka dokonywać ma się w obliczu nadchodzącego powiadania języka, który wskazuje [zeigen] Bycie. Języka, na który człowiek ma się otworzyć, pozwolić-sobie powiedzieć."

fragmenty: 
"Czytanie Heideggerem? O Heideggerowskiej lekturze dzieła poetyckiego" Adrian Gleń
Przegląd Filozoficzno-Literacki, nr 1 (13), 2006 - "Filozofia Literatury"
wyd. Uniwersytet Warszawski


Szybciej niż oddech zdoła się narodzić

Świat przemija obok mnie szybciej niż oddech zdoła się narodzić w mojej wątłej piersi. Pęka niczym bańka mydlana w nieuchwytności swojego kształtu rozpływającego się ciężkim westchnieniem. Dni tygodnia zlewają się ze sobą tworząc długie wstążki łączące sobą odległe miasta i moje oddalające się od siebie pragnienia niełatwe do splątania kokardą ulotnych skrzydeł obumarłego motyla.
Ciągle w drodze. Obrazy za oknem płowieją wraz ze zmieniającą się aurą, jakby osiadała na nich warstwa spopielonego dnia, resztką mgły przemijającej zbyt pośpiesznie chwili niezdolnej do zatrzymania się na koniuszkach rzęs. Tylko łzy zmęczenia iskrzą w ciemności nocy. I już nie wiem czy to stukot kół pociągu czy to moje serce tak mocno uderza w niepokojącym drżeniu nieopuszczającego mnie pośpiechu. Szukam po omacku wyrazistości kolejnego dnia. Dosłowności granicy przekraczanej w połowie drogi między sobą i kimś zgoła mi nieznanym. Niedowidząc kształtów, nie czując smaku poranka ani gorzkiej ciemności nocy.
Coraz mocniej zakochuję się w Macieju Niemcu. Wyznanie. Zatracam w jego poezji skrawki nieprzypisanych do żadnej czynności chwil, jak do ułamków draśniętych na tarczy skrzypiącego zegara i rozbijających się o głuchość podłogi startej mnogością niezatrzymanych, w żadnym zarysie, śladów stóp przechodniów całkiem sobie obcych. Porzucone w pośpiechu kapcie szurają niemrawo w stronę oddalenia od domowego zacisza. Duszność małego przedziału. Chowam przygaszone spojrzenie pomiędzy jaśniającą biel kartek tomiku wierszy szukając nienasyconego stanu pragnienia, przeżycia oddechu zrodzonego w spokojnym uniesieniu się ponad niecierpliwością dogonienia samej siebie.

Kawiarnia, chwilowa przystań
pomiędzy hałasem bulwaru
i samotnością wieży.

Za wielkimi szybami ruchliwy labirynt miasta,
ludzki, więc wytłumaczalny.

Nie usiąść naprzeciw lustra.
Nicość to brak uwagi,
formy i pustka są pełne siebie

albo przestają istnieć,
a pobliski świat
nie przestaje być obcy i niezależny od nas,

jego wszechobecne nada
w tym lub innym nierzeczywistym mieście

otwiera powieki jak przejścia doniką

albo przemienia się w widzialny konkret,
świadczący, że jest się skazanym
na uwagę.
Powiedziałeś kiedyś:
- Prawdziwi ludzie się nie zmieniają. -

Tak, nie zmieniają się nawet
nieprawdopodobnie, jak gdyby nasze gesty pozostawały
przywiązane w jakimś lustrze.

Także rzeki się nie zmieniają: tylko książki -
nie można przeczytać dwa razy tej samej książki.

Kawiarnia to rozmowa,
a głosy wokół rozgrzewają jak wino.

Jesteś tak ważny,
że rozmawiając z tobą, bywałem roztargniony.

Mówimy o wielkich ciemniejących szybach, o tym,
co można zobaczyć, kiedy widać mało,

gdzieś w okolicy Solfeerino, kiedy jeszcze świeci słońce
i zapalają się latarnie.

Maciej Niemiec Kawiarnia
z tomiku wierszy "Stan nasycenia"
wyd. Seria Poetycka "Zeszytów Literackich", Warszawa 2012

Ostatnią moją nadzieją było potem tylko zawsze okno

Amiel nigdy nie potrafi znaleźć się we właściwym czasie i miejscu. Stąd rozszczepia się nieustannie na "ja" teraźniejsze, które pisze bądź wspomina, oraz na "ja" stracone - czyli to, które już przeminęło, lub też to, które się nie narodziło na skutek niewłaściwego wyboru oraz niechęci do życia aktywnego.
Piotr Śniedziewski "Melancholijne spojrzenie"

Pod powiekami zachowałam widok zamglonych poranków i Krakowa w otulinie białego puchu, wyglądającego niczym ciastko pod grubą warstwą lukru. Tymczasem po powrocie do domu wiatr starał się wyszarpać z mojej pamięci słodkie wspomnienia porywając je niczym jesienne liście z drzew, w wielkiej zachłanności odrzucenia ich w zapomnienie. Rozwichrzenia, niczym płonnych nadziei na długie, jak wełniany szal, ciepło jesiennych dni, które rozścielone w wąskich uliczkach wypełnionych szczelnie oddechami przemierzających je mieszkańców, tych stałych i tych w tymczasowym zamieszkaniu przebywających. Dla mnie jak zwykle to czas zabiegania, ściśle zapisanej listy spraw do załatwienia, w niedostrzeżonym przez nikogo przemykaniu między przytulonymi do siebie kamienicami i oknami spoglądającymi na zmieniający się koloryt nieba.
I nagle wieczór wkradał się w samotność bezimiennego pokoju, a ja czułam się niczym Ulrich stając w oknie i spoglądając przez delikatny zielony filtr ogromnego powietrza na brunatną ulicę i od dziesięciu minut licząc z zegarkiem w ręku samochody, pojazdy, tramwaje i jakby wyblakłe z powodu odległości twarze pieszych przechodniów. Noc w swojej ciemności wydawała się wyblakła, siwa od rozścielonej mgły i zmiękczonych zbytnio konturów księżyca niewidzialnie zawieszonego, niczym nocna lampka nad łóżkiem na cienkich niteczkach łączących skłębione, po całym dniu, myśli i nieuchwycone zbyt zgrabnie słowa, które stłukły się niczym szklany pantofelek zabieganej codzienności. Całkowity rozdźwięk między pragnieniami a odczuwaną, każdym milimetrem swojej cielesnej egzystencji, rzeczywistością.
Rano odsłaniając ciężką zasłonę i perspektywę dnia wypełnionego kolejnymi spotkaniami i niezliczonymi dyskusjami daleko zarysowanych perspektyw czułam, że "wiecznie jestem przy wstępach i nie zabieram się do samego dzieła", że się rozdrabniam, rozmieniam słowa na dźwięk pojedynczych sylab głucho znikających w otchłaniach niedosłyszącej przyszłości. Goniłam samą siebie pragnąc powolności słów, stawianych kroków, oddechu zostającego za rogiem mijanej ulicy, ociągających się myśli niezdolnych chwilami do nadążenia za własnym wysłowieniem.
Pustka osiadająca na wargach warstwą niezdolności do wyrażenia siebie. Pragnienie prostoty. W końcu przychodziło to odczucie "rozszczepienie" u kresu dnia i u zarania samotnie przychodzącego zmierzchu. Zegar zatrzymywał się w gęstości wąskiego hotelowego korytarza. Patrzyłam na teraźniejsze "ja" nasycone obrazami wspomnień mijającej chwili próbując zauważyć "ja" stracone, które zdążyło przeminąć, a nie narodziwszy się jeszcze pozostawiało mnie na granicy odosobnienia przynosząc jednak upragnione zatrzymanie, kiedy w grubej warstwie dywanu znikały ślady moich zmęczonych stóp. Pozostawałam ja i Jacques Le Rider. Oboje niewidoczni dla innych odnajdujący swoje odbicie w szybie samotności.
Ostatnią moją nadzieją było potem tylko zawsze okno. Imaginowałem sobie, że na dworze może być jeszcze coś, co jest moje, nawet teraz, nawet w tym małym ubóstwie umierania. Ale zaledwie spojrzałem w tę stronę, a już pragnąłem, aby to okno było zatarasowane, zabite jak ściana. Bo wiedziałem, że tam w świat ciągnęło się dalej wciąż równie bezlitośnie, że i tam na dworze nie było nic, jeno samotność moja. Ta samotność, którą ciągnąłem na siebie, a która tak wielka była, że jej wielkość serce moja nie odnosiło się już w żadnym stosunku.
Zostawiałam za sobą kolejną wizytę w Krakowie. Spojrzenie oczu Pani Rity Gombrowicz spotkanej w hotelowej windzie i szlachetność jej krótkiej obecności obok mnie, by za moment patrzeć jak samotnie oddala się w ciemność hotelowego korytarza. Może wieczorami też spogląda przez okno.

Jacques Le Rider "Indywidualizm, samotność, tożsamość w kryzysie"
w przekładzie Marii Brylińskiej i Mateusza Chmurskiego
Przegląd Filozoficzno-Literacki 
nr 1-2 (36), 2013 - Modernizm Europy Środkowo-Europejskiej


Która coś wie o twojej śmierci

Rada na dobrą miłość: nie kochaj 
dalekiej, lecz tę, która jest blisko.
Solidny dom zbudujesz tylko
z kamienia z okolicy
zahartowanego zimnem, wypalonego słońcem.
Weź tę o złocistej aurze
wokół ciemnej źrenicy, która coś wie
o twojej śmierci.


Jehuda Amichai, Rada na dobrą miłość


Oczarowała mnie. Uzależniła od Abrama. Od swojej prozy.
Odeszła. Został żal.

"Abram siedzi nieruchomo. Ukrywa przede mną wszystko, co o sobie wie: kim jest, kim był. Lecz jego wąskie wargi zdradzają czułość, która jest jak ów moment, kiedy słońce znika za ratuszem podobnym do domku dla lalek i nad placem zalega ulotna cisza, nim ludzie zaczną napływać tu tłumnie, by zjeść kolację - ta czułość może być skierowana tylko do mnie; jeden kącik ust, nieco uniesiony w górę, leciutko drży. Myślę o tym, jak daleką drogę przeszliśmy razem. Abram uzależnił się ode mnie, od moich opowieści, od naszego czekania na siebie."

Pani Janino. Dziękuję z całego serca.
Janina Katz
2 marca 1939 – 18 października 2013

"Opowieści dla Abrama"
http://malgosia-india.blogspot.com/2012/08/pastylka-przeciwbolowa.html

W cielesności jesieni

W porannym szronie jesień wplata się siwymi nitkami we włosy, wiatrem podszyty płaszcz ciągnie się sennie niczym cień bez twarzy szurając smutkiem opadłych liści po nierównościach przygarbionych ulic i tylko rudości w ogrodzie przydają nowej aurze rumieńców. Oczy jednak jakby tych barw nie dostrzegały z pełną ostrością ich intensywności, ale zmiękczały ich nasycenie filtrem zmęczenia i nazbyt wcześnie doświadczonego przebudzenia. Krople deszczu spłukują ze schodów rozbite kawałeczki wczorajszego dnia, niczym krople niedopitej kawy spływające po krawędzi wypuszczonego przez niezgrabne palce porcelanowego spodeczka. Wschody i zachody słońca niepostrzeżenie zmieniają nasycenie szarości odbijającej się smutkiem przydrożnych kałuż rozlanych paletą gęstej, ziemistej farby. Przecieram szkła okularów w poszukiwaniu ostrości spostrzegania, wyrazistości kształtów, cielesności mijającej chwili.
Koncert fortepianowy nr 21, Wolfganga Amadeusza Mozarta, drepcze stópkami nut na cienkich nitkach pięciolinii. Zdają się wyglądać niczym przemoczone wróble usadowione na siatce ogrodzenia dużymi oczkami wpatrzonej w soczystą czerwień oplatającego ją bluszczu. Deszcz kroplami łez zawiesza drżenie przezroczystych pereł na koniuszkach rzęs. Doświadczanie nadchodzącej jesieni, doświadczenie zmian zachodzących nie tylko w pogodzie, ale i w aurze własnego jestestwa. Cielesności zmian nieuniknionych w swojej naturze, w dogmacie nieuchronnego przemijania. 
Może właśnie w powłoce jesiennych mgieł, rozpostartych nisko ponad powierzchnią przysypiającej ziemi, w okryciu chowającej coraz bardziej nagie gałązki przydrożnych krzewów, cielesność jest tak namacalnie wyczuwalna w każdym najdrobniejszym jej zagnieceniu, nagle pojawiającej fałdzie przekwitłej chwili, w niemożności zatrzymania doświadczania zmian aż nazbyt widocznych „gołym” okiem, w smętnym okryciu nagości prawdy,  zauważanych zniekształceń wyczuwanych opuszkami palców, jak rzeźbiarz wyczuwający coraz to nowo powstające zmiany w kawałku gładkiego drewna. 
W przeciwieństwie do wszystkich innych rzeczy ciało jest tym, od czego nie mogę się oddalić. To rzecz, która nigdy mnie nie opuszcza i z którą nigdy się nie rozstaję.
Ciało, to duchowe noszone w sobie, być może nazbyt czasem wrażliwe i skłonne do zranienia, otrzymujące u samego swojego zarania, to drugie, stające się jego fizycznym obleczeniem. Pudełko w pudełku. Nierozerwalność odwiecznej przynależności. Może dlatego, co ukryte zdaje się zawsze znacznie ciekawsze dla filozofów, niż to, co w nazbyt widocznej oczywistości jest tajemnicy przyodzieniem, fasadą jakże często pozornie niedorównującej swojemu wnętrzu, a czasem całkiem na odwrót.
Ciało w ciele. Próbuję dotrzeć do nich obu w obecności Michela Henry'ego. Jego fenomenologii ciała, cielesności słowa, filozofii cielesności w kontekstach rozpostartych na różnych krańcach jej przynależności do nas samych, ale i do samego życia, bo życie objawia się bezpośrednio w żywej cielesności, której istotę stanowią samopobudzające się impresje. W ten sposób to sfera impresyjna staje się punktem centralnym filozofii Henry'ego, a więc doznawanie w szerokim znaczeniu tego terminu. Doznajemy wrażeń, takich jak ciepło, zimno, gładka powierzchnia stołu, doznajemy też bólu czy rozkoszy, ale także samych siebie (...) Tym, co na gruncie tej koncepcji objawia się w sposób źródłowy, jest życie. Życie okazuje się więc w tej perspektywie samoobiawieniem żywej cielesności, stanowiąc źródło nawet dla bycia (...) To cielesność jest żywa i to dzięki niej nawiązujemy jakiekolwiek relacje z czymkolwiek i z kimkolwiek.
Fenomenologia Michela Henry'ego. Miłość z zamkniętymi oczami. Zmysł dotyku. Doznanie. "W pomieszczeniu, w którym mglisty promyk walczył z poruszającym się cieniem, ponownie zapanowała cisza, nagle tak przepełniona niepokojem, że wydawało mi się, iż właśnie odchodząca noc zabiera ze sobą ostatnie strzępy nadziei. (...) Zrozumiałem, że nasze spotkanie dobiegło końca i schyliłem się, by się pożegnać. Ale dłoń ponownie spoczęła na moim ramieniu, niemal nieodczuwalnie prowadząc mnie przez labirynt korytarzy, po których gospodarz przemieszczał się prawie bezgłośnie z taką łatwością, że zdawało się, iż widzi w ciemności wszystkie tajemnicze przejścia". Bezgłośnie przechodzę labiryntem korytarzy wąsko ciągnących się między długimi linijkami zapisanych myśli. "Filozofowanie z zamkniętymi oczami".
Michel Henry pisał powieści, by wyrażać w formie innej niż filozoficzna swoją filozofię i jej główną kategorię, którą jest życie.


Przegląd Filozoficzno-Literacki nr 3, 2012
"Michel Henry"
wyd. Universitas Varsoviensis

"Filozofowanie z zamkniętymi oczami"
Monika Murawska
wyd. Monografie - Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Wrocław 2011



Postać i Puste Listy

Przetarł dłonią zaparowane lustro odbijające w sobie widok obojętnie pobladłych ścian małej łazienki. Wydawał się sam sobie równie bezbarwny. Uchylił okno wpuszczając do pomieszczenia warstwę wieczornego chłodu. Poczuł jak jesień w zalążku rozsypywała się kryształowym deszczem stukając rytmicznie o pochylony parapet. Jego równa pochyła. Życie zbiegało z górki, a jemu jakby było coraz trudniej podążać za własnymi krokami. Zdawało mu się, że z każdym uderzeniem serca rozsypuje się na różne drobinki, sekundy własnego rozedrgania, które chowały się w szczelinach jego niezmiennie tykającej codzienności. Nie sposób było je wyłuskać z wąskich tunelików przykurzonej rzeczywistości, z coraz bardziej zawężających się zagłębień jego relacji z ludźmi pozostającymi jedynie śladem przecinających się niteczek na jego dłoni. Komu jeszcze może uścisnąć swoją dłoń, coraz bardziej drżącą i niezdolną do utrzymania przy sobie kogokolwiek? 
Spojrzał w lustro. Chyba zgubił wątek własnych myśli. Gubił mnogość wątków, którymi kiedyś oplatał końcówki palców, by ich nigdy nie wypuścić, tymczasem one z upływem czasu poprzecierały się niczym cienkie włókna w starej, wełnianej rękawiczce.
Zamknął za sobą drzwi, wydającego mu się nagle zbyt małym, pomieszczenia. Podszedł do sekretarzyka. Mała szufladka zaskrzypiała trudem uchylenia przed światem chowanych w sobie szeptów. Wyjął pożółkłe koperty zaklejone warstwą milczenia. Opatrzone znaczkiem niemówiącym niczego szczególnego, jak niczym szczególnym się nie wyróżniał napisany odręcznie adres. Bez nadawcy. Nożykiem w kształcie półksiężyca rozciął pierwszą, zamkniętą kopertę. Nie wysypało się ani jedno słowo. Choćby od niechcenia postawiona kropka niczym gwiazdka z nieba. Położył przed sobą niezapisaną kartkę. Zapalił lampkę jakby nie dowierzając własnym oczom. Biało. Gładko. Jakby zeszłoroczny śnieg zamarzł warstwą wiecznego lodu na cienkiej fakturze arkuszu. Wiedział, że z niego nic nie wyczyta, chociaż mówiła sobą tak wiele.
Listy. Wysyłane do niego. Regularnie, czasem wręcz przeciwnie, w całkowitej dowolności czasu, adresowane emocjami, koniecznością zaznaczenia własnej obecności. Jakby tymi wysyłanymi do siebie samego pustymi kartkami chciał zaznaczyć swoje istnienie.
Kiedyś już tak czynił. Pierwszy raz kiedy był dzieckiem. Nie rozumiał dlaczego do niego nikt nie pisze. Listy przychodziły tylko do matki, z daleka, pachniały zawsze morzem, odległą tajemnicą, czasem stając się ciężkie i przezroczyste jak jej łzy. Odklejała dla niego znaczki, a on układał je starannie do starego pudełka, niczym elementy układanki, którą miał złożyć dopiero po wielu latach.
- Pisz sam do siebie. Nauczysz się ładnie pisać, nauczysz się płynnie czytać. Pisz do siebie – powiedziała mu kiedyś zamykając na kluczyk kolejne listy z miejsca zbyt odległego, by go mógł dostrzec ze swojego małego stołeczka stojącego przy starym piecu, tak gorącym jak jego pragnienie otrzymania pierwszej koperty zaadresowanej tylko do niego.
Pierwszy wysłany do siebie list był pustą kartką. Nie wiedział, co ma do siebie napisać. Włożył biały arkusz papieru starannie składając go w połowie i wsuwając do szarej koperty. Do dzisiaj pamięta trzepotanie serca, kiedy listonosz przyniósł pierwszą, zaadresowną do niego kopertę. Sama możliwość jej otwarcia ważniejszą stała się od nieobecnej treści na kartce.  Potem zaczął do siebie pisać. Najważniesze listy przyszło mu jednak pisać wiele lat później. Podpisywał imionami tych, o których wiedział, że pozostali jedynie bezdźwięczym echem przeszłości. On odczytywał je na głos nadając im nowego brzmienia, przywracając do życia biciem serca, wysłowionego zaciśniętymi od bólu wargami. Kiedy oswoił rzeczywistość, tylko w chwilach ogromnej samotności zdarzało mu się nadać pustą kartę do siebie samego. Jakby chciał udowodnić sobie samemu, że wciąż oddycha, że wciąż żyje, wyciągając z dna ciemnej skrzynki cienką kopertę z niezapisaną kartka papieru. Jego nadzieja na wypełnienie nowej przestrzeń. Szansa na zapełnienie przetartych dziur w wełnianych rękawiczkach.

Niemy spektakl trwania

Litery zawsze zdawały mi się filigranowymi figurkami pięknie ukształtowanymi, których misterność formy trzeba ująć z delikatnością, by się nie rozsypały gęstymi kroplami zniszczonego istnienia, i poustawiać w możliwie płynnie brzmiącym wierszu myśli. Tymczasem, ostatnio zdają się pustką, próżnią zawieszonego milczenia, wydmuszką, w której nie sposób znaleźć czegokolwiek, poza ładnie wykaligrafowanym zarysem niewyrażalności siebie samej. 
Nic do powiedzenia.
Nic do nazwania własnym słowami, które wymykają się cichaczem o zmierzchu obumarłego oddechu, niczym skradzione przez srokę błyskotki zdające się cennymi w blasku dnia. Jakże złudnie. Tracąc na swojej atrakcyjności w zagnieceniach czarnego aksamitu nocy.
Strach niewyrażalności drży między głuchymi ścianami milczenia. Palce straciły na lekkości dotykając liter usadowionych w rzędach czarnych kwadracików klawiszy, jak na widowni nieczynnego od dawna teatru. A przecież każda ma sobie przypisane miejsce, zawsze to samo, i zdawać by się mogło, że nawet z oczami zamkniętymi na wszelką zmienność można je odnaleźć, bez trudu, wystukując rytm dobrze znany. Dowolnie wydłużając interwał między dźwiękami płytko osadzonymi na klawiaturze uwypukleń naznaczonych miękkim dotykiem opuszków palców. Teraz jednak zdają się jedynie ciężko opadającą, głuchą kurtyną wybrzmienia. 
Przebrzmiałym. Niemym spektaklem trwania.
Szukałam podszeptu w łagodności mazurskich jezior kręgami utonięć widząc opadające słowa niezdolne do zatrzymania się na starym pomoście, niezdarnie starającym się połączyć z przeciwległym brzegiem ulotnych myśli. Próbowałam ukołysać swoją tęsknotę za ich wyraźnie wykrojonym kształtem w krągłościach przycumowanych łódek kołyszących się lekko w rozlanych na wodzie złocieniach zachodzącego słońca. Chowały się jednak za horyzontem niedościgłym dla moich dłoni rysujących smużką cienia nieosiągalność własnego pragnienia.
Wciąż wychodzę mu na przeciw. Mój niemy spektakl trwania.
A jednak…

Kiedy nie ma nic do powiedzenia, chodzi jednak o to, żeby cokolwiek tu zapisać, dla dyscypliny i porządku. Nic takiego, ale całe życie się składa z niczego takiego.

Sławomir Mrożek
"Dziennik - tom 1, 1962-1969"



Pisanie jako zjawisko odkupiające życie

"Dziennik, tom 1, 1962-1969"

Wracając do pisania: mimo wszystko coś było romantycznego (i jest) w moim do niego podejściu. Właśnie pisanie nie tyle ma być aktywnością, ile wydarzeniem. Od razu powiem: czym pisanie staje się w trakcie pisania, to już jest jego rzecz, chodzi o jego początek, o frontalne zaatakowanie problemu, o myślenie o nim przed i podczas jego procesu. Pisanie wciąż, na dnie, miało być wspaniałym kwiatem na bagnie mojego życia, zjawiskiem tajemniczym i spontanicznym, odkupiającym moje życie. Oddzielającym więc, mimo wszystko, od życia.

Sławomir Mrożek
1930-2013

Supełek zgubionego oddechu

Zapisać mijający dzień można najprędzej wieczorem, lepiej nazajutrz, pełniej po paru tygodniach, najdoskonalej - w pełnym splendorze zmyślenia i prawdy - po latach, notował w "Dzienniku" Jerzy Pilch, a mnie przychodzi pokusić się o ryzykowne stwierdzenie, że z perspektywy czasu, w nieuchwytnym i nienamacalnym oddaleniu, większość zdarzeń zdawać się może zmyśleniem z krztyną prawdy, utrwalonym w rdzeniu białej kartki, w grubych warstwach stopionego wosku wyglądającego niczym fałdy powieki niedowidzącego starca. Samokształtujące się w przemijaniu, gaszące istotę własnego istnienia w świetle dygoczącego z przejęcia płomienia rozpraszającego światło zmiękczające ostrość widzenia fragmentaryczności zdarzeń, oddalającego od spostrzeżenia zmian w rysach twarzy odnajdywanej w zamglonym zwierciadle porysowanego lustra. I zdawać się może, że zanikając od wewnątrz, splot za splotem cienkiego knota nasączonego pragnieniem życia, w tym powolnym odkładaniu się niezgrabnie wyglądających warstw przemijania, świeca otrzymuje dar życia tylko dla siebie samej. Nikomu już nie przyświecając, nie rozświetlając mroku i wyczesywanych z moich włosów drobinek przeżytych epizodów codzienności.
Zmywam z oczu obrazy utkwione między rzęsami, dostrzegając przemijanie urody dnia więdnącego jak niezdolny do rozwinięcia się pączek róży. Ostry rogalik księżyca, wyglądając zza szczeliny granatu nieba, odlicza ostatnie tchnienie światła przysiadłego na wierzchołkach moich palców próbujących wyczuć w ciemności zarys granicy opadającej kartki z kalendarza. Odsłonięcie tajemnicy. Na wysokości ust krople atramentu próbują spić z warg ciszę zawieszonego niewypowiedzenia. Słowa nieporadnie wydrążają zarys swojego znaczenia w gęstej ciemności schodzącego na mroczną ziemię zmierzchu. Pora zapisywania. Nie ona zdaje się jednak istotną, ale możność ponownego zaistnienia zdarzeń uchwyconych w procesie zapisywania. W sklepieniu ciążących wrażeń wydających się nazbyt błahymi wobec przerwanych nagle snów wyniesionych ponad racjonalną doczesność. Zalążków marzeń kiełkujących spomiędzy ścisłych splotów bawełnianych włókien poszewki.
Zaciśnięty supełek zgubionego oddechu. Kropla na końcu zapisanego mijania. 

BÓL, Z KARTEK DO NOTOWANIA,
ośnieżony, zasypany śniegiem;

w luce kalendarza
kołysze go, kołysze go
nowe narodzone
nic.

* * *
NIECZYTELNOŚĆ tego
świata. Wszystko dwoiste.

Twarde zegary
przyznają rację godzinie rozpadu,
ochryple.

Ty zakleszczony najgłębiej siebie,
wydobywasz się z siebie
na zawsze.

wiersze Paula Celana z tomu "Psalm i inne wiersze"
wyd. Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5
pod redakcją Ryszarda Krynickiego




Genesh w Kalkucie

W zakurzonych skrzyniach drobne kamienie
sprzed milionów lat, kości dinozaurów,
szkielety myszy, ledwie opisane,
żółw bez głowy i kołnierza,
jego pancerz wygląda jak kocioł,
w którym na ulicy bieda gotuje się
na otwartym ogniu.
Pachnie jak w szkole w Berlinie,
gdy nie wiedziało się, jaki sens
ma oglądanie kości, krzemienie, toporne grzebienie,
którym ewolucja czesała się
bez powodzenia. Tutaj, w muzeum w Kalkucie,
staje się dla mnie jasne, że to nasze kości
prażą się w skrzyniach. W rogu
gruby bóg z głową słonia,
śmiejąc sie, mówi do swojego telefonu:
Nie należymy do nikogo. Już nawet nie do samych siebie.

 Muzeum Narodowe w Kalkucie
Michael Krüger 
122 Zeszyty Literackie, lato 2013


Zawahał się na progu nowy dzień

(...) i piszę ci o wszystkim, co myślę i co czuję, to dla mnie konieczność.

Zawahał się na progu nowy dzień. I mnie nie było spieszno progu nowego dnia przekraczać. Nie wiem nawet, które za nas bardziej będące niepewnym tego, co budziło się jeszcze nieśmiało wraz z pierwszymi promieniami słońca, świergotem bezimiennych ptaków przysiadających na ogrodzeniu i dreptaniem szpaków we frakach urządzających sobie śniadanie na trawie. Drżenie niepokoju. Niczym poruszona w oknie firanka frywolnie poddająca się objęciom delikatnego powiewu rześkiego powietrza. Drżenie niepewności. Kiedy dłoń nieruchomieje nad powierzchnią czystej kartki czekającej na odciśnięcie się pierwszego słowa, jak stopy na równiutkim dywanie piasku nieporuszonym ruchem fali żadnego z miliona ziarenek.
Akt pisania, obsesyjnie przywiązany do stylistycznej doskonałości, do precyzji zdania i trafności wyrazu. I podobnie jak autor "Madame Bovary", bez wahania deklaruję, iż "celem jest styl". To wypatrywanie frazy doskonałej albo raczej jej obłąkańcze niemal wyobrażenie (...)
W filozoficznych rozważaniach, w poszukiwaniach sensu własnej egzystencji, pisanie spostrzegając jako ratunek i terapię, swoiste uleczenie własnych słabości i zwątpień. I nie sposób oderwać swojego spojrzenia przenikającego fragmenty „Dziennika intymnego” Henri Frederica Amiela czy dostrzegającego z okna pragnienia „Pani Bouvary” Flauberta. Przychodzi włóczyć się zapisując spostrzeżenia jak Rousseau czy Chateaubraind, próbując określić literacką przynależność między Północą i Południem, wybierając kierunek geograficzny wedle wyznaczonych granic przez Madame de Stael, przenikając wraz z Senancourem listowne zmagania „Obermana”, który pisarzem pragnie zostać, ale przede wszystkim po to, by zagadać pojękującą w nim smętnie depresję, by słowami zasypać otwierającą się pod jego stopami przepaść szaleństwa. W końcu ramy obrazów zapełniając zapisem myśli jak Delacroix, z porażają świadomością ulotności tego wszystkiego, co nie zostało utrwalone kroplami atramentu na kartce, gdzie  odnajduje się za zaułkiem każdego akapitu tragiczne zmagania ze własną nieporadnością, co sprawia, że tym bardziej nie sposób nie zawahać się nad sensem tego, co na co dzień staramy się zapisać własnym życiem topionym w grząskim potoku słów.
Jakże wtedy trudno zamknąć oczy, odwrócić wzrok już na zawsze naznaczony „Melancholijnym spojrzeniem” Piotra Śniedziewskiego, podczas gdy, spojrzenie to potrafi przekształcić się w przeraźliwą doczesność w odniesieniu do metafizycznego doświadczania egzystencji, ale  i realizowaniu się w twórczej powinności przez dziewiętnastowiecznych bohaterów literatury, pisarzy, malarzy i filozofów, dla których pisanie stało się potwierdzenie własnego istnienia i koniecznością zachowania swoich myśli w piśmie będącym schronieniem, "marzycielską medytacją", ale i efektem przepracowania swoich porażek, duchowej pustki, ale i oswojenia nieuchronnego nadejścia śmierci. Milczenia. Za nim kryjącego się końca niezapisanych na czas słów i wygaśnięcia na zawsze zamglonego spojrzenia jak na płótnach Turnera. Tego, które odbijało się w zmąconym zwierciadle i tego, które ujrzało świat takim, jakim go sobie chcieli wyobrazić, spostrzegając przez otwarte okno pragnienia wydobycia się w ograniczeń własnego istnienia przepełnionego bolesną pustką, "chorobą" życia., kiedy zdarzało mi się, rzadko, ale parokrotnie, zapomnieć, że jestem na ziemi jak cień, który się przechadza, ale niczego nie może posiąść.
"Melancholijne spojrzenie" Piotra Śniedziewskiego to zachwycający zbiór szkiców poświęconych dziewiętnastowiecznej melancholii w sztuce, a każdy z tych dziewięciu szkiców pod piórem autora stając się namiętnym spojrzeniem na akt pisania, w oczach czytelnika stając się wejrzeniem w siebie.
Zawahał się na progu nowy dzień. Dla tej niewielkich rozmiarów, ale gęstych prozą, książeczki nie zawahałam się zatracić w melancholijnym spojrzeniu, a może nawet nie zawahałabym się go dla niej utracić.

Piotr Śniedziewski "Melancholijne spojrzenie"
wyd. Universitas, Kraków 2011





Echo ptasich ulic

Nie mogłam nie pokusić się, aby zarzucić narzuconą sobie przerwę w notatkach i wrócić wcześniej. Wszystko za sprawą szczególnej książki. Zatem.
Puk… puk…
Przyznaję też, że okrutnie zatęskniłam za Wami i za tym odrębnym kawałkiem mojego świata już w momencie jego porzucenia, koniecznego i dotkliwego zarazem, bo przyznaję, że końcówkami palców w tym pisaniu jestem zanurzona już nierozerwalnie, jak wieczne pióro w atramencie, tylko mi przyszło jakby całkiem w nim utonąć. Same słowa na jakiś czas odpłynęły gubiąc nurt i znikając we własnych bezkresnych odmętach niewypowiedzenia. Wszystko przez wykrzywione maszkarony, które z taką łatwością wyłaniały się zza życiowych arkad, by przeglądać się w lustrze moich zawężonych źrenic.
Żywiąc się tęsknotą, próbując wyczuć tętno w zakrzepłych żyłach chciałam otworzyć dłonie zamykające moje myśli w malutkiej przestrzeni, do której sama nie miałam dostępu. Były jednak zbyt mocno zaciśnięte wykrzywiając sens i znaczenie swojego istnienia, okaleczając w bezsłowności wyrażenia siebie, a pisać można tylko przy pełnym otwarciu duszy. Bez ograniczeń perspektywy widzenia, w prawdziwości odczuwania, bez zniekształceń pojawiających się w przymkniętych i obolałych oczach. Tymczasem ja utknęłam w ściśniętej pustce, potykając się o własne słowa rozrzucone w bezładzie.

W bezsilności złamanego drzewa zawierzyłam
omdlałym wierszom w modlitwie zaciśniętym
niczym ust zakneblowaniem bolesnych doznań
niewysłowienia rozdartego na wpół słowa
w krzyku oddalającym od prawdy rzeczywistej.
W niespokojności jedynie obraz
przesuniętą perspektywą Braque’a
w bezdźwięczności połamanego zegara
przepastną pustką zmarszczek szyderczych
wskazówkami zaciera twarze bez profilu.
Oślepiona wzrokiem zza horyzontu szukając
myśli nielotnych zwojem ogłuszenia splecionych
maszkaron duszących pod skórą zdartych złudzeń
przepala rdzeniem istnienia skulonego w nieistnieniu.
Złączenie przygaszonego przeżywania uniosło
ciężkie pustkowie bezgranicznego obumarcia
dłonią zagubioną pod mapą zagniecenia
wierzchołkami połamanych gałązek rozbijając słońce.
W ciemności sklepiona w podszewce podniebienia
bezgraniczność osamotnionego przywiązania
rozbłyskując tchnieniem ostatnim szukałam siebie.

Z radością w sercu jaka towarzyszy powrotom do miejsca wytęsknionego, upragnionego poczucia pod palcami gładkości i radości pisania, spotykania się pod daszkami liter, huśtając się na pętelkach ze stopami oderwanymi od ziemi, spróbowałam ogarnąć rozgardiasz słów. Próbowałam pozbierać w sobie rozsypane włóczki skłębionych myśli, namacalne dowody przygasłego tchnienia, posprzątać porozrzucane litery i wrócić do rytmu notowania zdarzeń, zauroczeń i tych wszystkich malutkich mgnień codzienności, czasem tak trudnych do zamknięcia w kształcie słowa, bo zatrzymujących się w wewnętrznej warstwie oddechu, pozostając jedynie cieniem skrzydeł odlatujących ptaków, jak znikające kręgi na powierzchni wody zanurzonej w grubej szyi podwórkowej studni. Stając się echem.
Echem stały się wspomnienia zawężające świat, kurczące go do rozmiaru zdławionego krzyku. Trzeba je było otulić w aksamit szeptu, wypowiedzieć w łagodnej zgodzie z ich naturą, wtopić w miniony czas, jak wtapiają się postacie uchwycone na zdjęciach przenikając warstwę fotograficznego papieru, same stające się papierowymi, przezroczystymi, pozbawionymi grymasów i ostrych rysów twarzy. A jednak wciąż milcząco obecne na kliszy naszej pamięci kurczowo ściskanej w dłoni, jak ściska się kolorowe szkiełko wierząc w jego magiczną moc odmieniania rzeczywistości, przywracania bogactwa koloru szarym cieniom i źródła dźwięku echu. Ono jednak stale mu się wymykało i ginęło między drzewami. Ruszał za nim w pościg, ale echo tym bardziej nie chciało wyjść mu na spotkanie. Łudził się, że może chociaż przywoła je krzykiem, ale wtedy słyszał tylko odbicie własnego głosu, który szamotał się wśród listowia, jakby nie dawał rady zamilknąć. 
I podczas, gdy Jakub gonił za echem, Piotr zdołał go ujarzmić w miękkiej frazie melodyjnego zadumania, czyniąc go cieniem o wielości zabarwień, jakby od-szarzył to, co zdawać się mogło tylko przyblakłym wspomnieniem na ruinach zapomnianej tradycji. Sprawił, że cienie przygarbionych bezimiennych istnień stały się wielobarwnymi ptakami na ulicy jego prozy. To jest właśnie uliczka Piotra Pazińskiego, to jego przystanek w biegu, to jego pensjonat pełen obrządków, obecności i nieobecności czasu, w jego rozwidleniu, rozwarstwieniu, kulturowym zróżnicowaniu i przynależności. Tam, gdzie każde słowo staje się kamykiem, a wszystkie, zebrane między okładki "Ptasich ulic", tworzą szlak wędrówki. Wędrówki przez życie i śmierć, pomiędzy odłamkami potłuczonych filiżanek wyschniętej nadziei, tworząc drogę do miejsc cichych i takich, gdzie ledwo dosłyszalny głos odbija się echem od murów żydowskich cmentarzy, powolnie sunących konduktów, skrytych pod kurzem antykwariatów, zardzewiałych szyldów i zwojów milczących manuskryptów, od ruin miasta i jego podziemnych oddechów, od powierzchni zapisanego papieru.
Jeśli żałował, to wyrzucanych kartek, jakby z każdym zmiętym kawałkiem papieru ginął nie tylko kawałek Warszawy, ale także czyjeś imię, a wraz z nim człowiek. 
Piotr Paziński w jakiś szczególny sposób ocala. Kawałek Warszawy, czyjeś imię, a wraz z nim człowieka, symbol społeczności, ocala przeszłość, gdzie nie drepcze się w miejscu lecz wchodzi w coraz to nową uliczkę, poznaje jej zaułki, załamanie światła na obdrapanych tynkach kamienic, potykając się o "rzeczywistość wyniszczoną", na obrzeżach gnającej codzienności dotykając prawdy, odnajdując zaginioną "odnogę czasu". Dokonuje zasklepienia czasu.
„Ptasie ulice”, najnowsza książka Piotra Pazińskiego oczarowuje, zaklina i otwiera ciszę skrytą we wsiąkniętej ziemi tożsamości. Narracją prowadzoną niespiesznie zanurza nas w miękkość powolnie snutych opowieści, wyostrza wyobraźnię, operuje głosem niczym w słuchowisku, gdzie istotą jest słowo, wibracja, jakiś nerw prozy w nurcie zatrzymania fragmentaryczności oderwanych od siebie, ale i tworzących całość historii, jakby ukazujących drugą stronę cienia, ścierając kurz z przymkniętych powiek, przysłuchując się zamykającym kręgom życia pod niebieską opaską nieba.
Labirynt alejek otwierał przed nim coraz to nowe przejścia, a Jakub spostrzegł nagle, że oprócz lwów i jeleni ma wokół siebie otwarte szafy biblioteczne z rzędami książek upakowanych ciasno na kamiennych półkach. Mógł dotykać ich chłodnych grzbietów wystawionych ku przechodniowi i tu i ówdzie pokrytych pajęczyną szarego mchu, odczytywać z nich tytuły powieści i uczonych traktatów. Sięgnął po pierwszą z brzegu i poczuł zetlałą fakturę piaskowca.

Piotr Paziński "Ptasie ulice"
wyd. Nisza, Warszawa 2013







Dzieje moich poszukiwań prawdy

Kochani, na jakiś czas zawieszam prowadzenie bloga.
Mam nadzieję wrócić jesienią z nowymi siłami i niezachwiana wiarą w moc słowa pisanego, by móc dalej pozostawiać, na tym skrawku mojego świata, ślad moich poszukiwań prawdy w sztuce, w życiu i w sobie samej.
Tymczasem wszystkim Wam pięknie dziękuję za Waszą dotychczasową tutaj obecność i wyjątkową wrażliwość, którą mnie obdarowywaliście. 
Na czas tej przerwy zostawiam słowa osoby niezłomnej, dla tysiąca i jednego powodu bliskiej memu sercu:

Człowiek poszukujący prawdy winien być skromniejszy od pyłu zaścielającego ziemię. Życie potrafi skruszyć proch pod jego stopami na najdrobniejszy pyłek, lecz poszukiwacz prawdy sam winien być tak skromny, że nawet ów pył jest w stanie go skruszyć. Tylko wtedy i dopiero wtedy dostrzeże on prawdę.

Mohandas Karamchand "Mahatma" Gandhi
"Autobiografia. Dzieje moich poszukiwań prawdy"
wyd. Axis Mundi, 2013



Postać i nowalijki

Próbował delektować się wstającym z uśpienia życiem natury, skąpanej w zielonościach. - Na wiosnę każdy dzień smakuje nowalijkami – pomyślał spoglądając na purpurowe brzuszki rzodkiewek. Nie pamiętał kiedy je kupił. Nie zapisał tego. Na pewno pamięta, że na poduszce coraz dłużej pozostaje ślad zaspanego policzka, a w powietrzu unosi zapach mleka z miodem. Ptaki od rana przepłukują gardła kropelkami skradzionymi z nocnej mgły. Spojrzał na swoje dłonie. Wyglądają na staruszeńkie, obdarzone niejedną wiosną już przebrzmiałą między wierzchołkami niezgrabnych palców próbujących uchwycić szklankę w metalowym koszyku splecionych pnączy.
Jak być lepiej przygotowanym na kolejny stary dzień? Rozejrzał się po sypialni w poszukiwaniu młodości. Może została na dnie niewyśnionego snu, a może pozostała zdradliwie utkwiona w zagnieceniach prześcieradła, w rogach wykrochmalonych poszewek. - Gdzie jest wczorajszy ‘ja”? – wyszeptał do nikogo. Woda nie zmywa zmarszczek. Przetarł lustro. Nic się nie zmienia. Za oknem nieśmiałe promienie słońca prześlizgują się po skali ciepła. Jak utrzymać temperaturę uczuć wobec życia. Odnosił wrażenie, że ostatnio zdecydowanie spada. Może to i dobrze, już nie będzie nawiązywało się między nimi nic mocniejszego. Takiego uzależnienia obawiał się zawsze, uzależnienia od codziennego oddechu, nawet najbardziej płytkiego, ale wyczekiwanego w podszyciu porannego przebudzenia. Był moment, że jego zażyłość z życiem obierała nazbyt szybkiego tempa. Zachłanności, do której on sam jeszcze nie dojrzał. Potrzebował więcej czasu na oswojenie się z żywiołem wiecznych odejść i powrotów. Zbyt rychło następujących po sobie porach dnia i nocy. Ileż razy przewracał się próbując nadążyć za tą zmiennością, pragnąc sprostać oczekiwaniom pokładanym w jego wątłym przystosowaniu do napotykanych nieprzewidywalności losu.
Otworzył szeroko okno. Kolejny oddech. Jak długo jeszcze może mu ufać? Prowadził z życiem swoistą grę, ono i on, wystawiając siebie na największe próby, poddając w wątpliwość uzasadnienie własnego istnienia, istnienia czegokolwiek. Tak często za nim nie nadążał. Za życiem, za oddechem, a przecież z każdym dniem coraz trudniej było mu istnieć bez tego zatracania się w podążaniu do kolejnego z nim spotkania. Niewysłowionej między nimi rozmowy.
Teraz to nawet wysokie schody stawały się dla niego, z każdym dniem, coraz większym wyzwaniem. Codziennie pokonywane stopnie, do wtajemniczenia i zgłębienia własnej wytrzymałości, determinacji w osiąganiu kolejnego celu, a ostatnio stał się on szalenie prozaiczny, drzwi mieszkania na trzecim piętrze starej kamienicy. Do windy nie wsiadał przenigdy. Nie potrafił zmierzyć się z dźwiękiem zatrzaskiwania się metalowych drzwiczek i tego nienaturalnego zniewolenia niewielką przestrzenią. Oderwania od ziemi. Nie umiał odnaleźć się w swoistej próżni wąskiej kabiny nad którą nie miał kontroli. Odnosił wrażenie,  że funkcjonowała jakby niezależnie od niego, uzależniając się tylko na krótki moment jednego przycisku. Potem żyła swoim życiem, a on utkwiony w niej, bezsilny w razie jakiejkolwiek awarii. Zbyt dużo usterek w jego życiu już zaistniało, trudnych do naprawienia. Nie miał ochoty na dobrowolne skazywanie siebie na ewentualność pojawienia się kolejnej.
Ona raz utknęła w windzie. A tyle razy prosił ją by sama nie wsiadała. Jej krzyk przeszył mury do szpiku kości leżących w milczeniu pod ziemią. Ale ona wolała jeździć windą. Jeszcze długo po wojnie wyjście z mieszkania było dla mniej walką z własnymi stopami. Wciąż zdawało jej się, że chodzi po ludzkich szczątkach śpiących w bezimiennym zapomnieniu pod miastem. Winda ją odrywała od własnych wspomnień. Potrafiła jeździć nią bez żadnego uzasadnienia. Godzinami. W końcu stłukła szklane drzwiczki za kratami nie mogąc unieść dłużej kruchości świata, za którym się wciąż chowała.
Pokroił rzodkiewki w plasterki i ułożył na okrągłej kromce kajzerki, która wyglądała jak kolorowy kapelusz noszony na wiosnę. Pamiętał, że nie miała umiaru w przymierzaniu kapeluszy. Z większym umiarem, ale wytrwale, przymierzała się do własnej zagłady.
Szczypta soli. Smak nowalijki. Jakże uderzająca jest intensywność odrodzenia się natury. Czy jest jej cząstką?


"Patrzę nie okiem, ale poprzez oko"

Może świat został przez Pana Boga po to stworzony, żeby odbijał się w nieskończonej liczbie oczu istot żywych, albo, co bardziej prawdopodobne, w nieskończonej liczbie ludzkich świadomości.
Czesław Miłosz 

Patrzę w przepojone zadumaniem oczy mojego sentymentalnie usposobionego Pierrota, o przejmującej bladości cery, jakby pokrytej warstwą bielutkiej krepiny naciągniętej na delikatność rysów. Towarzyszy mi niezmiennie, od lat moich nastoletnich, mimo zmieniających się adresów na kopertach i kolorów tła na ścianach. On niezmienny. Jeden z tych wizerunków, który pozostanie ze mną już na zawsze, bo mimo cichości w jakiej jest zatopiony, jednym spojrzeniem, wyraża tak wiele. Smutkiem przejmującego zamyślenia. Takie oczy z pewnością spostrzegają więcej, spoglądają głębiej. Tyle lat ze mną. Dobrze, że zachowa swoją zdolność w wiecznym milczeniu. Mam wrażenie, że jedno wypowiedziane na głos słowo, dźwięk odzwierciedlający dotkliwość zatrzymanych na źrenicy oka obrazów zburzyłoby misterność poukładanych płatków pobladłej róży na jego drobno wykrojonych ustach.
Pierrot i ja. To jedna z tych zażyłości, która opiera się na milczeniu, może na słowach zaledwie kilku, przysłowiowo wypowiedzianych do obrazu, kiedy sama przyjmowałam formę postaci spoglądającej na mnie z cienkiego płótna wyobraźni. Jak pożądliwie pragnęłam, wtedy, usłyszeć dźwięk choćby najkrótszej sylab, ujrzeć najdrobniejsze drgnięcie długich rzęs, wciąż mokrych od nieruchomych łez. Oczy Pierrota.
Oczy moje. Ostatnio, nieco załzawione od przemęczenia, przewlekłości skrycie rozwijającej się choroby i leczących je kropli, poczuły intensywniejszą pożądliwość widzenia. Nabrały jeszcze większego apetytu na uchwycenie we fragmentarycznym kadrze stop-klatki z życia wyciętej. Ta istota procesu, który towarzyszy mi od urodzenia, nabrała jeszcze istotniejszego znaczenia, unaoczniając jak ważne jest patrzeć dwojgiem oczu, przenikliwie, na najbardziej nawet powierzchowną przestrzeń wielowymiarowego świata. Próbując dotrzeć do podszycia, delikatnej materii spostrzegawczości opartej na instynktowym dostrzeganiu niewidzialnego. Dojrzeć do prawdziwej świadomości widzenia. Obracania obrazów.
"Oko - pisze Redon - jest niezbędne, aby wchłonąć elementy, które karmią naszą duszę, i jeśli ktoś nie rozwinął w pewnej mierze zdolności widzenia, widzenia właściwego, widzenia prawdziwego, jego inteligencja będzie niepełna. Widzieć to spontanicznie chwytać związki między rzeczami".
Słowa Odilona Redona przyoblekają się w wyrazistość znaczeń, w pełne poczucie nasycania siebie wielowątkowością sztuki, w domniemanym przewidzeniu prawdy znikającej pod powieką wyobraźni.
Znaleźć własne odbicie w oczach świata, w wypukłości cylindrycznej soczewki dostrzegając uwydatniające się "Inne obrazy" powstające pomiędzy zracjonalizowanym ostrowidztwem a niedowidzeniem. Nieostre, niejasne, niepewne. Obraz za szybą, w którym odbija się świat otaczający i my sami - ich widzowie. Obraz za mgłą, w którym kształty są trudno rozpoznawalne i niemal nic nie widać. Obraz, który niedoskonała pamięć rysuje pod powiekami. I pomieszanie obrazów zrodzonych z winy ułomności naszej mnemotechniki, z domysłów, ze skojarzeń. 
Te "Inne obrazy" dostrzegła i opisała Maria Poprzęcka w nagrodzonym zbiorze swoich esejów, które przedzierają się przez moje niedowidzenie, wdzierają w strukturę oka poddającego się finezji formy, płynności stylu i bogactwu rozważań nad rolą patrzenia, jako drogi do prawdy o sztuce. Kolejna dawka kropli w oczach, chwila oderwania od jakiegokolwiek wysiłku, by za chwilę z całą zachłannością zatopić się w rozważaniach o obrazach skłaniających do innego na nie spojrzenia. Podążenia za mnogością myśli skupionych w rozciągniętych warstwach malarskiej farby i artystycznej inwencji, aby uzyskać zdolność pozostania na dnie oka widza spoglądającego na obraz, zdobywającego umiejętność rozróżniania płaszczyzn barw, subtelności konturów i zespolenia przenikających się domysłów. Dotarcia do krawędzi niepostrzegalnego świata utrwalonego pomiędzy ścisłymi splotami włókien płótna nasączonego twórczym natchnieniem. Dorastania do "aktywnego widzenia", widzenia uruchamiającego świadomość wyobraźni, percepcję zmysłowej interpretacji przekazu i wykształcenia w sobie wrażliwości na akt, na czyn, powoływania dzieła malarskiego do jego indywidualnego, odrębnego życia, ożywienia między tęczówkami oczu, nawet za cenę zaburzenia dotychczasowego "porządku widzialności". Zmieniającego torowość naszego myślenia o sztuce, poddającego obróbce materię naszego spostrzegania, dokonując swoistego studium nad odkrywaniem własnego pojmowania artystycznych zamysłów twórców, doznać zjawiska swoistego "ucieleśnienia się obrazu, zawierzając Wolfgangowi Welschowi, że to sztuka właśnie jest modelem do opisu rzeczywistości.
Obrazy nie istniałyby bez naszego spojrzenia, bez niego byłyby one czymś innym lub w ogóle niczym. Wyposażone są wszakże w ów osobisty sens, który wyłącznie my sami możemy im nadać.
Jak wiele par oczu, tak wiele obrazów w ich najliczniejszych odsłonach. Zindywidualizowanych, ujętych w ramach naszej własnej interpretacji, uwypuklającej wieloznaczność działa, które nie miałoby racji bytu bez tych niewielkich zwierciadeł duszy, w których znajdują swoje odbicie. Może czasem zniekształcone, odmiennie mieniące się przygasłymi półcieniami albo wyostrzone nadmiernie dostrzeganą intensywnością barw, na granicy tego, co rzeczywiste i tego, co jest doświadczalne jedynie za pomocą zmysłu proporcji, wedle własnego poczucia estetyki opartej na osobistej wrażliwości i wykształconej umiejętności patrzenia nie tylko oczami, ale także poprzez oczy. Tak, by widziany obraz mógł przeniknąć do rdzenia naszego spostrzegania, nie zatrzymując się jedynie na powierzchni oka, nie utknąwszy między wygiętymi szczebelkami rzęs, ale docierając do soczewki uaktywniającej zdolność odwróconego widzenia obrazu.
Tylko co, jest wtedy tym obrazem rzeczywistym?

"Inne obrazy" Maria Poprzęcka
wyd. słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2008
Nagroda Literacka Gdynia w kategorii: Esej




Zazgrzytał kluczyk. Zaskrzypiały drzwiczki.

Zazgrzytał niewielki kluczyk w drżącej dłoni. Zaskrzypiały stare drzwiczki. Zmierzch wślizguje się przez dziurkę od klucza. Nieodczuwalny przeciąg rozwiewa bezimienne twarze garstką popiołu. Tykanie zegara zdaje się rozbrzmiewać uderzeniem zatrzymanego nagle serca, gdzie spotykające się w uścisku wskazówki stają się miejscem granicznym dla przenikania się obszarów czasu. Zatrzymałam przemijanie chwili na jasnej tarczy przenikliwości. Cofnęłam czas, we własnej wyobraźni, pozwalając zapłonąć świecom świadectwa na dnie ciemności skrytej we wnętrzu rozedrganego zegara Dziadka Bolka.
Ile bezbarwnych kropli łez przepływających między wychudłymi palcami szukającymi okruszka chleba, ile wyszeptanych, w trwodze, słów modlitwy znalazło swoje schronienie, na dnie zegara, skrywając się przed upadkiem człowieczeństwa, z dala od otwartych okien burzonego kiedyś porządku świata.
W moim domu nie ma dzisiaj okien. W moim domu nie ma dzisiaj drzwi. Jest tylko ta przeszklona przestrzeń w drzwiczkach starego zegara. Szczelina przez którą wydobywa się głos sumienia stukiem starej maszyny do szycia zamilkłej w odrętwieniu bezużytecznego istnienia, odgłosem kamieni przeciskających się przez wąski przełyk niemego łkania. Ciemnych odłamków przynależności kaleczących do bólu podniebienie własnej egzystencji. Szeptu niewysłowionego w bezdźwięcznym turkocie wozów znikających za horyzontem nieistnienia. Istnień stopionych warstwą wosku wygasłej świecy. Porwanych strzępków utraconego życia. Zdeformowanego bytu przypisanego dożywotnio do własnych korzeni zapuszczonych w cudzej ziemi. Nierozdzielności pokoleń zespolonych, niczym naczynia połączone, w tajemnicy niecichnącej, między kartkami milczących pamiętników, w popękanych szkiełkach niedowidzących okularów i zardzewiałych szyldach, zanurzonych w niebycie sklepików, złamanych ramionach wygasłych menor niezdolnych do wyciągnięcia się w żałosnym lamencie upraszając niezaznanej łaski.
Jak spojrzeć w głąb niezmiennie bijącego możnowładcy czasu nie dotykając zaschniętych ran, zasklepionych śladów obecności kulturowego współistnienia?
Jak dotknąć pociemniałych znaków, obumarłych źrenic w których chciałabym się przejrzeć, by odnaleźć cząstkę samej siebie?
Szukam światła w ciemności. Delikatnie przesuwam palcem po warstwie znieruchomiałego kurzu próbując poruszyć zaginiony kawałek świata, przywrócić do życia fragmentaryczność przynależności. Pozostawić ciepły dotyk dłoni poruszającej martwość zaginionych istnień. Obudzić zwiędłe kwiatki w wypalonej żarówce zawieszonej na cienkim sznureczku z paciorków rozsypanych słów spadających z rozbujanej karuzeli unoszącej się ponad nietykalnym płomieniem palących zdarzeń. Poczuć smak chałki zanurzonej w przydrożnej kałuży rozlanej goryczy.
Wstawiam zapaloną świeczkę, by rozjaśnić ciemne wnętrza tykającego swoim rytmem wiekowego zegara.
Wróciło życie. Zatoczony krąg nieuchronności przemieniającego czasu.

We wszystkich pasjach

We wszystkich pasjach - muzycznych, poetyckich, teatralnych, filmowych - Chrystus schodzi na ziemię. Dosłownie. Jest ludzki, żywy, na wyciągnięcie ręki. Jakby chciał, żebyśmy Go dotknęli jak Tomasz po zmartwychwstaniu...
Tomasz Cyz
"Pasja 20, 21. Powroty Chrystusa", Warszawa 2013
wyd. Zeszyty Literackie


Dzisiaj, wciąż jeszcze, w zanurzeniu refleksji,
próby poskładania wewnętrznych rozedrgań,
spieszę z życzeniami

Wiary dającej siłę na wyjście z ciemnych zaułków codzienności
Wiary w drugiego człowieka
Wspaniałych wrażeń w odbiorze piękna otaczającego świata  
Podziwu dla dzieł, które zostały nam dane i tych, które tworzy człowiek 
W sercach ciepła, wbrew aurze za oknem
Wiosny wdzięcznej jak z nut Vivaldiego
Nadziei na niegasnącą światłość
Niegasnącej pasji, w każdej dziedzinie życia
Rozpromienionych Świąt Wielkiej Nocy!




Przednówek

Jestem ostatnio jak ten spodeczek, który wyślizgnął się wczoraj z mojej dłoni i roztrzaskał na kawałki w zderzeniu z chłodem kuchennej posadzki. Trochę rozbita, niespójna, jakby każda nienazwana cząsteczka mnie samej podążała w innym kierunku pozostawiając za sobą pustkę niewypełnioną żadną szlachetną myślą. Myśli zupełnie się zresztą rozproszyły, przymarzły warstwą oszronienia na wargach, które nie potrafią wyrazić uczuć nawet drobnym grymasem. Są zupełnie nieme, blade, jak wypłowiałe blaszki po utracie głębi purpurowej barwy nasycenia. Może to właśnie jakiś stan nienasyconego pragnienia uchwycenia niewyrażonej warstwy siebie, która rozkruszyła się niczym cienka warstwa lodu na wyschniętym jeziorze nieprzeniknionej otchłani maluczkiego bytu. Jakbym stała na rozstaju własnej drogi, przed koniecznością dokonania Kierkegaardowskiego wyboru egzystencjalnego: albo uczynić wszystko aby przestać istnieć, co samo w sobie jest niemożliwe, bo przecież istnieję; albo uczynić wszystko by całą uwagę skupić na tym, że właśnie istnieję. Co jednak uczynić kiedy utknie się między jednym a drugim 'albo"?
"Człowiek, który przestaje siebie wyrażać, wpada w czarną dziurę, zanika jego język, choruje na samotność” przeczytałam fragment wypowiedzi Agnieszka Wolny-Hamkało na blogu Remka Grzeli.
Może w tym tkwi źdźbło odrętwienia. Nieumiejętność wyrażenia siebie. Chociaż zapewne czynię to całkiem nieświadomie w najdrobniejszym ruchu o poranku, czynie nagłym i spontanicznym poganianym przez codzienność. A jednak mam poczucie przejmującej pustki, jakby była we mnie jakaś zupełnie wyjałowiona grudka ziemi, na której nic nie jest w stanie unieść się ponad powierzchnię szarej przeciętności.
Pragnienie. Dotknąć opuszkami palców skrawka błękitnego nieba. Poczuć nieprzynależność do ciężaru skutej lodem ziemi. Zawisnąć w objęciu beztroski na promieniach słońca, jak na dziecięcej huśtawce, kiedy oderwanie stóp, od ziarenek piasku, zdawało się tak łatwym do osiągnięcia. Tymczasem. Przednówek. Swoisty post duchowy. Próba czerpania z wyczerpanych zapasów energii.
Przedwiosenne błądzenie.
„Jak błądzić skutecznie?”- pytam sobie za prof. Zbigniewem Mikołejko, który w długiej rozmowie z Dorotą Kowalską wiedzie czytelnika przez przestrzenie snów obłaskawiających cierpienie, będących wolnością, poprzez fragmentaryczność obrazów i rozległość otaczającej nas rzeczywistości. Skleja kawałeczki wyobrażeń, wyostrza rysy światopoglądów, zszywa blizny dzieciństwa, jak zszywa się rozerwane ubranko na szmacianej lalce.
Świat dziś rozbił się nam na kawałki, ale całe szczęście mamy profesora Zbigniewa Mikołajkę, który potrafi na powrót go posklejać i pokazać, co mają wspólnego sny, obrazy dawnych mistrzów, skandynawskie kryminały i Facebook z naszymi dzisiejszymi niepokojami, nadziejami i lękami. Mikołejko to specjalista od rozbrajania oczywistości, zadawania niewygodnych pytań zarówno w sprawach ziemi, jak i nieba (oraz piekła). Nie ma dziś takich wielu.
Niełatwa lektura, targająca wielością skrajnych odczuć, z jednej strony prostująca zawiłość myśli, a z drugiej jakże zwinnie i zgrabnie potrafiąca je zasupłać w niemożności odczytania do końca każdego słowa spod ciężaru którego próbuję się chwilami wyczołgać, by spojrzeć sobie w twarz. Jeszcze długo pobłądzę między kartkami zapisanej rozmowy, by móc objąć choćby kawałeczek z jej rozległych horyzontów widzenia świata. Z tego filozoficzno-egzystencjalnego patchworka, w którym odnoszę wrażenie, że i sam Profesor skleja także nadszarpnięte fragmenty samego siebie, sprawiając, że rozmowa staje się swoistym wyznaniem.
W Panu jest więcej miłości czy nienawiści?
W tej chwili najwięcej jest we mnie smutku, żalu, związanego zresztą z różnymi rzeczami i historiami, które przydarzyły mi się w życiu. Smutku, który czyni mnie coraz bardziej bezradnym.
Chociaż głód miłości, bardzo często niezaspokojony, był we mnie zawsze potworny. Miałem, mam, niewyobrażalną potrzebę bliskości z innymi, bo przecież o nią w gruncie rzeczy chodzi, jeśli mówimy o miłości czy przyjaźni. I z góry było wiadomo, że ten głód nie może zostać zaspokojony, bo jest nadmierny.

Tymczasem, ja, z nadmiarem wrażeń i niesfornie rozwichrzonych impulsów kłębiących się w kącikach własnej niemożliwości wyrażenia siebie pobłądzę jeszcze, z uczuciem niedosytu, ścieżkami, których końca zapewne moje małe stopy nigdy nie dosięgną, zostając w niezgrabnym przednówku do świata rozkwitłych myśli. 

fragmenty z książki "Jak błądzić skutecznie.
prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Dorotą Kowalską"
wyd. ISKRY, biblioteka Gazety Wyborczej, 2013



Kosmos w filiżance

Wyłuskuję ostatnio wolne chwile ze zręcznością żonglera, by żadnej z nich nie upuścić, nie zgubić w łódeczkach odpływających na falach przypływających w mnogości spraw niespójnie ze sobą powiązanych i zapętlających się, gdy tylko dopuścić do najdrobniejszej niedbałości ruchów. Błogosławiąc zatem bliskość Stawiska pomknęłam w niedzielne marcowe popołudnie rozpromienione wydarzeniami, które miały mieć miejsce w progach Domu Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Dawno tam nie goszcząc, z tym większą przyjemnością wjechałam na posesję długą lipową aleją aż do stóp domu wypełnionego wspomnieniami, szelestem niezliczonych książek, ujętego w ramach nietuzinkowych obrazów, które zdają się czasami wymykać wszelkim ograniczeniom sprawiając, że dom ożywa przycichłym echem wydarzeń wnoszonych wraz z wejściem niezwykłych gości jakże często odwiedzających ten niezwykły zakątek kultury na przestrzeni niezatartego, stopami współczesnych, czasu.
Jeszcze krótki spacer do kapliczki schowanej pośród drzew, by zasiąść w oczekiwaniu na wieczór mający wypełnić się muzyką i słowem. W 33. rocznicę śmierci Jarosława Iwaszkiewicza poświęcony, jakże symbolicznie, jego biografii. Wielu aspektom „Innego życia” rozpostartego w przeróżnych strefach geograficznych, ale nade wszystko sferach uczuciowych, przynależności do świata, ludzi, twórczości i emocji czerpanych z każdego przeżywania nowego dnia.
Pieśni Lutosławskiego w wykonaniu Anny Radziejewskiej, przy akompaniamencie fortepianowym Mariusza Rutkowskiego, mnie samą przyprawiły o dreszcze sentymentalnego rozrzewnienia przywołując z pamięci, między innymi, kołysanki kiedyś śpiewanych mi przez moją Babcię. A toż na otarcie łez dzieciństwa, a toż na oczu spokojne zamknięcie w czułości snu. I też takim niemalże snem, pewną tajemną nieprzenikliwością stała się druga część wieczoru będąca spotkaniem wokół „Innego życia” Radosława Romaniuka goszczącego w Stawisku wraz z prof. Zbigniewem Mikołejko.
Kosmos w filiżance. Przeżycie doszczętnie realistyczne, a z jakże uchwytną nutą metafizyki unoszącej się ponad rozmową tkaną z subtelności odniesień, filozoficznych rozważań, rozciągającą się jakby w doczesność niedokończonego wiecznie tematu życia Jarosława Iwaszkiewicza, będącego zawsze początkiem poznania bytu tak esencjonalnie związanego z wnikliwym, w pełni doznawanym jestestwa, ciałem i umysłem, tworzącym własnoręczny zapis własnej biografii przetykanej pomiędzy kartami swojej twórczości. Tworząc swoistą autobiografię, ukrytą w opowiadaniach przeniknionych podskórnymi i bardzo realnie doświadczanymi wydarzeniami. Niedosłowną. Dotykającą doczesności będącej przyczynkiem do przekształcenia w niekończącą się opowieść o sobie samym pod maskami zręcznie naszkicowanymi ręką Pisarza, a odgadniętymi dla czytelników przez Radosława Romaniuka. I mało co mogło umknąć uwadze z wczorajszej fascynującej rozmowy, wielowarstwowej, budującej się samoistnie z każdym słowem, rzuconym choćby jako dopełnienie, wypełnienie szczeliny chwilowego prześwitu w gęstym splocie tematu, gdyby nie przebudzona z zimowego snu mała muszką nieuchwytna dla rąk nawet tak wprawnego badacza filozofii jak prof. Zbigniew Mikołejko, który jednym gestem, choć mam wrażenie że mówił do nas całym sobą, mnie samej odebrał umiejętność oddychania, pozostawiając w nieruchomym zachwycie oniemiałej duszy, umysłu nazbyt małego dla objęcia istnego uniwersum słów, które chciałoby się zatrzymać na nieblednącej taśmie zapamiętania. Możliwość wysłuchania profesora była doświadczeniem metafizycznym, pozamaterialnym,  które jednocześnie chciałoby się w najdrobniejszych kawałeczku utrwalić w przeżywaniu własnej skromnej doczesności. 
I kiedy wciąż błądziłam, nieskutecznie próbując przeniknąć ogrom Iwaszkiewiczowskiej, nieobejmowalnej zwykłymi ramami pojmowania, przestrzeni  ujętej w filozoficzno-egzystencjalnym kontekście prof. Mikołejki, przemknął jeszcze cień Arthura Rimbaud nasycając swoją obecnością jakże gęstą od przeróżnych zapętleń atmosferę, uświadamiając, że "ja to ktoś inny", we wciąż niezbadanych fragmentach ciemnych obszarów skrytych głęboko pod skórą. Z wyznaniem jego artystycznego credo, że tylko poprzez doświadczanie materii także tych bolesnych zdarzeń, skomplikowanych relacji, najtrudniejszych uczuć, bólu straty i zasmakowania niespełnienia, dotyka się samoświadomości istnienia, doznaje dopełnienia i spełnienia wyzwalającego w artyście pokłady twórcze. Swoistego zespolenia życia ze sztuką.
Jeszcze dzisiaj filiżanka drży w moich dłoniach, kiedy myślami wracam do wczorajszego spotkania na Stawisku, a wargami próbuję nieśmiało upić, choćby łyczek, z Iwaszkiewiczowskiego kosmosu, by zatrzymać, jak najdłużej, jego smak na podniebieniu.

Oto czekamy na Ciebie w staroświeckim hallu przedpółwiekowej Anglii: kominek płonie czerwonym odblaskiem i oświeca nasze skupione twarze.

Oto bór świerkowy, pokrywający strom zbocza gór, objął nas swoim ramieniem: spójrz na nas.

Oto żółto-jedwabne pagody chińskie falują czerwonymi deseniami (Tsi-fu-la pali wonności na lakowej tacy): trzymamy się mocno za ręce, myśląc o Tobie.

Oto u stóp niebosiężnego muru, otaczającego zamek czarodzieja, czynimy podkop: chcemy ujrzeć drzwi, wiodące do jednego tylko wejścia.

Arturze.

Modlitwa do Artura Rimbaud Jarosława Iwaszkiewicza
"Proza poetycka", wyd. Czytelnik, 1958


Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...