W zagięciach kartek

Piątkowy wieczór oparł się zmęczony o fotel, chowając zagniecenia z całego tygodnia pod miękkość wełnianego koca. Spracowane dłonie wtulił pod grubą warstwą oliwkowego kremu. Gaszę mikroskopijne rozproszenie przyglądające mu się przenikliwie spod pochylonego klosza jednonogiej lampki.
Otwieram "Dziennik" Sławomira Mrożka rozmyślając o chwilach, kiedy moje słowa tylko czekają, aby umościć się wygodnie na kartce, pragnąc wyślizgnąć się z ograniczającego kokona myśli i wybrzmieć w takt osiadających na bieli liter. Niby łaskoczą, podrażniają podniebienie, a kiedy już im pozwolić utkać własną historię, nie potrafią udźwignąć tego, co chciały sobą wyrazić. Rozkruszają się na drobinki czarnego pyłu, nic nie znaczącego, ot, takie ślady po rozlanym mleku.
Kiedy myślimy, wiemy, o co nam chodzi, kiedy mówimy, kiedy już powiemy, zostajemy trochę rozczarowani - notował sam Sławomir Mrożek w swoim "Dzienniku".
Jakże przykrym jest pozwolenie na zapisanie tego rozczarowania. Lepiej było pozwolić się im utopić w niewypowiedzeniu niż zostawić po sobie piętno niepotrzebnej bytności. Trudno. Może innym razem będę potrafiła ułożyć je w zgrabniejszą formę, architektoniczną konstrukcję zdań, które uniosą coś więcej niż ciężko osiadające elementy słowotwórcze. 
Tymczasem noc minęła bez słów. W głuchej ciemności ścielącej się nieprzeniknionym welonem ponad dachami zapadniętych w bezruchu domostw.
Obudziłam się dotykając dłońmi powierzchni słonecznego poranka. Palce wtopiły się w ciepły rumieniec na poduszce. Zasłona lekko poruszana delikatnymi podmuchami wiatru współistniała z oddechem budzącego się dnia. Spokój. Cisza. Przysiadła na parapecie, jak kot który udaje posążek sfinksa. Ściągnęłam z oparcia krzesła sukienkę w rozkwitłe maki. Brzuchate winogrona w purpurowych koszulkach wylegiwały się leniwie na półmisku. Pozbawione pestek były wadliwie idealne. Nic w nich nie było do rozgryzienia. Nazbyt oczywiste i smakowite. Mięta ukwieciła wierzchołek giętkiej gałązki blado-liliowymi puszkami. Dzień zapowiadał się barwnie, jak na moją skromną paletę kolorów weekendowych.
Zabieganie mijającego tygodnia roztapia się niczym masło na ciepłej grzance. Kawa na tarasie w otulinie waniliowego smaku. Chłodno. Rozchylone kielichy malw kuszą mgiełką rozbielonych płatków, niczym spódniczki baletnic. Szpaki odlatując strzepują ze skrzydeł łyk słodkiego nektaru poranka. U stóp lawenda roztacza czułe pragnienie wybrania się do Toskanii. Zbyt łatwe skojarzenie wręcz boli, jak rana na wypalonym ognisku po wygasłych marzeniach. Ostatnio nawet do nich nie mam siły. Snuć, rozwijać je  niczym drogę nie do przebycia, zbyt odlegle rozrysowaną na mapie nieosiągalności. Kolejna, nieudolna próba zmierzenia się ze sztuką kartografii. Jeszcze tyle muszę się nauczyć.
Utknęłam w zagięciach kartek próbując nanieść, choćby szkic, najbliższych dwóch dni, wypełniając je po gładko obrysowane brzegi nocy. Odczuwaniem, zapachem, smakiem  naiwnej wiary w nieulotność doznań, nieprzemijalność uczuć. Zaszeleściło. Opasły tom wspomnień ledwo mieści się w dłoniach. Niełatwo unieść taką różnorodność emocji, uczuć. Tyle warstw, zapisków, notatek, uchwyconych spojrzeń na siebie samego, na ten nieprzenikniony byt w pisarstwie spostrzegany jako udręka i błogosławieństwo zarazem. Niepokora. Bunt. Wrażliwość obserwacji. Ironia. Szyderstwo. Tęsknota. Intuicja. Gruba podszewka uczuć, których nie potrafię w sobie pomieścić, ułożyć w zgodną całość. Targają mną zmienne uczucia. Aura Mrożka. Nieprzewidywalna. Pełna słońca, deszczu, gradu, ciemnych chmur i śnieżnobiałych obłoków. Intryguje. Kusi. Złości. Rozczula. To jak ciągłe wchodzenie pod drabinie, stąpając szczebelek po szczebelku i kiedy już mam wrażenie, że stopa stoi bezpiecznie, nagle się zsuwa. Jak jednak chwiejna ta równowaga.
Znowu od początku. Wspinaczka. Zresztą nie tylko, bo drążenie tunelu tożsamości Sławomira Mrożka odbywa się na tak wielu poziomach, tak wielu płaszczyznach przynależności do siebie, sztuki, świata, swojego pisarstwa. Podglądam jak stawia każdą literę, słowo. Zamaszyście. Szybko. Zawadiacko. Leniwie. Mogłoby się zdawać, że czasami łapie swoje myśli naprędce od niechcenia, tworzy z nich poplątane włóczki, by za moment nitka po nitce, jakże precyzyjnie tkac z nich wielobarwność stron swojego życia, garnitur ze wszystkich dni, miesięcy. Chwilami cierpkie. Jak zielone winogrona pełne drobnych pestek. Najprzyjemniej móc je rozgryzać. Jak rozgryźć Sławomira Mrożka?
Rozmaicie. Jak porażenie ośrodka centralnego nerwów. Czuję się aż w nerwach najbardziej peryferyjnych.

fragmenty z I tomu
Sławomir Mrożek "Dziennik 1962-1969"
wyd. Wydawnictwo Literackie, 2010





Konfitura i kubek ciepłego mleka

Sprzątam skorupki stłuczonego kubka i ślady po rozlanym mleku. Ostatnio wszystko wymyka mi się z rąk, czas w szczególności, przecieka między palcami pozostawiając je odrętwiałe w zdziwieniu, że nie zdołały go uchwycić w porę. Tymczasem kolejna kartka sfrunęła z kalendarza poderwana, przez frywolny wiatr, niczym podszyta chłodem wiosenna sukienka. Znowu próbuję owinąć sobie wokół palca nowy tydzień, a on jak zwykle, niczym rzucona przez nieudolne ręce serpentyna, rozwija się po swojemu.
Nowy tydzień. Całkowicie pozbawiony uległości wobec moich starań oczarowania go na mój własny sposób. Drepczę zatem po delikatnej, o zbyt wczesnej porze, strukturze dnia powtarzając, jak mantrę słowa z „Niewyrwanych stron” Józefa Czapskiego, by tylko nie dać się porwać "mysiej bieganinie". Nie zagubić cennego czasu minionego, weekendowego spowolnienia, kiedy każda rozkwitająca chwila jest zatrzymaniem, zdolnością pochylenia się nad płatkami róż w ogrodzie, wewnętrznym uporządkowaniem, przysypaniem niepokornych korzeni, które swoimi koniuszkami znowu próbują poruszyć ziemię pod moimi stopami. Potrząsnąć fundamentami egzystencji, spowodować ponowne rozwarstwienie, które z uporem staram się posklejać, połączyć wielością różnorodnych nici splatając w całość liczne kawałeczki przynależności. Nie teraz. Chwilowo mam ochotę na całkowite oderwanie od jakiejkolwiek przynależności i pobycia sobie w swoistym niebycie.
Na moment.
Małą, srebrną łyżeczkę zanurzam w słoiczku z konfiturą, jak w miękkiej warstwie wspomnień z nie swojego dzieciństwa, a przecież przynależąc do niego podskórnie. Zatrzymana w czasie, w bezruchu, przesuwam porcelanowy talerzyk w jego stronę. Obserwuję jak delektuje się smakiem, słodkim i cierpkim zarazem, jak wszystko w jego życiu. Niejednoznacznym, wielopoziomowym, jak stary dom, który stoi jeszcze w odsuwającej się przestrzeni, w przepastnym ogrodzie wciąż pachnącym malinówkami. Uśmiecha się do przygarbionej postaci chłopca obierającego starannie każde jabłko, tak by skórka była cienka, aby zostało jak najwięcej z miękkiego, soczystego miąższu. Wtedy marzył, aby jego życie było równie rumiane, gładkie, słodkie, a marzenia na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli czasami wracał z ogrodu z podrapanymi kolanami od wspinaczki po drzewie, to czymże były drobne zadrapania wobec możliwości sięgnięcia po dojrzały owoc kusząco spoglądający z mocnych ramion rozłożystej jabłoni, szkicującej długie cienie na wygrzewającej się w słońcu ziemi. Miała zapach dzieciństwa, poziomek i letniego deszczu. Urodzaju. Na życie, miłość, na dni smakujące ciepłym mlekiem przynoszonym do domu w wysokich baniakach, z pobliskiej mleczarni.
Spoglądał na wiszące, czerwieniące się z zawstydzenia swoimi krągłymi kształtami, jabłka, nie przypuszczając jaka groza naprawdę wisi nad jego głową. Dopóki wszystko nie spadło na ziemię, nie stało się jedynie pomarszczonymi obierkami, fragmentami porzuconych pragnień, rozlaną raną na jego sercu. Zgubił swoją drogę mleczną wkraczając w ciemną smugę, zwątpienia w smak jabłek, soczystość i słodycz miąższu życia. Zagryzał swój strach zeschłymi skórkami od chleba, popijał łzami strachu i czuł pod gołymi stopami ziemię wilgotną od tych, którzy na zawsze pozostali zaginionymi. Ziemię, w którą wtopiły się ślady bezimiennych stóp i zatrzymanego życia, przed chwilą tętniącego pragnieniami spotkania z kolejnym dniem. Ileż razy spoglądając, dzisiaj, w przemoczone warstwy trawników szukał tych śladów, zanurzając swoje stopy w ziemi, odciskając ślad na pamiątkę  t a m t y c h   istnień. W jego własnym, swoistym akcie zjednoczenia w pamięci.
Patrzę na talerzyk z konfiturą pachnącą jabłkami. Na stole stoi kubek jeszcze ciepłego mleka.

W gęstości powietrza

Jeszcze w niedzielny wieczór duszne powietrze, przeciskając się z wysiłkiem przez gęste oczka moskitiery, opadało zmęczone ciężką kotarą rzęs. Zastygało niczym lawa wulkaniczna zatrzymując jakikolwiek ruch w przyrodzie. Tymczasem, ja próbując, nieudolnie, zapisać cokolwiek z ostatnich dni patrzyłam jak kolejna litera traciła na swoim zgrabnie wyprofilowanym kształcie, rozpływając się pod wpływem wszechogarniającego gorąca i stając się jedynie ciemną stróżką niewypowiedzenia.
W oddali słychać było groźne pohukiwania, jakby ktoś przesuwał ciężkie meble, próbując przywrócić porządek świata. Nagle ze snu wybudziło mnie dudnienie deszczu w szyby okien, wiatr smagający zasłony, jakby zaplątał się w nich ptak trzepoczący skrzydłami o framugi okien. Niezdolny odfrunąć, przeniknąć sito moskitiery, jak motyl uwięziony w zarzuconej na niego siatce. Utkwiony w gęstości powietrza.
O poranku szukałam rześkiego pocałunku, tymczasem do policzka przyklejał się kolejny gorący oddech budzącego się dnia, a ja czuję jak zamiast ciała jestem tylko odciśniętą, niekształtną formą w grubych warstwach powietrza. Dopiero chłodny strumień z prysznica przywraca mi ciało, milimetr po milimetrze, aż po koniuszki palców. Na chwilę. Na podłodze ślady mokrych stóp znikają szybciej niż mój oddech zdąży znaleźć swoje odbicie w tafli lustra. Upalny dzień powoli rozciąga się niczym zegary na obrazach Salvadora Dali. Czas jakby się zatrzymał w tej gęstości. Wskazówki wydłużyły, niezdolne do przesunięcia kolejnej sekundy znikającej w warstwie bezdechu, przypominając zatrzymane wahadło, które próbowało przechylić się na szalę niedosięgalnego chłodu. Zresztą wszystko wokół jakby poruszało się w zwolnionym tempie, słowa zastygają nim przybiorą swoją wyrazistość, gesty nieruchomieją nie zdążywszy wyrazić tego, co pragnęły. Aura zdaje się po prostu bezduszna, sprawiając, że u schyłku dnia ubranie staje się drugą skórą, którą odkleja się od siebie jak niechciane plastry przesiąkniętych wspomnień. Rozgrzane popołudnie skrapla się w kropelkach potu spływających po nierównościach kręgosłupa, podkreślają każdą jego krzywiznę i samo szukając schronienia przed słońcem w cienistych zagłębieniach między przygarbionymi łopatkami zmęczonych pleców. Nawet cienkie szczebelki rzęs zdają się uginać pod ciężarem wilgoci, niezdolne do zarysowania choćby cienkich pajęczych niteczek, które uchwyciłyby skrawek przenikniętego chłodem pragnienia.
Odwracam twarz w stronę Północy, na polodowcową rzeźbę Półwyspu Skandynawskiego, by poczuć rześkie powietrze płynące znad zatok skrytych pomiędzy stromymi, skalistymi brzegami. Pamięcią uchwyciłam się swojego krótkiego pobytu w malowniczym Bergen skąpanym przez trzy dni w listopadowym deszczu, gdzie kolorowe domy usytuowane na wzniesieniach przypominały pudełka od czekoladek, wieczorem przeistaczając się w latarenki wskazujące drogę powrotną do domu. Targ rybny przy nabrzeżu, blisko mojego hotelu, tętnił gwarnym życiem od wczesnych godzin, przenikliwy chłód przechadzał się w przemokniętym prochowcu między długimi, wąskimi uliczkami, rozciągając za sobą kryształki deszczu, a łódki kołysały rytmicznie swoimi rozłożystymi biodrami.
Na moment miałam wrażenie, że znalazłam szczelinę chłodu, ale i w nią, po chwili, wślizgnęło się gorące powietrze wypełniając sobą najdrobniejsze pęknięcie na spierzchniętych wargach.
Gęstość powietrza. Znowu przysłania okno, w którym trzepoczą skrzydła uwięzionego ptaka. Odbiera słowom ich zgrabnie wyprofilowany kształt.

Kapcie, ballada i dziwo niezwykłe

"Ballad o kapciach" - jak to brzmi. Dziwo niezwykłe, a smaczne.
Ni to autobiografia, ni wspomnienie, ni powieść. 
I w tej niejasności, nieokreśloności, poplątaniu, oryginalności - jej potężna siła.

W planach miałam, aby minione dwa dni zawiesić jak hamak w ogrodzie, lekko ponad ziemią. Pozwolić piegom rozsypać się na nosie, stopom zanurzyć w miękkości domowych kapci, a wargom przywrócić smak dojrzałych malin. Odwiesić na bok wszelkie zabieganie, pozbierać łupinki roztargnienia z całego tygodnia i schować do pudełka po czekoladkach, by pozostały jedynie słodką mgiełką minionego.
Nie zdążyłam, pobiegłam dalej. Wiatr wyrwał mnie z rozmarzenia o leniwych planach, poszarpał je jak nieudane szkice kolejnego jutra, poplątał kosmyki zbyt cienkich myśli i zostawił po sobie chaos, w głowie i na głowie. I znowu zajmie mi dni wiele uporządkowanie siebie i powstałego nieładu w sobie, rozplątanie zasznurowanych supełków, z który każdy zdaje się być węzłem gordyjskim.
I pokuszę się o chwilę retrospekcji, małego uchybienia w nienaruszalności czasu kiedy, na moment krótki, wplątałam się w apetyczny romans z pobliskim pismem społeczno-kulturalnym, spisując na jego łamach swoje skromne rozważania o doli i niedoli przeprowadzki na peryferie miasta. Zastanawiając się wtedy czy to licho czy anioł podszepnął mi myśl o porzuceniu mojej ukochanej Warszawy. Wówczas, może nazbyt pochopnie i nieroztropnie bardzo, odpowiedziałam, że licho owe aniołem być musiało, dzisiaj nie do końca wiedząc kto się wcielił w kogo. Plan został jednak wcielony w życie, które to właśnie od ponad pięciu lat jest moją własną, budowaną wysiłkiem wielkim, autostradą łączącą sielską wieś z kuszącym miastem. I gdyby tak przełożyć czas spędzany za kółkiem samochodu na czas spędzony za okładkami książek, byłabym dzisiaj o tysiące mil szelestu kartek bogatsza. 
Jednak skoro już tak się stało i mam swój kawałek ziemi, oswajanej, podglądanej jak cicho oddycha nocą, otula się siwym dymem z kominów i budzi się śpiewem ptaków, nie sposób było nie sięgnąć po książkę, by w tych chwilach, które zostały mi na przedzieranie sennością kolejnych jej rozdziałów, zanurzyć stopy w nie moje własne papucie, ale wejść w coraz bliższy mi rytm "Ballady o kapciach", miękko zostawiających ślady gdzieś w bliskim sąsiedztwie mojego skrawka ziemi. Idę zatem ich śladem, by poniekąd mogły stać się i moimi, może nie do końca dopasowanymi, ale przecież idącymi tymi samymi ścieżkami, próbującymi wtopić się w gładko snutą opowieść o okolicy, mnie samej teraz coraz bliższej, bo Aleksander Kaczorowski zabiera nas w ryzykowną podróż archeologiczną, antropologiczną, literacką, historyczną na rollercoasterze brawurowych skojarzeń. maszerują przez zwrotki tej ballady szlachciury i chłopy, Żydzi i Polacy, pepeerowcy i endecy. Na scenę pchają się martwi i sadza nam farmazony, to znów żywi wywołują ich z tamtego świata, by się dowiedzieć, kim są - to znaczy: kim jesteśmy. Okrucieństwo losów z groteską, nostalgia z patosem, brutalne z niemal magicznym - i człowiek nie wie, czy jest jeszcze w Sochaczewie, Grodzisku, czy może odleciał już do Mancondo.
Ta czuła opowieść o jego miejscach i jego prywatnej historii sprawia, że moje stopy drepczą za Aleksandrem Kaczorowskim, coraz wygodniej czując się w tych Aleksandrowych "kapciach", dostosowując swój krok do tempa przewijających się wydarzeń, przyłączając się do rozplątywania splotu różnych wydarzeń i dookreślania swojej przynależności.
Jestem u początku tej drogi, trakcji, po której suną niespiesznie okna miasteczek, których siłą napędową jest dorzucana wciąż porcja uczuć, emocji i  dźwięku uchylanych okiennic, albumów wspomnień, za którymi podąża chęć znalezienia siebie. Tego odprysku własnej tożsamości, w tym kalejdoskopie pozbieranych kawałków, wypłowiałych nieco szkiełek, wciąż jednak jakże zachwycająco mieniących się barwami rozbudzanymi naszą ciekawością.
Kim oni wszyscy byli? Jak naszkicować portret kogoś, kto nic po sobie nie zostawił oprócz kilkorga dzieci, paru krzeseł, stołu, kilku brzydkich zdjęć w idiotycznych pozach? Jak odnaleźć w nich cokolwiek, co pozwoliłoby wierzyć, że gdyby jeszcze żyli, coś by nas łączyło.



"Ballada o kapciach" Aleksander Kaczorowski
Wydawnictwo Czarne, 2012

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...