Jak błazen


Są takie dni, że chodzi za mną nie licząc się z zakłopotaniem w jaki wprawia mnie jego zbyt bliska obecność. Raz próbuje być moim drugim ja, by za chwilę być jego odbiciem w krzywym zwierciadle. Krok w krok. Potrafi zniknąć za rogiem ulicy lub schować się w przydrożnej kafejce, by znienacka znowu być tuż za mną. Chwilami zdaje się być wysmukły, zgrabniejszy niż można by się spodziewać, ale zawsze bezbarwny, całkiem pozbawiony wyrazu, jakby odwiecznie chodził w szarym, wytartym prochowcu i to wtedy, gdy nie pada. Znika dopiero razem ze słońcem, wieczorem, kiedy piekarnik rumieni krągłe kształty ciasteczek maślanych, a ja siedzę nad kubkiem gorącego mleka z miodem wpatrując się w noc, która aż dudni ciszą. Jego nie ma, właśnie wtedy, kiedy nadmiar trosk wypłukuje sen spod powiek, kiedy oczy stają początkiem potoku i jak on coraz bardziej bezbarwne. Dokąd odchodzi, gdy nie mam go tuż za moimi plecami, co robi gdy pada deszcz, czy chowa się za chmurami czy wtapia w napięty kraciasty materiał parasola? A może w gorące lato przenika przez rondko słomkowego kapelusza chroniącego mój nos przed piegami?
Czasami, gdy za nim zatęsknię przywołuję go rękoma, jak wtedy gdy byłam dzieckiem, śledząc jego obecność na ścianie, kiedy palce układają się w przeróżne kształty udając zająca lub perskie oko. Jednak zdarza się, że  przychodzi o zmroku, dyskretnie, po cichu zaglądając mi przez ramię, kiedy piszę lub zapalam lampkę przy łóżku. Przekornie lubi mnie naśladować, co zresztą mnie rozbawia: kręci głową jak ja, przygarbia plecy, gdy zbyt długo siedzę przy komputerze, wydłuża moje palce próbując przechadzać się po przyciskach klawiatury. Jednak zawsze, kiedy chcę mu spojrzeć w oczy, znika, rozpływa się w rozproszonym świetle żyrandola, między jego mlecznymi szkiełkami malowanymi w chińskie motywy. Sam motywem mojej codzienności się stając, ciągnącym się za mną leniwie jak kot, a czasem jak szczeniak próbując nadążyć za moimi goniącymi się z czasem stopami. Aż przychodzą i takie dni, że to ja się nim staję, przywdziewając jego szary kolor, kryjąc się w tajemnicznej aurze jego nieuchwytności. Wtedy zdaje mi się, że już wiem, dokąd czasami odchodzi i gdzie chowa się w porze deszczu, czemu przesiaduje nocami mimo, że zmęczone już oczy zamiast składać litery widzą ledwie rozpływające się czarne smużki farby drukarskiej. Właśnie wtedy, kiedy cieniem samej siebie się staję.

Mój cień jak błazen za królową.
Kiedy królowa z krzesła wstanie,
błazen nastroszy się na ścianie
i stuknie w sufit głupią głową.

Co może na swój sposób boli
w dwuwymiarowym świecie. Może
błaznowi źle na moim dworze
i wolałby się w innej roli.

Królowa z okna się wychyli,
a błazen z okna skoczy w dół.
Tak każdą czynność podzielili,
ale to nie jest pół na pół.

Ten prostak wziął na siebie gesty,
patos i cały jego bezwstyd,
to wszystko, na co nie mam sił
- koronę, berło, płaszcz królewski.

Będę, ach, lekka w ruchu ramion,
ach, lekka w odwróceniu głowy,
królu, na stacji kolejowej.
Królu, to błazen o tej porze,
królu, położy się na torze.
Wisława Szymborska
wiersz Cień

Lekarstwo i Talizman


Ostatnio na biurku aż nadto przedmiotów: dziadkowa maszyna do pisania, niezliczone numery "Zeszytów Literackich" i "Twórczości", książki przeczytane i te wciąż czekające posłusznie w kolejce, tworzące swoisty pociąg, do literatury zresztą, gdzie każda z nich to wagonik, który czeka, aby uchylić drzwi i zaprosić do środka. I tylko czekam chwili, aby się w nich rozgościć.
Zaraz obok nich stosik karteczek, książkowych ptasich piór, wskazujących fragmenty i ułamki zdań wartych zapamiętania. Czasami stające się biletami wstępu do teatru mojego własnego życia.
Nieopodal tomiki poezji, nie zawsze rymujące się ze sobą i album z pożółkłymi zdjęciami z wielobarwnych Indii. Z niewielkiej wysokości spogląda przygarbiona zanadto, od zaglądania w książki, lampka próbująca rozjaśnić moje szare komórki, a pod którą Walentyna, z swoich odcieniach szarości, często wygrzewa wciąż młode kości, kiedy znuży ją spacerowanie po rozgrzanych pisaniem chodniczkach klawiatury. Wtedy z wrodzonego lenistwa udaje, że nie spostrzega natrętnie zaczepiających ją wysmukłych łodyżek ołówków w filigranowej doniczce, kuszącego swoimi krągłymi kształtami pudła z listami, oblicza urzekającej, w swoich malutkich rozmiarach, ikony przywiezionej ze Świętej Góry Grabarki i poszarzałych okładek starych kalendarzyków, nie dających zapomnieć o nieuchronności mijającego czasu, o chwilach już całkiem oderwanych od teraźniejszości. I mogłabym przyznać, słowami Jarosława Iwaszkiewicza zaczerpniętymi z "Pejzaży sentymentalnych", że czasami: Męczy mnie to wszystko. Za dużo jest przedmiotów - jak powiada jeden z moich przyjaciół. Trzeba wybrać tych kilka, które mają zostać twoimi towarzyszami aż do samej śmierci. Oczywiście, jedyne przedmioty, które godne są towarzyszyć człowiekowi na całe życie aż do trumny i w trumnie stać się wezgłowiem, na którym głowa odpocznie - to książki. Trzeba wybrać wśród mnóstwa słów te jedyne, które ci wskażą, gdzie masz zasnąć.Zatem od dawna wybieram, układam, zasypiam z tymi, które zdają się być dla mnie najważniejsze. Zaś od dzisiaj, najbliższe wieczorowe pory, przepełnione będą "Chwilami oderwanymi" Konstantego Jeleńskiego, zebranymi w pokaźnym egzemplarzu, który, zgodnie z daną mi obietnicą, dotarł do mnie jeszcze w tym tygodniu. I obok nieodłącznych "Dzienników" Pana Jarosława, "Snu" śpiącego w jego "Ogrodach", ta właśnie książka zapewne wskazywać będzie miejsce, gdzie można wybrać wśród mnóstwa słów te jedyne, które Piotr Kłoczowski określił jako pełne znaczeń i zbiegów okoliczności, w których sztuka łączy się z życiem.Tymczasem Konstanty Aleksander Jeleński zaczyna od wyznania:
Dwie tylko książki posiadam w trzech egzemplarzach. Leżą pod lampką na stoliku obok łóżka i powracam do nich często przed zaśnięciem w paryskim mieszkaniu, w starej fermie nad brzegiem Loary, w odbudowanej celi korsykańskiego klasztoru: dzieła Szekspira i wiersze Miłosza. Wybór ten nie jest podyktowany żadnymi literackimi kryteriami. W nawiasie między jawą a snem książka jest trochę lekarstwem, trochę talizmanem. 
Zatem będę leczyć dni złe i zaklinać, by zostały te dobre, pozwalając sobie na chwile oderwane przed zaśnięciem, w domu zwykłym, zbudowanym we wsi starej, nad brzegiem bezimiennego potoku.
  
"Chwile oderwane" Konstanty A. Jeleński
wyd. słowo / obraz terytoria, 2011

Morze samotności


20 lutego 1959
Znowu ten okropny dzień: urodzin. Po mojej koszmarnej wizycie w Bydgoszczy czuję się jak zbity pies. Wszystko razem przerażające – jak to pisałem przed rokiem. I nie wiem, co jest gorsze, czy zeszłoroczna samotność, czy tegoroczna „uroczystość”, gdzie mi się nic nie chce, tylko płakać.
A ja stoję z rozłożonymi dłońmi, jak kwiatami lotosu, by uchwycić każdą z tych łez, jak drogocenną perłę i sama nie wiem skąd się bierze to romantyczne odczuwanie rzeczywistości. W tej głupiej polskiej krwi tyle tego fermentu pasożytuje na zdrowym rozsądku, objadając go, niby liszki liście kapusty.
Przykładam dłonie do spierzchniętych od mrozu ust, by poczuć smak łez słonych, drobnych kryształków zrodzonych z samotności, bólu i tęsknoty, wrażliwości i przejmującego uczucia braku ukochania. A przecież ja tak bardzo ukochałam i zdaje się, że każda z tych łez przemienia się w słowo, zdanie, w myśl ulotną, która znalazła swoje miejsce na kartkach papieru. Szepczę zamieniając potok łez w kolejne wersy czytanych wierszy, opowiadań, młodzieńczych szkiców i dzienników dojrzałego literata. I szept ten już zdaje się być szumem drzew w brzezinie, a może przeźroczami wspomnień Wiktora i szelestem sukien panien z jego przeszłości, delikatnym niewypowiedzeniem namiętności wśród ciemności straconej nocy, gorzkim pocałunkiem kochanków nie z Werony, słodkim smakiem poziomki lub cieniem wędrującym pomiędzy murami siedmiu bogatych miast, gdzie:
Gwiazdy przeciągle sygnalizują dalekość wszystkiego. I wszystko powoli odpływa w mglistą szarość przepełnionych stężałą mgłą arkad; mnożą się one w nieskończoność, ujęte w zwieszające się palce winorośli, bluszczów - roślin, które mogła oplatać teraźniejszość, kochając wieczność... jak niebieski zawrót głowy, jak mgła to wszystko połyska zapachem oczu nieznanych, czyhających w głębi.I ja Jego oczu wypatruję, w mglistej szarości dzisiejszego wieczoru, szukając odbicia Jego źrenic w żadnym kolejnym zapisie na kartkach diariuszy, by dotykając palcami kolejnej kartki, ponownie czytanych dzienników, w urodzinowym prezencie, dać subtelny znak mojego ukochania, wytrzeć kolejno spadającą łzę płochej nadziei.
 
Nie ukołysał mnie, kto mnie ukochać mógł. A jednak wonna
niega żółtego łubinu przywodzi mi ze sobą zabawną tkliwość lat dziecinnych.
Nawet i tu, nad morzem.
Powiedziano mi: już nie zdołano mnie pokochać. A jednak płocha nadzieja.
To nawet nie jest smutne.
Powędruję przez owo morze samotności, a pazie błękitnoocy i pazinie poniosą mój długi, ciężki tren z żółtego aksamitu, pachanący łubinem.
fragment z II tomu Dzienników 1956-1963;fragment z Siedmiu Bogatych Miast;oraz Łubin z Prozy Poetyckiej
Jarosława Iwaszkiewicza

Kocia przewrotność


Dzisiaj Światowy Dzień Kota i u mnie też Kot w głowie. Chodzi delikatnie, subtelnie, z jakimż wyczuciem i wysmakowaniem, Kocią elegancją. Zresztą, kiedy myślę o Kocie, pierwsze wspomnienia mnie ogarniają: jak susami po wąskich schodach wbiegał do mnie po naradach i konferencjach w Giedroyciem. Zwykle na ścianie naprzeciwko schodów wieszałem ostatnie płótna. Pierwszy rzut jego spojrzenia był decydujący. Trafiał natychmiast na to, co było najważniejsze, tak często przez innych uznane za wybryk niepotrzebny, za karykaturę czy dziwactwo.
I mnie trafiło, całkiem obezwładniając, to pierwsze spojrzenie w stronę Konstantego Jeleńskiego. Może nie całkiem pierwsze, bo pierwszym było spojrzenie na jego korespondencję z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Zresztą to właśnie Panu Jarosławowi zawdzięczam najpiękniejsze i najważniejszego spotkania, i spojrzenia
. A Konstanty Jeleński z każdym, kolejno "otwieranym" listem jawi się jako ktoś zgoła niezwykły i urzekający. Jest jakby przepojony czułością, cały nią będąc, w stosunku do ludzi, zwierząt i wszelakiego piękna, przez co sam pięknym się stając, nie tylko w moich oczach.
Dziś, kiedy prawie straciłem wzrok, kiedy tracę pamięć do tego stopnia, że całe połacie mego życia są starte jak kreda na czarnej desce, kiedy żadnej książki przeczytać nie mogę, a przecież przez nie żyłem, kiedy za chwilę przestanę już zupełnie malować i naprawdę ze światem współżyć, jestem szczęśliwy, że dane mi było obcować przez tyle lat z człowiekiem o myśli tak wolnej i tak żarliwym sercu.
"Listy z Korsyki" pisane przez Konstantego Jeleńskiego do Józefa Czapskiego, jego przyjaciela, to zdumiewające przeplatanie się i "przepływanie" myśli, pojęć, patrzenia na świat i sztukę. Nie zawsze zgodne, nie zawsze tożsame, ale zawsze pełne wzajemnego ciepła, zrozumienia i szacunku, bo dominuje w nich poczucie tej bliskości jego reakcji, jego sądu niezależnego.
Wszak koty to niezależne stworzenia, a ja niezależnie od dzisiejszego święta, całkiem w Kocim świecie się zatracam, podczas gdy: "Kot ukazuje się jako bardzo jednolity w swoich upodobaniach i sądach, niż można byłoby przypuszczać. Konsekwentny, prawy, wierny, mądry. Uświadomiłem sobie, jak wiele miejsca zajął w moim życiu i jak bardzo na moją wdzięczność zasłużył. Przez całe lata miałem jednego tylko czytelnika, jego [...]. W ocenach był swój własny, szczery, nie cofał się przed krytyką, a zarazem zdolność do zachwytu miał niezwykłą. I to nas łączy: utrwalona chwila zachwytu".
I ja na swoją kolejną chwilę zachwytu niecierpliwie czekam, spodziewając się rychłego nadejścia "Chwil oderwanych" Konstantego Jeleńskiego, prawie jak Józef Czapski, słysząc: "będę u ciebie w tym tygodniu, bądź pewny" i obietnicy prawie zawsze dotrzymywał.
Zatem czekam.
  
fragmenty z Hojności błyskawicznej Józefa Czapskiego
oraz wypowiedź Czesława Miłosza
 "Listy z Korsyki" Konstanty A. Jeleński
wyd. Zeszyty Literackie, 2003

Wielopiętrowy dom rzeczywistości


Każdego poranka wieżyczki kościołów wyciągały swoje strzeliste szyje w stronę promieni słońca, ogrzewającego uliczki Krakowa i budzącego mnie pukaniem w hotelowe okno. Kilkudniowy pobyt w królewskim mieście prześlizgnął się, jednak, nazbyt szybko, jak prześlizgiwały się wspomnienia, choć niespiesznie, o dawnej dzielnicy Kazimierz i czasach wojny, zapisanych na skrawkach kartek, starych zdjęciach i archiwalnych obwieszczeniach eksponowanych we wnętrzach niedawno otwartego muzeum. Wspomnienia, które układają się w przeróżne desenie, będące jak potłuczone szkiełka w kalejdoskopie historii, jak zwoje myśli przewijających się wąskimi uliczkami dzielnicy żydowskiej. Bo to trochę jak: Chodzić po biednym, opustoszałym Kazimierzu i medytować o wielopiętrowym domu rzeczywistości, krążyć po tej osieroconej dzielnicy (...), gdzie spomiędzy przygarbionych kamienic wciąż, czasami, dochodzi łkanie pękniętych serc, a w starych rynnach dzwonią paciorki z wyschniętych łez.
Na jednej z kartek umieszczonych w licznych gablotach, rozwieszonych na ścianach muzeum, można przeczytać: "Nagle zrozumiałem mieliśmy zostać zamurowani. Zrobiło mi się straszno aż wybuchnąłem płaczem. Roman Polański, lat 8".
Ale żyjących wspomnień  nie da się zamurować, oddzielić, odgrodzić, takich słów nie da się zetrzeć jak błędu historii z czarnej tablicy przeszłości, ale można zebrać w miejscu przepełnionym szeptem, jakim stało się muzeum otwarte w dawnej Fabryce Schindlera. Bo dzisiaj, to co minione, doznane, nawet jeśli tak dotkliwie boleśnie, jest częścią współczesnego wielopiętrowego domu rzeczywistości, w którym każdy z nas może znaleźć swoje miejsce, już bez strachu, że zostanie mu odebrane, że już nie będzie miało się dokąd wracać.
Miałam dokąd wrócić. Zatem jestem. Z
e „Skrzynią wspomnień” autorstwa  Helli S.Haasse, w której umieściłam jeszcze dwa wydania „Zeszytów Literackich” z późnych lat dziewięćdziesiątych, owinięty wstążką, jak falą ciepłego morza, stosik „Listów z Korsyki” Konstantego A. Jeleńskiego, kierowanych do jego przyjaciela Józefa Czapskiego. A ponieważ skrzynia wspomnień jest zawsze pojemna i jakby dna pozbawiona, to jeszcze całe „Lata” dziewiętnastowiecznej Anglii, spisane przez Virginię Woolf, znalazły tam swoje miejsce. Taki literacki wielopiętrowy dom, dany mi na własność.
Pociąg sunął niewzruszony przed siebie. Wiózł inny, wielopiętrowy dom, różnych ludzkich osobowości. Dżentelmena wpatrzonego nieprzytomnym wzrokiem w migający ekranik swojego iPhone'a, młodą dziewczynę przeglądającą z przejęciem plotkarskie doniesienia i wiekową damę czytającą książkę ukrytą w starej, gazetowej okładce. Na jej piersiach połyskiwał, zawieszony na grubym łańcuszku, przepiękny, klasycznej urody, zegarek. Aż miało się ochotę ująć go w dłonie i przyłożyć do ucha wsłuchując w delikatne tykanie jego serca. Tik tak, tik tak... stuk puk, stuk puk... zagłuszał go rytm wybijany przez koła szybko mknących wagonów, wiozących niezliczone bagaże, te schowane w ludzkich duszach i te umieszczone w statecznych walizkach, niekonwencjonalnych torbach i zawsze swobodnie wyglądających plecakach. Z milczącego dotychczas głośnika zabrzmiało: Warszawa Centralna, dziękujemy za wspólną podróż...

Wysiadłam. Walizka terkotała na nierównych płytach chodnika wpadając, co chwila, w liczne pęknięcia. Objął mnie przejmujący chłód miasta. Otworzyłam drzwi, do wielopiętrowego domu mojej codziennej rzeczywistości.
  
 
    
przytoczony fragment pochodzi z większej całości,
tekstu Adama Zagajewskiego Słowo
60 Zeszyty Literackie, nr 4/1997

Stach w Krakowie


Chłód poranka pogłaskał mnie tak pieszczotliwie po policzkach, aż się zarumieniły z zawstydzenia. Dłonie schowały się szybko w gościnnie otwartych kieszeniach, a palce u stóp podskakiwały rozgrzewając maleńką przestrzeń zamkniętą między wąskimi ściankami pantofli. Zamykając drzwi spojrzałam w stronę Stacha. Już dawno wyszedł poza wszelkie ramy dla niego spisane, poza wszelkie okładkowe ograniczenia, po prostu zaczął żyć własnym życiem. Wróciłam myślami do wczorajszego wieczoru, kiedy długo namawiałam go, by wybrał się ze mną w podróż. Kiedy odwrócił się do mnie plecami, czego nigdy wcześniej nie czynił, pomyślałam, że proszę go o zbyt wiele.
"Pociąg?..." - rzekł do siebie, i przywidziało mu się, że jest to ten sam pociąg, którym jedzie panna Izabela. Znowu zobaczył salonik oświetlony latarnią przysłoniętą niebieskim kamlotem, a w kącie pannę Izabelę w objęciach Starskiego.
Podeszłam do niego. Pozwolił się objąć. Mówił, że bolą go wspomnienia. Po cichu przyznałam mu rację. Pociąg którym sama, lata temu, wracałam z wakacji tylko się wykoleił, jemu w pociągu wykoleiło się życie. Dał się jednak przebłagać. Wie, że mam do niego wielką słabość, że był moją pierwszą miłością. Cóż, historia jak z książki. Klasyka.
W pracy zamiast skupić się na przygotowaniach do wyjazdu, myślałam o Stachu, a wracając do domu szykowałam sobie w głowie kolejne argumenty, aby go przekonać do wspólnej podróży. Tymczasem on przywitał mnie: Otóż i pojechałem... Kupiłem bilet do Krakowa, na Dworcu Warszawsko-Wiedeńskim... Nie chciałam go poprawiać, wiedziałam, że wciąż wiedzie życie w innym wymiarze czasu, praktycznie w ogóle nie zajmował się czasem, który dla niego jakby nie istniał.Spojrzał mi prosto w oczy. Nie mogę ani na chwilę rozstać się z Warszawą i ze sklepem... Żyć bym bez nich nie potrafił - szepnął niespodziewanie, jakby sam do siebie. A jednak od jakiegoś czasu mieszkał w innym mieście. W Warszawie mówiło się już o tym głośno, pisało w periodykach, niosąc wieść za autorem wiadomości, Krzysztofem Rutkowskim. Tytuły obwieszczały: "Wokulski w Paryżu".
Ze strychu przyniosłam walizkę. Stach spoglądał przez okno marszcząc brwi. Lubiłam patrzeć jak na jego czole rzeźbią się podłużne tuneliki, jak koryta rzeki niosącej niespokojne fale myśli. Może próbował sobie wyobrazić tę naszą wspólną wyprawę, widział ludzi wsiadających do wagonów z dziećmi, z bagażami. Mój niewielki bagaż będzie zapewne leżał ponad moją głową. Bagaż Stacha, wręcz przytłaczający, tkwił w jego głowie. Wszak żaden kufer nie byłby w stanie pomieścić tylu doświadczeń i przeżyć. Z całym tym bagażem nie umiał się rozstać i wszędzie zabierał ze sobą.
Zastanawiam się co przyniesie nam ta wyprawa, poniekąd jakby wiodąca w dwóch kierunkach, do Krakowa i Paryża jednocześnie, ale dokądkolwiek bym nie doszła, cieszę się na myśl, że przez najbliższych parę dni towarzyszyć mi będzie Stach "Wokulski w Paryżu".
fragmenty z II tomu Lalki Bolesława Prusa

Dotyk jedwabiu


Jedwab, wyślizgujący się z dłoni, nieujarzmiony, jak tylko nieujarzmiona potrafi być namiętność kojąca pragnienie, choćby, w niespiesznym łyku herbaty, zostawiająca ciepły ślad ust na krawędzi filizanki, tak jak: "wtedy, gdy jego wzrok padł na stojącą przed nim na ziemi filżankę herbaty. Ujął ją jedną ręką, podniósł do warg i powoli upił łyk (...)", a ona: "okręciła ją powoli, aż przy jej wargach znalazło się dokładnie to miejsce, którego on dotknął, pijąc. Przymknąwszy oczy, wypiła łyk herbaty".
I przymykając oczy dotykamy jedwabiu, tkaniny tak gładkiej jak skóra na kobiecej szyi, na wygiętym karku muskanym przez niesfornie opadający kosmyk włosów, rozciągniętej między zgrabnymi uniesieniami łopatek
, delikatnie naciągniętej w zaokrągleniu bioder, skrytej w cienistym zagłębieniu kolan, prowadzącej aż po końcówki wysmukłych palców stóp.
Bo taką to zmysłową podróżą jest niewielki kawałek materiału, utkany przez zwinne przebiegające, po nim, palce Alessandra Baricco. Podróżą rozpostartą między łagodnymi brzegami Francji, prowadzącą przez Wiedeń i Budapeszt, aż do Kijowa, potem tysiącami kilometrów rosyjskiego stepu, wzgórzami Uralu, aż ku granicom Kraju Kwitnącej Wiśni.
Podróż skrojona z prostych skrawków, w swojej oszczędności wręcz wyrafinowa, zanurzona w baśniowej mgle przylądka Teraya na zachodnim brzegu Japonii. Otoczona woalem tajemniczości, tylko od czasu do czasu, zakłócanej przez drżący dźwięk dzwonków i przejmujący śpiew wielobarwnych ptaków. Dlatego wiedzeni upojnym pragnieniem, wciaż o tej samej porze roku, wyruszamy z Hervé do miasteczka Shirakawa, już nie tylko w celach handlowych, ale z chęci ujrzenia czarnych oczu w nieegzotycznej oprawie, przemawiających krzykiem milczenia, niewysłowionym pragnieniem bliskości. Bo w każdej linijce opowiadanej historii tkwi jakieś niedopowiedzenie, jak ulotność motyla z ryżowego papieru stworzonego sztuką 'origami' i fascynującego, jak rozłożysta forma drzewka
'bonsai'.
Dlatego, przekładając każdą, dopiero co przeczytaną kartkę, pozostajemy w niemijającym zachwycie, zadumie
zanurzającej nas samych w rozważaniach o sile miłości tak wielkiej, by poczuć co znaczy umierać z tęsknoty za czymś, czego nigdy nie przeżyjesz.
"Jedwab" Alessandro Baricco, to jedna z tych niespiesznie wijących się historii, której nie sposób opisać, bo jest obrazem malowanym delikatnością uczuć, niedoświadczonym dotykiem, pejzażami niewypowiedzianych pragnień. Jest podróżą poza
koniec świata i "może po prostu czasami życie przybiera taki obrót, że człowiek nie ma już właściwie nic do powiedzenia".

                                                                                                                     "Jedwab" Alessandro Baricco
                                                                                                                             przekład Halina Kralowa
                                                                                                                                  wyd. Czytelnik, 2009

MACZANIE PALCÓW W ATRAMENCIE


Leniwy, niedzielny poranek. Za oknami słychać jedynie ogłuszającą ciszę. Wiatr odfrunął, zamaszyście porywając za sobą resztki białego jedwabiu, który jak odświętny obrus leżał jeszcze w piątkowy wieczór w ogrodzie.
Zazieleniło się. Nieśmiałe światło, przebijające się przez grube warstwy chmur, wybrało się do mnie na poranny spacer. Przemknęło delikatnie po poduszce oddychającej jeszcze niedawnym snem, przytulało się od ścian, malując na nich różne odcienie "piasku pustyni". Przetykało swoje promyki przez ażurowy parawan, zupełnie jak czynią to sprawne dłonie szwaczki przetykającej złote nici w miękkich warstwach jedwabnych sari. Oblekło rumieńcem pobladłe policzki czosnków, przyłapało na ploteczkach dwie damy w kąpielowym salonie, by w końcu przysiąść na schodach obserwując siebie w odbiciu lustra i tworząc świetlisty dywan, dla moich stóp, schodzących już powoli do kuchni.
Zapachniała waniliowa kawa. Walentyna wyszła na swój pierwszy, od paru miesięcy, spacer jeszcze niepewnie stawiając łapki na wychłodzonym tarasie. W pokoju porozstawiane świeczki, oplecione fantazyjnymi szalami z wosku, tworzącymi pamięć o "stopionym" czasie. Jeszcze wczoraj rozświetlały domostwa pozbawione prądu, porwanego zapewne przez rozszalały wiatr, który musiał dodać sobie nieco energii osłabiony ciężką pracą. I tak, moja wieś zanurzyła się w nieprzejednanych ciemnościach. Nagle zniknęły błyszczące, szeroko otwarte oczy domów, gościnne progi ganków, niektórych jeszcze przyozdobionych świątecznymi lampkami. Jedynie wysmukłe szyje kominów oddychały głęboko snującym się, ponad dachami, szarym dymem mknącym po granatowym niebie jak jasna wstążka, która zerwała się z warkocza wracającej do domu dziewczyny.
Usiadłam przy kominku wpatrując się w ogniste tancerki zgrabnie poruszające się w rytmie wystukiwanym przez pękające kawałki drewna... czemu ostatnio rzadziej pisuję na blogu?
Sama próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo przecież pisanie tutaj zdaje się być jak: Maczanie palców w atramencie. Lampy elektryczne, oświetlające mgły jesienne (...) Gorączka tworzenia wśród zadymionych kawiarni.
A jednak w skrytości ducha przyznałam, że po minionych, kilka dni temu, pięciu latach prowadzenia tego swojego zakątka, ostatnimi czasy, przysiadając by zapisać swoje ukochania i utracenia odzwierciedlające moją codzienność, coraz częściej zdaję sobie sprawę, że tak bardzo boję się tworzenia „pustych pierożków”. Kiedyś tak nazwałam bezbarwne dni, teraz bardziej myślę o słowach - bez smaku, bez apetycznego nadzienia i szczypty odpowiednio dobranych przypraw. Boję się słów niezgrabnych, bezkształtnych, lepionych zbyt pochopnie, bezdźwięcznych, bo czasami mam wrażenie, że zgubiłam odpowiednie proporcje w dobrze składników, przez co ciasto, zamiast formować się w smakowite pierożki, przepływa między palcami pozostawiając niesmak własnej nieudolności.
W dodatku w tej codziennej pogoni za czasem, łapaniem każdej chwili, jak frywolnego motela, uważając by mi się z rąk nie wymknął, kiedy mi się uda go pochwycić, czasami brakuje mi już tchu, by pod koniec dnia coś zgrabnego, jeszcze, z siebie wykrzesać. Ale by nie stać się takim całkiem "wygasłym paleniskiem", obiecuję dorzucać nieco więcej drewna, dostrzegać swoje, przyprószone popiołem codzienności, olśnienia i częściej je tutaj zapisywać, by móc spojrzeć w oczy tych, którzy tutaj zaglądają. By nie skazać się na utracenie tego energetycznego przesyłu między ulubionymi blogami, o którym wspomniał Remek w swoim na nowo zapisywanym zakątku. Bym nie straciła więzi z tymi miejscami, które sama odwiedzam i jestem od nich chorobliwie uzależniona. Biorę zatem łyk herbaty Lipton dla inspiracji, by nie zapomnieć jakie to uczucie "maczać palce w atramencie".
  
"atramentowy" fragmencik pochodzi z Prozy PoetyckiejJarosława Iwaszkiewicza

Trącił mnie anioł


Moja wieś dziś znowu nieco przyprószona siwizną, otulona szalem przejmującego chłodu, który czyhał w każdym zakątku: za rogiem opustoszałego sklepu, w uśpionych, przydomowych ogrodach, między drzewami, które same bezwstydnie ogołocone z letnio-jesiennej kolekcji, skłonne były przyodziać się, choćby, w chłodny oddech zimowego powietrza, niż tak stać nagusieńkie obnosząc jedynie swoje zawstydzenie.
Mimo namiętnych porywów wiatru, mój ogród wydał się spokojny, drzemiący w ciszy wieczoru i połyskujący świeżutko położoną pierzynką śniegu mieniącego się w świetle przydrożnej lampy przyozdobionej białą czapą, wysmukłej i samotnej, zaglądającej tęsknie do okien pobliskich domów. Spojrzałam na śnieg w ogrodzie, który tworzył, miejscami, zbite grudki przypominające kształtem kokony jedwabników.
"Hervé Joncour miał 32 lata.
Kupował i sprzedawał. Jedwabniki",  a od wczoraj zamieszkał ze mną. Na chwilę porzucił Lavilledieu, przysiadł z filiżanką herbaty i zaczął opowiadać swoją historię:
"Francja, podróże morskie, zapach morw w Lavilledieu, pociągi parowe, głos Hélène. Hervé Joncour opowiadał nadal o swoim życiu, jak nigdy jeszcze tego w swoim życiu nie robił."
W niewielkich rozmiarów książeczce skrywa się  historia miłosna. Ale gdyby tylko o to chodziło, nie warto byłoby opowiadać. Są tu pragnienia i cierpienia, które znasz dobrze, ale nie znajdujesz słowa zdolnego je wyrazić.I mnie trudno znaleźć słowa, które wyraziłyby magię jaka kryje się w "Jedwabiu" Alessandra Baricco, w utkanej z prostych słów melodii, bo każda historia ma swoją muzykę. Ta ma muzykę białą. Trzeba to koniecznie powiedzieć, bo biała muzyka jest muzyką dziwną, czasami cię zaskakuje: gra się ją cicho i tańczy powoli. Jeśli jest dobrze grana, masz wrażenie, że słyszysz muzykę ciszy, a znakomici tancerze wydają ci się nieruchomi.Zatem nieruchoma, niezdolna do żadnego gestu, skupiona na ciszy słowa, na bieli i jedwabnej delikatności materii jaką stworzył Alessandro Baricco wtapiam się w dźwięki tej białej muzyki skrytej na prowincji dziewiętnastowiecznej Francji, gdzie Hervé " (...) wieczorem przesiadywał długo obok żony Hélène na werandzie swojego domu. Ona czytała na głos jakąś książkę, a on czuł się szczęśliwy, bo myślał, że na całym świecie nie ma piękniejszego głosu".
I choć mój głos lepiej brzmi w skrytości swojej własnej, to może pokuszę się o przyjemność przeczytania sobie samej tej niedużej książeczki na głos, tak jak kiedyś czyniła to moja Babunia czytając mi do snu. Ona była moją Pierwszą Książką, dźwiękiem każdej nakreślonej litery na niewidocznej pięciolinii, muzyką słów, bez których dzisiaj nie umiem żyć.
Tymczasem krople deszczu bębnią o szyby okien wystukując własną melodię. "Życie jak deszcz spływało przed jego oczami: widok pełen spokoju".
Siadam przy kominku przywołując w pamięci słowa Jarosława Iwaszkiewicza: Fotel wygodny. Wtulenie się. Ukochaność (...) Mieszkanie starodawne. Deszcze nieznośne. Utracenie się.Jak tylko można ukochać utracanie się w muzyce słów.

Koło południa
trącił mnie anioł
stań zjedz
cekin słońca
i biegnij za wierszem
nie wyczerpie się
deszcz łez

fragmenty z książki "Jedwab" Alessandro Baricco, wyd. Czytelnik 2009
cytat z prozy poetyckiej "Nasza Droga" Jarosława Iwaszkiewicza, wyd. Czytelnik 1958
wiersz Edy Ostrowskiej -"Twórczość", czerwiec 2010

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...