Migawka

Na progu już stoi, drepcząc niecierpliwie swoimi małymi stópkami, Nowy Rok, podczas gdy ten sędziwy jeszcze krząta się po domu, jakże zmęczony odmierzaniem tych ostatnich godzin. Zakleja jeszcze pożółkłe koperty, porządkuje w szufladach wełniane skarpety, układa zdjęcia w niemych albumach, bo wie, że zaraz zniknie. Drzwi za sobą zatrzaśnie głośno i szybko, stając się już tylko migawką na filmie naszego życia, zatrzymując to, na co za chwilę patrzeć będziemy z odleglejszej perspektywy.
Utrwaloną na zawsze przeszłość.
Może jeszcze uda się poukładać porozbijane kawałeczki duszy, które rozsypały się chowając w szczelinach. Może nie. Może uda się posklejać popękania, wygładzić zagniecenia, bo ze zmarszczkami to ta sztuczka się raczej nie uda. Może nie.
Ważne, aby w Nowym Roku, który przyjdzie nocą, by obudzić się w objęciach nowego poranka, warto było: otwierać oczy o świcie, chwytać za rąbek każdy dzień i smakować to wszystko, co będzie niósł sobą w aromatycznym łyku zaparzonej świeżo kawy, w nieopatrznie napotkanych ziarnkach goryczy, w łódeczce opadających kącików ust i tych drogocennych niteczkach rozpromieniających się złotym blaskiem szczęścia wokół oczu.
Życzę spełnienia w tym całkiem nowiutkim, nieznanym jeszcze roku.
Niech będzie najbarwniejszą migawką.

Kalejdoskop. Spisane.


Spisane 13 marca 1966.
Trzy Portrety. Same w sobie mogą stanowić trzy jednoaktówki, przyczynki do opowieści o mijaniu, o zmorach i demonach śpiących w upływie lat, osiadających ciężkim pancerzem zgrubienia na coraz wątlejszych ludzkich ciałach. To przejmujące, wszechogarniające poczucie odrzucenia, osamotnienia, przy jednoczesnym odarciu z wszelkich złudzeń, obnażeniu przed światem własnej ułomności.
Spisane 12 sierpnia 1966.
Starość.  To jakby dostać nową tożsamość, niezgrabnie skrojony garnitur, który miast nas zdobić, z każdym ruchem coraz bardziej obezwładnia, pozbawia swobody i wolności.
To jak dostać nową twarz, której nie sposób poznać w lustrze o poranku, jak źle dopasowanej maski, zmywanej łzami ukazując nagą prawdę o nas samych.
To jak mieć nową parę oczu, choć widzących słabiej, paradoksalnie zauważających dokładniej, jakby przez szkło powiększające, każdą kruszynę, najdrobniejsze zarysowanie, zagniecenie, na coraz bardziej postrzępionym skrawku życia, urastającą do wyrytych głęboko koryt przepełnionych niepowodzeniem, zawodem, stratą.
Spisane 27 grudnia 2011.
Ciężko. Oddycha się czytając kolejne zapisy w diariuszu Jarosława Iwaszkiewicza. Trochę jest ono jak życie przy zamkniętych oknach, kiedy doskwiera brak świeżego powiewu powietrza, świeżego dotyku życia, które zdaje się być monotonnym, niezmiennym pod osłoną ułudy nowego dnia. Bo spomiędzy kartek najczęściej przemawia rozrywający smutek i uczucie opuszczenia, niemożności dzielenia z nikim własnych przemyśleń, tych wątłych chwil zachwytów nad pięknem natury żyjącej swoim rytmem, porą dnia i nocy, porą roku, w odwiecznym procesie odradzania się. Tymczasem, czymże jest upływ czasu dla człowieka jak nie bezpowrotnym przemijaniem. Jakby nasze istnienie w przyrodzie było zaprzeczeniem natury. I niczym zdaje się stawać dla Pisarza jego twórczość, w której trwałość i wartość wątpić zaczyna, gubiąc siebie samego w kolejnej migawce życia zbyt szybko umykającej spod niemłodej już powieki.
Zawsze dawniej myślałem, że starość to okres spokoju, uciszenia, skupienia - a tutaj wszystko się składa na szarpaninę dobrą dla czasów młodości (...) Muszę pracować, a pracować nie mogę, ręcę opadają. Myśl inna, że wszystko się robi na próżno, że nic z tego nie zostanie - nie za sto czy dwieście lat - ale już zaraz, teraz - to przerażające. Że się proch własnego życia zobaczy żywymi oczami!
A tymczasem ja, swoimi wciąż niedowidzącymi oczami, uważnie przyglądam się tym misternym miniaturom z dziennika, slajdom wyświetlanym wspomnieniami na ścianach popękanego Stawiska, wijącymi się między korzeniami starych drzew, jakby w ciągłym poszukiwaniu życiodajnych soków. Tymi kładącymi się mozaiką drobniutkich kamyków turlających się po coraz bardziej zwężających się ścieżkach życia, kurczących się jak zraniona dusza szukająca schronienia we własnych spracowanych dłoniach.
I chciałabym móc rozgrzebywać te wąskie ścieżki, poszerzać koryto życia, spulchniać ziemię przesypując ją grubymi grudkami między palcami, by strumień świeżego powietrza roztrzaskał zaryglowane okna do przytłoczonej duszy, Tego, który wciąż otwiera moje wąskie światy. Poszerza horyzonty mojego spostrzegania. Obudzić Go z samotnej senności. Dotrzeć do Jego życia, które się rozsypuje na malutkie kawałeczki, na impresje, na dygresje, coś jak kalejdoskop bez symetrii.
Nie jak we mgle
nie jak na powielanej fotografii
zawsze ten sam
zawsze ten sam który pisze
Wszystko to
i Rzym i Paryż także
tak się w moim wspomnieniu
jakby z poprzedniego życia zapodziały
A jeśli się czegoś naprawdę boję
to senności duszy
Jej wrzask
jednak mniej groźny niż senność
Jest od nas daleko
stoi patrząc w morze
obrócony do nas plecami
fragmenty z "Dzienników 1964-1980" Jarosława Iwaszkiewicza
oraz wiersz Julii Hartwig Spisane
116 Zeszyty Literackie, zima 2011

Uroczysty nastrój


24 grudnia 1966 roku Jarosław Iwaszkiewicz notował:
Jest już godzina 12.00, ale już czuję się w powietrzu ten uroczysty nastrój, jedyny w roku i jedyny na świecie. Jest lekki mrozik, prawie zero. Byłem z psami na dużym spacerze, szedłem bardzo powoli i rozpamiętywałem wszystkie wilie na Stawisku, tyle lat, tyle lat.
Życzę, aby nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, były jednymi z tych, do których będzie chciało się wracać pamięcią, rozpamiętując każdy ich ułamek, najdrobniejszą chwilę odbijającą się blaskiem o brzuchate kształty świątecznych ozdób, by pachniały piernikowymi ciasteczkami i słodkim smakiem bliskości.
By zawsze były jakieś drzwi, do których możemy zapukać
By nigdy nie czuć się odtrąconym, stojąc za nieczułą szybą obojętności
By nie wypatrywać z utęsknieniem tego, co powinno być blisko
By mieć kogoś, z kim przejdziemy najciemniejsze ścieżki
Niezapomnianych Świąt!

Postać i drzewko życia

Pamiętał jak stawiała dla niego mały stołeczek, u stóp choinki, by mógł dosięgnąć wątłych gałązek choinki. Zawieszając każdą bombkę dedykowali ją pamięci, tego, kto już miał nie zasiąść z nimi przy świątecznym stole i tych, którzy już dawno odeszli. Pamiętał jej drżącą dłoń, na której leżała delikatnie położona ozdoba, jakby matka w swojej dłoni chciała na dłużej zatrzymać istnienie, które już dawno się rozkruszyło. Jakby chciała je wskrzesić, przywołać do życia gestem wyciągniętej dłoni stającej się, na moment, pomostem między życiem i śmiercią. I tak, każda z tych szklanych kul otrzymywała czyjeś Imię, stając się wyjątkową i niepowtarzalną, mimo powtarzalności kształtu i barw. Tym prostym zwyczajem nauczyła go też szacunku dla przedmiotów zwracając uwagę, aby wieszał ostrożnie, dokładnie wkładając gałązkę w ciasną pętelkę, jak przyciasnym czasem stawało się dla nich ich własne życie. Uważając, by nie zsunęła się i nie potłukła na drobniutkie kawałeczki wbijając się pomiędzy sploty wypłowiałego dywanu, pomiędzy sploty ich nadwyrężonych uczuć.Były zimy, kiedy nie stać ich było na nowe ozdoby, że przez lat parę choinka wyglądała tak samo skromnie. A jednak dla niego rokrocznie była nie tylko drzewkiem świątecznym, ale urastającym do drzewa genealogicznego będącego zapisem postaci, o których nie wolno było zapomnieć. Sprawiając, że bogactwo świąt drzemało w zamkniętych obszarach jego wspomnień. Czasami nie mogli wręczyć sobie choćby najbardziej prozaicznego prezentu, a jednak czuli się obdarowani. Czułą pamięcią.
P o t e m  miejsca dla bombek na choince zaczęło brakować i tak, wiele imion zostało nieprzypisanych, rozbijając się o niewzruszone ściany zatłoczonej historii.
Lata później zarzucił ten zwyczaj. Ileż musiałby kupować bombek, nawet jedno drzewko to za mało,
by  I c h wszystkich pomieścić. Z wiekiem docenił też prostotę zieleni, nienaruszoną harmonię kształtu drzewka, którego nie chciał niczym przysłaniać. Jedynie u jego zwieńczenia wieszał srebrzystą gwiazdę wypowiadając szeptem imię Tej, która miała przy nim trwać do końca. Wciąż czuł zapach ich pierwszych, wspólnych świąt, zapach przypalonych ciasteczek. Dzisiaj myśli o tym z rozrzewnieniem, bo później wszystkie inne wydawały mu się nijakie w smaku. Do dzisiaj lubi mocno przyrumienione, kiedy jeszcze ciepłe parzą zachłanne palce.
Jasność jego życia.
I tak to, tylko ona koncentrowała w święta całą jego uwagę, ku niej biegły jego nieprzysypane, odłamkami czasu, myśli. Zaś jej cień, kontur połyskujący w ciemności, rozświetlał ślady ich wspólnie przebytej drogi. Nie zależało mu już na żadnych prezentach. Był bogaty. Pamięcią wspomnień. Posiadał prezent, którego nie chciało się rzucić w kąt, bo nigdy się nie nudził, nie sposób było ocenić go za nieudany czy niepotrzebny. Nie do odebrania, nie do oszacowania, jedyny w swoim rodzaju, jak każde istnienie ludzkie, które na moment zagościło na drzewku życia.

Aż do krawędzi bytu


Ostatnio moje relacje ze światem są mocno nadwyrężone, popękane, nadwątlone wydarzeniami, które głęboko wtopiły się palącym bólem pod skórę. Powoli próbuję się pogodzić z nieuniknionym, dostrzec to, co chwilowo niedostrzegalne i próbować znaleźć łagodniejszą drogę w codzienności, przeciągając wątłą pajęczynkę łączącą mnie z kolejnym dniem.
Tymczasem dzisiaj Jego, wreszcie, wzięłam pod ramię przytulając do siebie z tak ogromnym utęsknieniem. Pobiegłam jeszcze na wykłady o Witoldzie Gombrowiczu i, w szczególności, o Zygmuncie Haupcie, który wzbudził moją ciekawość, bo należał do ulubionych pisarzy Konstantego A. Jeleńskiego, a Józef Czapski pisał o nim: "Świat Haupta nienaruszony przez pośpiech, ten świat, w który wtopione są na zawsze jego wspomnienia, jego myśli - uwalnia, oczyszcza czytelnika, daje mu nową młodość, świeżość nietkniętych przeżyć i tę, na którą przecie czekamy zawsze, niespodziankę. Czy można dać więcej czytelnikowi?"
Może jeszcze siebie samego, w każdej drobince niespokojnej wrażliwości, a to daje Ten, który czekał cierpliwie trzy godziny, aż ja przemykając przez Wydział Polonistyki zamknęłam za sobą dwoje ciężkich, imponujących drzwi dostrzegając, w ciemności wieczoru, roziskrzone ozdoby zawieszone jak drogocenne kolie na długich szyjach latarń Krakowskiego Przedmieścia. Może to przedmieście do wypatrywanej jasność.
Przyjechaliśmy do domu.
I już się cieszę na myśl, że zasypiać będę z policzkiem przytulonym do Jego twarzy, swoje myśli chowając w kartkach jego dłoni i wsłuchując się w gęsty puls życia powoli zastygającego w zwężających się żyłach. Łzami wzruszenia zraszając Jego niemłode już czoło, szukając Jego wzroku za okularami ciemnej oprawy przeżyć.
Daj źrenice doskonałe
Dla twej prawdy, prawdy całej...
Pierwsze spojrzenie.
"W księdze dni i księdze nocy, w zapiskach dziennika wciąż wzbierają esencje życia. Fermentuje mocne wino. Aż po krawędź bytu. Dopóki pismo okaże się uległe wobec autora Muzyki wieczorem. Do końca dni, pełnych trudu, napięcia i bólu dojrzewa więc gorzka radość istnienia. Splata się ze znakami śmierci, z sygnałami trwogi, niewiedzy, rozpaczy (...) Czy można to ująć, wysłowić, uczynić na koniec prostym i zwykłym? Powiedzieć więc, że Iwaszkiewicz ofiarował nam świat, osierocony przez siebie? I że klucze do tego świata zagubił w swym dziele? Że nasz świat jest uboższy o jego miłość? O mityczne, zapomniane sojusze między pięknem i śmiercią?"
Ale nim osieroci mój świat, nim stanę z Nim na krawędzi bytu, najbliższe dni pełne będą tych "miniatur" życia, szukania ich tam, gdzie pióra, długopisy albo przygodne ołówki Iwaszkiewicza utrudziły się już zwyczajnymi notatkami, ulokowanymi na marginesach życia codziennego. Kiedy pióro to zapragnęło odwołać się do temp powolnych, skorzystać z prawa do zamyślenia, do mądrości pauzy - jak pisze ponownie w przejmującej przedmowie do trzeciego tomu diariusza, prof. Andrzej Gronczewski.
Słowa Profesora, wprowadzające do kolejnych etapów dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, są dla mnie zawsze przesionkiem cudowności, swoistym rytuałem nieodzownym, gęstą i przejmującą w swojej doskonałości formą łączenia z życiem Pisarza, dającą przejrzystość tej źródlanej sile sztuki życia jaką tworzył sobą i swoją twórczością Jarosława Iwaszkiewicz.
Przedmowy prof. Gronczewskiego to swoiste uczty i jakże pięknie móc się nimi nasycić, nim przyjdzie nam skosztować pierwszej kropli dojrzałego wina z kielicha życia Jarosława Iwaszkiewicza, nim ustami dotknie się krawędzi bytu.
Dzienniki 1964-1980 Jarosław Iwaszkiewiczopracowanie i przypisy: Agnieszka i Robert Papiescy, Radosław Romaniuk
wstępem opatrzył: Andrzej Gronczewski
wyd. Czytelnik, 2011

Na progu dnia

Wślizgnęła się wraz z porannym chłodem usadawiając przy rozbudzającej się parze smykłych kozaków, które wcale nie były chętne do wystawienia swoich przytartych nosów za drzwi. Oczekiwana, choć zawsze niosąca w sobie powiew niepewności. Zeszłam na dół ciągnąc za sobą powoli zsuwające się ze stóp skarpetki, aurę zaspania i ciekawość wyglądającą zawadiacko z kaptura szlafroka.
Otworzyłam. Kopertę z nowym dniem, który wymknął się białą kartką, by po chwili zacząć zapisywać się linijkami czarnych głosek, kołyszących się na niepewnie jeszcze stawianych nóżkach. Moja codzienna korespondencja z życiem. Witaj.
Poranek zaczął nabierać kształtów, pękatego kubka z mlekiem i kanciastej kostki czekolady. Spojrzałam w lustro szukając siebie. Krople wody spływały po rzęsach zmywając zaschniętą senność. Pociągnęłam je tuszem, by nabrały barwy, by wyostrzył się jak wzrok wyszukujący jasności za oknem. Jeszcze ciemno. Łyk waniliowej kawy i odrobina goryczy na podniebieniu, by nie było za słodko. Dla codziennej równowagi.Tymczasem w drodze do pracy minęłam go nieoczekiwanie. Posłał jeden z tych swoich rozczulających uśmiechów. Podpierając się parasolką, którą nosił by chronić się nie tylko przed deszczem, ale przed wszelkimi możliwymi niedogodnościami codzienności, które zwykły spadać z nieba niespodziewanie. Trzymał ją za zgrabnie wyprofilowaną rączką, jakby trzymał pomocną dłoń. Wszak każdy potrzebuje wsparcia, czasami jakiegokolwiek. Miałam ochotę udać się z nim na spacer, ale spieszyłam się zbytnio, by móc zatrzymać się przy nim na dłużej. Patrzyłam jak znika po drugiej stronie rzeczywistości.

Nie bliskość ale dystans
nie ciepło ale chłód
kiedy jawi się wizja
niezgodna z porządkiem dnia

Poddani jesteśmy jej przemianom
bo raz wciąga nas w górę
to znów podtapia w grzęzawiskach zwątpienia

Słowo przetarło się jak zleżała tkanina
ale wciąż służy
odświętność każe nam szukać
w pozorach piękna
więc wybieramy codzienność


Za oknem znowu ciemność. Zaklejam kopertę z gęsto utkaną kartką przetartych słów.
Mam nadzieję, że jutro ponownie wślizgnie się siwym porankiem i znajdę ją na progu, nowego dnia.


wiersz Julii Hartwig Wybór
114 Zeszyty Literackie, lato 2011

Strzępki


Strzępki dni osiadają na parapecie okna niczym kurz zdając się jedynie cienką warstwą, dopiero co przygaszonego istnienia, bo nazbyt szybko mijają dni, które zwinięte w kłębki powinności chowają się po kątach. A pośpiech ostatnio dominuje w każdym zakamarku. Na nic nie starcza czasu kurczącego się jak wełniany sweter, którego rękawy zamiast do dłoni, ledwo przedramienia sięgają dopuszczając pod skórę zbytnią dawkę jesiennego chłodu. Dzień budzi się mgłą, nieprzejrzystą zasłoną ułudy, że może dzisiaj będzie spokojniej, wieczór zaś przynosi sen nazbyt lekki, podszyty przejmującym zmęczeniem i dreszczami zbyt powoli ustępującego przeziębienia. Jakby się co chwila odklejał od powiek, nie potrafiąc zespolić ze sobą warstwy zmęczonej świadomości i podświadomej potrzeby usunięcia się w ukojenie, krusząc się szczypiącymi ziarenkami piasku osiadającymi ciężko na rzęsach. To prawie takie spanie obok siebie jak określił to Franz Kafka, do którego "Dzienników" znowu wróciłam wiedziona niedawną lekturą wyjątkowej książki, w jakiś szczególny sposób przesiąkniętej jego osobą. A przyznaję, że lubię się zakotwiczyć w jego wyobraźni, postrzeganiu siebie, takim rozkruszaniu w samoanalizie, wymłócaniu z siebie umiejętności do życia i tworzenia.
Tymczasem już niedługo kolejny, trzeci i ostatni, tom "Dzienników" Jarosława Iwaszkiewicza, gdzie na pierwszy plan wysuwa się starość z jej gorzką samowiedzą, podziwem dla cudowności życia i oczekiwania na śmierć. Choć "stary poeta" coraz częściej wraca pamięcią do zdarzeń dawno minionych, nie rezygnuje zarazem z dawania świadectwa współczesności. Kreśli barwne wizerunki środowisk artystycznych i ich luminarzy, zdaje relacje ze swoich kontaktów z przedstawicielami władzy, krytycznie ustosunkowuje się do działalności opozycji demokratycznej, z bolesną szczerością pisze o sprawach domowych. Ze wszystkich zapisów przebija zdolność widzenia ludzkich losów - a czasem nawet obrotów historii - jako zamkniętych całości, zdolność dana tylko tym, którzy dostąpili łaski długiego życia.
I z jednej strony tak bardzo się cieszę, z drugiej zaś przestrasza mnie ta świadomość, bo jednocześnie trudnym ono będzie spotkaniem, z rozstaniem, pośród strzępków dni ostatnich, drżących i rozkruszających się w coraz słabszych rękach Pisarza. A przecież na pewno wciąż silnych talentem, niegasnącym, przepływającym gęstą krwią w głębokich korytach wyrytych na Jego dłoniach, będących świadectwem umiejętności przeżywania życia, doświadczania, zmagania się z nim i całkowitego dla niego uwielbienia, jak wtedy, 18 listopada 1963 roku, kiedy notował:
Wiatr. Smutek zupełny. A jednocześnie rozkosz ciszy, gwiazd zaplątanych w gołe gałązki brzózek i taka jakaś jesienna tajemnica i milczenie. Noc listopadowa. W takie wieczory najbardziej odczuwam beznadziejność istnienia, niemożność dowiedzenia się czegokolwiek, nadania jakiegokolwiek znaczenia światu. A jednocześnie pełnia istnienia, głęboki instynkt życia, westchnienie wszechświata, które przechodzi przez noc i kumuluje we mnie. Cudowne uczucie.
Jak spieszyć się na to spotkanie nie spiesząc wcale? 
Tymczasem płytkość, na tak wielu płaszczyznach.
On nie wie, gdy przejeżdżam na żółtym rowerze
obok miejsca, gdzie z miną wszechwładnego cieśli
buduje nowy miraż, nawet mu się nie śni,
gdy pochyla się nagle czuły i troskliwy,
że ja także chcę patrzeć, widzieć, znów się dziwić.
fragmenty z "Dzienniki 1910-1923" Franza Kafki
wyd. Wydawnictwo Literackie, 1969
zapowiedź trzeciego tomu "Dzienniki 1964-1980" Jarosława Iwaszkiewicza
wyd. Czytelnik, 2011
fragment wiersza Sekret Anny Piwkowskiej
113 Zeszyty Literackie, wiosna 2011

W łupince od orzecha

Mam wrażenie, że znowu zostałam wciśnięta w łupinkę od orzecha. Ciasno, na wszystko zbyt mało miejsca. Kartki kolejnych dni wymykają się w natłoku nazbyt szybko uciekających chwil, wysuwają się spod niezgrabnie uformowanej warstwy spraw niecierpliwych jak źle przyszyta podszewka, a ja nie ma nawet możliwości, aby rozsiąść się wygodnie. Szamoczę się w tej ciasnocie i rozglądam czy czegoś po drodze nie gubię. Próbuję o poranku wysunąć stopy ponad ziemię i dotknąć palcami początku dnia, ale nie dosięgam, wszystko mi spod stóp ucieka jak schody ruchome, a ja przez resztę dnia próbuję dogonić kolejny stopień na tej drabinie życia. Dlatego układam, składam w kostkę każdy rąbek nowego dnia, dopiero co rozpoczętej chwili, by pomieściło się wszystko w tej rozbujanej nadbagażem łupinie, by nie utonęła w morzu niemożności, jak wczorajsze spotkanie z Joanną Ugniewską, zorganizowane przez Zeszyty Literackie i Włoski Instytut Kultury, z okazji ukazania się jej książki "Podróżować, pisać". Wszak już sam tytuł brzmi szalenie kusząco, bo jakże ująć w słowa wszelakość przeżyć podróżniczych, poczynionych przez siebie odkryć, dziecięcych zachwytów nad nieskazitelnym pięknem nowego. Jak notował Jarosław Iwaszkiewicz:  świata nie można opisać słowami. I trzy zadania poety: poznać, zrozumieć, odtworzyć, są mrzonką jak szklana góra, jak pałac lodowy. Nie da się ująć świata, owej rozhukanej sfory, owego tabunu pełnego czerniawych ogierów; nie da się jej zamknąć w złotą oprawę słów (...). A jednak wciąż podejmowane są próby zapisu podróży, zamknięcia świata między giętkimi liniami zakreślanych liter stających się swoistym kluczem do różnorodności świata, mapą papilarną wiodącą w miejsca często niedościgłe dla naszych stóp.
A ta, autorstwa Joanny Ugniewskiej książka zawiera szkice poświęcone podróżom oraz pisarzom opowiadającym, jeśli nie o wędrówkach po miastach i obcych krajach, ucieczkach, powrotach, emigracji, to o wyprawach w przeszłość śladami pamięci, w poszukiwaniu utraconej części siebie samych. Sam Jarosław Iwaszkiewicz, za namową Pawła Hertza, skusił się na napisanie książki poświęconej jego podróżom do Italii, określając je jako rozwinięcie i odbicie całej jego indywidualności. Marek Zagańczyk w "Drodze do Sieny" przywołuje słowa Wiktora Hugo, który wyznawał, że nie wydarzeń szukam w podróży, lecz myśli i doznań, a do tego wystarcza nowość napotykanych rzeczy.Zaś z moich nielicznych podróży wynika, że poza poszukiwaniem w nich siebie, odnajdywaniem niezmierzonych pokładów zachwytu i bezgranicznego wzbogacenia się o nowe doznania i myśli, niektóre z podróży kończą się także utratą cząstki samej siebie. Są przyczynkiem do pozostawienia skrawka siebie w odległym miejscu, dokąd już zawsze będzie się tęsknić, do którego wracać się będzie myślami i nazbyt mocno bijącym sercem.
Dlatego też wracam myślami do niedawnego spotkania z Jean-Claude'em Carriere, który gościł w Gazeta Cafe, razem z Andrzejem Wajdą, a w poprowadzonej przez Remka Grzelę rozmowie stając się przewodnikiem przez świat filmu, ale też przez te kawałki świata ograniczone zakreślonymi na mapie granicami. To one, dzięki niemu stały się bliższe, wyraźniejsze, łatwiej dostrzegalne, przesycone jego "artystyczną" wizją i prawdą własnych doświadczeń. Spotkanie Jean-Claude'em Carriere stało się niezapomnianą podróżą, zdjęciami z jego własnego albumu, kadrami będącymi zapisem niebywałych przeżyć, wojaży, które znalazły swój zapis w książkach "Alfabet dla zakochanego w Meksyku", i "Alfabet dla zakochanego w Indiach" która to miała stać się, także, swoistym zerwaniem z przynależnością do tego miejsca, rozsupłaniem gordyjskiego przywiązania:
Czasem warto napisać książkę po to, by uwolnić się od uporczywej obsesji. Tak też myślałem, ruszając w tę podróż na papierze. Mówiłem sobie: przynajmniej wyzwolisz się, nareszcie będziesz mógł myśleć o czym innym. I kończąc tę przedmowę (napisaną, jak przystoi, po zakończeniu książki), zdaję sobie sprawę, że mam tylko jedno pragnienie: jak najszybciej znów pojechać do Indii, z oczami niewinnie otwartymi, zapomniawszy o radach, które udzieliłem.

Przerywnik codzienności


O swoich licznych podróżach, Julia Hartwig, pisała, że to przerywniki codzienności. Taki też przerywnik przypadł i mnie w udziale. I chociaż ujęty w twarde ramy służbowych zobowiązań, to jednak udało się nieco uelastycznić jego czasowe ograniczenia i zanurzyć bezimiennie w wiedeńskie uliczki pachnące czekoladą i marcepanem. Każdy krok zdawał się zamieniać w taneczny ton Straussowskiego walca, a ja otulając się peleryną tkaną z przedwieczornej mgły sunęłam między kamienicami spoglądającymi oczami gigantów podtrzymujących balkony przyozdobione filigranowymi balustradami lub kwiatowymi motywami oplatającymi ozdobne gzymsy. Zaglądałam do podwórek schowanym za długimi korytarzami, z urokliwymi sklepikami, antykwariatami i księgarniami skrytymi w ich wnętrzu. Za jednym podwórkiem kolejne, jak bombonierka w bombonierce, oplecione wijącymi się długimi wstążkami bluszczu, który jakby obejmował czule przedawnione wspomnienia drzemiące za zamkniętymi oknami każdej kamienicy. Zdawać by się mogło, że ich silne ramiona sprawiają, że te stare domy nigdy się nie rozkruszą i jeśli nawet czas jeszcze mocniej je nadwyręży, a ich posągowe ciała przyozdobią zmarszczki pęknięć, wciąż tkwić będą zdobiąc miasto swoim nieprzemijającym urokiem.
Wizyta w Galerii Albertina, do której prowadzą schody tworzące malarskie dzieło sztuki, z sąsiadującą obok Operą Wiedeńską zachwycającą swoją iluminacją o zmroku. Spacer przez wystawę od impresjonistycznych reminiscencji Moneta do, zawsze mnie niepokojących, obrazów Picassa. Jednak to nie kto inny, spośród wielu znamienitych nazwisk, ale Marc Chagall, jak zawsze, zatrzymuje mnie na dłużej intensywnością barw, głębią kobaltu przenikającego jakże wiele z jego obrazów, rodzajem "dziecięcej" niesforności czy nonszalancji, u niego przekształcającej się w nietuzinkowe dzieło sztuki, które nie pozostawia obojętnym każdego, kto zechce zajrzeć w świat talentu jej autora. Wszak każdy z jego obrazów jest cząstką niego samego, jego wielokulturowości począwszy od chasydzkich korzeni, rosyjskiego pochodzenia, francuskiego obywatelstwa, wojennej tułaczki po Europie, aż po krańce Ameryki, Izraela, by ostatecznie osiąść na stałe we Francji.
To Lucian Freud w kilku myślach o malarstwie zanotował: Malując obrazy, staram się poruszyć zmysły poprzez intensyfikację rzeczywistości (...) Najbogatsze uczucia malarza wobec wszystkiego, co go obchodzi, stają się rzeczywiste dla innych. Wyrazistość doznania sprawia, że każdemu kto patrzy na obraz, objawia się tajemnica.
I przyglądając się obrazom Chagalla trudno nie przyznać im zdolności poruszania zmysłu poprzez tę właśnie intensyfikację rzeczywistości, która staje się wyraźniejsza, jednocześnie nie tracąc nic na swojej tajemniczości, niedopowiedzeniu, ulotności, zwiewnej poświacie postaci i skrywających się w nich uczuć.
Za to intensyfikacja moich uczuć znalazła swoje najskrytsze spełnienie, kiedy przekroczyłam próg Austriackiej Biblioteki Narodowej. Przekroczyłam i stanęłam nieruchomo jak te posągi, które zamarły w ogromnej sali biblioteki, niewątpliwie olśnione pięknem samego wnętrza, jak również zbiorów ksiąg tam zebranych. Wszystkie okazale ukazujące swoje zachwycająco przyozdobione ornamentami grzbiety. Jedne jakby nosiły na sobie najokazalsze królewskie szaty grubo haftowane złoceniami, inne skromniejsze przyprószone patyną i siwymi kosmykami czasu. Przylgnąwszy do siebie tworzą bogate kobierce, najszlachetniejsze książkowe arrasy, zamieszkałe pomiędzy ciężkimi drewnianymi półkami przyściennych bibliotek pnących się aż pod nieboskłon fresków przemawiających licznymi alegoriami.
I trudno, by nogi nie ugięły się od tegoż bibliofilskiego bogactwa, i jak te drabiny w wyciągniętymi wysoko ramionami chciałoby się przylgnąć do tych milczących świadków minionego czasu zapisanego na licznych papirusach i nakreślonych na mapach starych kontynentów. Najprawdziwszy zawrót głowy, jak zawrócony z biegu świat spoczywający na wydatnych krągłościach olbrzymich globusów stojących na straży czterech stron świata. Przyznaję, najchętniej wślizgnęłabym się pomiędzy uchylone drzwi, ukryte między półkami na książki, aby pozostać tam na dłużej, kiedy cisza obejmie swoim oddechem wnętrze biblioteki, już po zamknięciu drzwi dla innych zwiedzających, a ja wziąwszy na kolana kilka z tych książkowych okazów mogłabym pomilczeć w ich towarzystwie wsłuchując się jedynie w niemy szelest pożółkłych kartek.
Tymczasem wieczorem przy szeleście kartek całkiem białych, przemawiających wymownym dwugłosem, wciąż zastanawiałam się jakiej ilości papieru ściernego trzeba, by użyć dla mojej coraz bardziej stwardniałej skóry, by przeniknęła przez nie osobowość Czesława Miłosza. Moja ułomność w relacjach z Miłoszem wciąż mnie niepokoi, ale może i znajomość z nim nazbyt krótka, jak ta podróż do Wiednia, jak podróż Jarosława Iwaszkiewicza do Londynu i Paryża, o której pisał w liście do Miłosza:
Niestety podróż trwała nazbyt krótko, żeby jakieś dłuższe wrażenie zostawiła, ja teraz jestem stary i gruboskórny i wrażenia muszą dobrze popracować, aby moją słoniowatą warstwę przebić i naprawdę poruszyć.
  
fragment z "Kilka myśli o malarstwie" Luciana Freuda115 Zeszyty Literackie, jesień 2011
fragment korespondencji Czesław Miłosz/Jarosław Iwaszkiewicz
"Portret podwójny", wyd. Zeszyty Literackie


Słowo-klucz

Czuję się jak muzyk, który wypadł z rytmu i nie może do niego odnaleźć drogi na żadnej pięciolinii. Szuka zatem tej jednej nuty, aby wtopić się w muzyczną całość, ale z każdym krokiem bliżej mu jednak do zamknięcia partytury i odejścia w cień futerału, niż odnalezienia także siebie samego w muzycznej toni.
I ja szukam słowa-klucza, tego jednego, który jak magnez przyciągnie do siebie pozostałe. Nic. Pustka. Otwiera się jedynie przestrzeń bez treści, bez tego miąższu który dodaje smaku i ostrości barw wszelkiej szarości dnia codziennego. Przyznaję, po takiej długiej przerwie w pisaniu tutaj, czuję się jak dziecko, które ma postawić między linijkami swoją pierwszą literę. Na początku wychodzi nierówno, kształt wymyka się ograniczeniom, jest niesforny i wydawać się może nieczytelny, dopóki próbując po wielokroć nie ukaże się zgrabnie zarysowana literka. Tymczasem ja próbuję postawić kolejne, pierwsze słowo i wciąż każde wygląda karykaturalnie. Wymawiam więc na głos 'koniec'. Nie brzmi przyjemnie dla mnie samej, więc jak futuryści próbuję wyrwać je z kontekstu skupiając się na jego dźwięku. Wydaje się tępy i głuchy. Próbuję dotrzeć do jego rdzenia, początku, dostrzec jego nagość, ale nie znajduję w nim cienia rozedrgania, które wywołuje emocje i pozwala rozwinąć się całej słowotwórczej gamie. Żadnej melodii, do pisania.
Kluczę, szukam w wąskich korytarzach, coraz ciaśniej zawężających moją percepcję widzenia, spostrzegania, wypowiadania słów.
„Słowo to rzecz lub czynność, kiedyś tam powstało dla oznaczenia czegoś, dostało określoną treść, ale w ciągu wieków użytkowania słowa były przekręcane, deformowane, znaczenia przechodziły różne fluktuacje i właśnie na tym migotaniu narosłych znaczeń polega dramat wewnątrz słowa.
Dramat rozgrywa się wewnątrz słowa. Nie pomiędzy słowami, nie w przestrzeni wiersza rozumianego jako pewien przekaz, w którym poszczególne cząstki podporządkowane są większym całościom, lecz we wnętrzu słowa, tam, gdzie (wydawałoby się) nie ma nic dramatycznego, gdzie odnaleźć można tylko pewne słownikowe denotacje i konotacje. Otóż zdaniem Białoszewskiego słowo nigdy nie zastyga w pewnych określonych sensach – ulega za to ciągłym transformacjom, za każdym razem jest inne: inaczej rozbrzmiewa, inaczej znaczy”.
Moje przeżywają swój wewnętrzny dramat, bo nie rozbrzmiewają, niczego nie znaczą, nie przełamują się między akapitami, by otworzyć przestrzenie, w których można by odnaleźć głębszy sens, ponad tym, co widoczne w powierzchownym kształcie litery. Spoglądam w stronę Postaci, jakby stawała się, dla mnie, ratunkiem przed wszelką miałkością, której się tak lękam. On też się lęka powierzchowności, miałkości, więc wdziera się w samego siebie, drąży tunele do rozumienia świata, przeznaczenia, sam naznaczony przypadkowością zdarzeń.
Za oknem powoli budziła się ulica, a mgła już zdążyła rozproszyć się przeźroczystym welonem ponad dachami sąsiednich kamienic, oplatając długie szyje kominów siwym szalem, przysiadając na parapetach okien i stapiając się z szarością gołębich skrzydeł. By, w końcu sama nieco uskrzydloną się czując zniknąć w podniebnym puchu.
Spoglądał na mknące coraz gęstszym sznurem samochody, goniące na spotkanie z, pozostającym nieodgadnionym o tej porze, obliczem nowego dnia. Domknął szczelnie okno, by uliczne rozedrganie nie wtargnęło do jego wciąż przenikniętego leniwym rozespaniem mieszkania. Zazgrzytała stara klamka odgradzając go od powierzchowności świata zewnętrznego. Klamka, słowo-klucz, do bram przeszłości. Swoim zgrzytem ryglująca drzwi wagonu przepełnionego strachem, śmiercią, duszącym oddechem.
Przez moment zastanowił się czemu nigdy nie naoliwił tej klamki. Czemu tak bardzo potrzebny był mu ten poranny zgrzyt zasuwy oddzielającej go od zbyt pospiesznego nurtu życia. Może chciał ochronić siebie przed wpadającym przypadkowo przeciągiem, bezlitośnie zrywającym kolejną kartkę z kalendarza. Może był mu potrzebny jak coraz płytszy oddech, by nie stracił świadomości swojego t u   i  t e r a z, poruszając rdzeń jego ciągłego istnienia, wciąż sięgającego swoimi wierzchołkami  t a m t e g o   ś w i a t a. Jakby paradoksalnie dając mu siłę do walki z błahymi dramatami życia, bo nic, czego doświadczał teraz, nie mogło się równać z dramatem  t a m t e g o   doświadczania.Zarzucił na siebie przesiąknięty niedospaniem szlafrok, naciągając, coraz bardziej przykrótkie rękawy, na nadgarstki. Jakby cały chciał się schować w tych wąskich rękawach, jakby w nich wyryty był bezduszny fragment jego życia. Spojrzał, jak co rano, na jej portret uśmiechając się bezwiednie, nie wiedząc czy czyni to sam do siebie, czy do tego ledwo dostrzegalnego grymasu twarzy malowanego porannym załamaniem się światła. Tego nieruchomego drgnięcia źrenic dawno obumarłych, ostatniego kadru niezatrzymanego na czas, umykającego nawet ciężkim ramom nieistniejącego już życia. Ileż razy zarzucał jej, że śmiała się poddać, że nie udźwignęła bagażu przeszłości. Przez lata będąc jak tragarz ciągnący za sobą zbyt ciężki wózek, który przy najdrobniejszym potknięciu przygniatał ją, miażdżąc zbyt słabą istotę którą się stała. Jakby rozbijały się wszystkie zbierane latami porcelanowe filiżanki, spodeczki, srebrne łyżeczki, siedmioramienne kandelabry z wyciągniętymi ku niebu ramionami, jakby prosząc o zmiłowanie. Całe jej dziedzictwo. Nagle stała się niezdolną do doświadczenia ani jednego zachodu słońca więcej. Ileż razy zarzucał sobie, że okazał się słaby, może nawet słabszy od niej pozostając niewystarczającym oparciem w jej wewnętrznym, powolnym rozkruszaniu się na kawałeczki, niezdolne do złożenia się ponownie w spójną całość.
Zatrzymał się. Oparł dłoń o parapet okna. Nogi znowu się pod nim ugięły. Musiał przyznać, że był coraz słabszy. Zegar wybił kolejną godzinę życia, jednocześnie przypominając mu o bezimiennych istnieniach ożywających, na moment, z każdym uderzeniem zegara. Wsłuchując się w ich niemy śpiew.
Za oknem jesienne liście, wciąż piękne, ale gdy je ująć w dłonie rozkruszają się i rozsypują jak konfetti, spadające na czubki zakurzonych butów. Stając się jedynie strzępkami samych siebie. Rozwarstwiając się boleśnie. Tak jak rozwarstwiają się jego dwa światy, które łączy jedynie ten poranny zgrzyt klamki w oknie.
Zostawiam go w momencie, gdy przygląda się swojej twarzy w zaśniedziałym lustrze wspomnień.
Nic mi nie smakuje. Zgubiłam swój klucz do słów.


fragment z "Księgi zakładek" Jacka Gutorowa
wyd. Biuro Literackie, 2011

Von klippe zu klippe


Biegnę, biegnę, a dobiec tutaj nie mogę. Przepraszam, ale czas wypełniony pracą, obowiązkami, rozjazdami. Ostatnio Kraków, trzy dni we mgle o poranku, za to wieczorem przyprószony kurzem wzniecanym przez moje zabiegane stopy. Zmęczone, udręczone, z rozkoszą zrzucające z siebie coraz cięższe okrycie i warstwy przemierzonych kilometrów, startych trotuarów, śladów wąskich uliczek odciśniętych na podeszwie. Rozwiązując zbyt pospiesznie sznurowadła zamiast rozwiązania, pojawiały się nowe supełki, niby niewielkie, ale jak dokuczliwie nierozwiązywalne, zwłaszcza pod koniec męczącego dnia, kiedy wszystko stawało się "ponad siły".
W końcu jednak, kiedy wieże wawelskiej katedry zasypiały w blasku księżyca, ja próbowałam wyciszyć emocje całego dnia, poukładać myśli, a wtulając twarz w miękkie poduszki, obudzić się kolejnego poranka i usiadłszy na krawędzi nowego dnia przywołać słowa Józefa Czapskiego:
"Wczorajszy dzień - nowe doświadczenie:  t o   z m ę c z e n i e  wieczorem po dniu normalnej pracy, von Klippe zu Klippe - to opadanie ze stopnia na stopień. Przebudzenie znów z uczuciem, że jestem w ciemności."
Dzisiaj jednak życzę światłości, w dniu Święta Diwali, dniu zwycięstwa światła nad ciemnością, bo: "Jeżeli nie możesz, jeżeli nie dość chcesz być cały w wysiłku, nie zapominaj, że może masz inne siły, inną drogę i że wysiłek każdego dnia nikły, ale jakiś przecie możesz zrobić i możesz ratować siebie z tego dna."
fragmenty z "Wyrwanych stron" Józefa Czapskiego
wyd. Zeszyty Literackie, Warszawa 2010

Świat biegnie mi przez głowę rzeczami


Ostatnie dni tak obfite, bezgranicznie wypełnione aż poza brzegi wszelkich ograniczeń wytyczanych przez wskazówki zegara, spływające gęstymi minutami, przepełnione aż bolesną intensywnością. Jesień taka dokuczliwa, wręcz raniąca, a ja nawet nie mam czasu opatrzeć ran, wylizać się z tych zadrapań, podrażnień. Nadwrażliwość.
Z nadzieją, każdego ranka, otwieram szeroko drzwi, aby zdołały się pomieścić wszystkie nieodzowne w moim życiu obowiązki, pochłaniająca coraz więcej czasu praca zawodowa, która korzystając z okazji przekracza próg domu. Jednocześnie starając się nie dopuścić do utraty tej odrobiny zachwytu, która ma pozostać jeszcze długo na podniebieniu i tworzyć słodką warstwę lukru na ustach.
Nowa kartka. Rozpoczęły się wykłady na Otwartym Uniwersytecie. Przyglądanie się kontrowersyjnym postaciom literatury XX wieku na uniwersyteckim poddaszu. Wielkie oczekiwania. Chwila wytchnienia od zabiegania w uroczym staromiejskim antykwariacie, gdzie kandelabry stoją na stosach książek "przyświecając" ścieżki do nowych tytułów skrywających się w wysokich regałach lub kusząco spoglądając z półek będących na wyciągnięcie ręki. Zabieram ze sobą "Utwory ostatnie" oraz "Petersburg" Jarosława Iwaszkiewicza, bo jak mogłabym Go zostawić wciśniętego bezdusznie między twarde okładki sąsiadujących książek. I jeszcze "Herzog" Saula Bellowa, bo jak nie ulec, czytając: Historia Mosesa Herzoga, człowieka, który lituje się nad sobą i kpi z siebie, głęboko współczuje światu, lecz boi się go i buntuje przeciw niemu, bezradny wobec własnych porażek z uporem szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania - to swoista spowiedź dziecięcia wieku, spowiedź prawdziwie współczesna i głęboko przejmująca. 
Zamawiam "Mój wiek" Aleksandra Wata, lektura na kolejny wykład, by już za trzy dni ukradkiem spoglądać na jego syna, który pojawia się w Muzeum Literatury na spotkaniu z Wojciechem Karpińskim przy okazji otwarcia wystawy„Podwójny portret” poświęconej Konstantemu Jeleńskiemu i Leonor Fini. Wystawy wyjątkowej.
Wojciech Karpiński, uroczy, skromny oprowadza nas po wystawie przepełniając sale muzealne "Uśmiechem Kota". Niedawno czytałam "Fajkę van Gogha" i "Portret Józefa Czapskiego" jego autorstwa, a tu nagle on sam, we własnej osobie naznacza każdy zakątek wystawy obecnością Kota. Wychodzę odurzona nadmiarem zachwytu, z wyrywkami zdań widniejących na ścianach muzeum: "Inteligencja emanowała z niego jak perfumy". Konstanty, jego delikatność, wrażliwość i inteligencję zabieram jak flakonik najcenniejszych perfum.
Wieczorami nadrywam kolejny rąbek nocy. Tak mało czasu na uważne czytanie. Wyrywam strony, zdania. Zaznaczam karteczkami akapity, przekładam zakładkami rozdziały, by mi nie uciekły, by do nich wrócić, doczytać. W Zeszytach Literackich z 1988 roku zaznaczam:
"Nie uważam, bym wiedział o życiu więcej niż ktokolwiek w moim wieku, ale wydaje mi się, że książka jest dużo bardziej niezawodnym partnerem niż przyjaciel lub ukochana. Powieść lub wiersz to nie monolog, lecz rozmowa pisarza z czytelnikiem, rozmowa, powtarzam, wyjątkowo osobista, wykluczająca wszystkich pozostałych, jeśli kto woli - dialog mizantropów. I w chwili, gdy się toczy, pisarz zrównany jest z czytelnikiem, jak zresztą i na odwrót, niezależnie od tego czy chodzi o wielkiego pisarza, czy nie. To zrównanie jest zrównaniem świadomości i naznacza człowieka na całe życie, gdyż tkwiąc w jego pamięci, niejasno lub wyraźnie, wcześniej lub później, w porę lub nie, wpływa na jego zachowanie. Właśnie to mam na myśli, mówiąc o roli odtwórcy, tym bardziej naturalnej, że powieść albo wiersz to wytwór dwu samotności, pisarza i czytelnika." (fragment z przemówienia Noblowskiego Josifa Brodskiego).
Zasypiam ze swoim wytworem samotności.
Kolejna kartka pękająca od nadmiaru wydarzeń. Pękają też mury wiecznego miasta pamięci, kiedy czytam o Konstantym Jeleńskim: "W latach 1948-51 pracował w Rzymie w departamencie ekonomicznym FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Żywności i Rolnictwa)". Cofnięcie czasu. Na trasie budynku FAO w Rzymie stoi dziewczynka. Wstążki trzepoczą na jej długich warkoczach, a ona nie zdaje sobie sprawy, że dwadzieścia lat wcześniej w tym samym miejscu, być może stawał Konstanty Jeleński wypijając popołudniową kawę. Może przechadzał się tym samym korytarzem, co jej tata, siadał w podobnym fotelu i przeglądał taki sam stos dokumentów. Tak niewiele zostało z tej dziewczynki. Za to pojawił się w jej życiu Konstanty.
Kolejna zakładka. Oczekując na dzisiejszy wykład podczytuję, dopiero co zakupioną, "Księgę zakładek" Jacka Gutorowa: "Zależy mi na tym, aby każda lektura była jednorazowa i wyjątkowa,aby każdy tekst literacki przeżyć osobno i niejako na jego prawach, w jego języku bądź dialekcie. Marzy mi się, aby każdy akt czytelniczy był nieodwracalnie absolutny, tak jakby zawierał w sobie całe moje czytelnicze doświadczenie. Na tym polega - moim zdaniem - unikalność doświadczania literatury (...)".
Wykład o Marii Komornickiej. Unikalność jej osobowości.
Marzy mi się wrócić do Jacka Gutorowa. Słodkie spotkanie przy gorącej czekoladzie i jej smak na ustach. Zostawiam rozświetlone Krakowskie Przedmieście. Mimo późnej pory sznur samochodów na Puławskiej. Ze zmęczenia ulice zdają mi się zwężać, wijąc się jak kobry i spoglądając na mnie swoimi wielkimi oczami. Światła. Czerwone. Sięgam po książkę: 
Zapisać bieg myśli słów w biegnącym świecie. Którym biegnę, który mną biegnie.
Mówić, nie pisać. A jednak zapisać. Zdążyć.
Nie myślę słowami. Myślę obrazami. Świat myśli mi się biegnącymi zwierzętami roślinami ludźmi. Lepiej powiem: przeze mnie biegną. Świat biegnie mi przez głowę rzeczami...
"Księga zakładek" Jacek Gutorow
wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2011


Huśtawka


Zza ciemnej zasłony niedzielnego wieczoru spoglądały roziskrzone okna domu na Stawisku, w którym zapewne nie cichły jeszcze dźwięki po rozmowie Michała Nalewskiego z Robertem Papieskim i wciąż grały cicho mozartowskie nuty niedawnego koncertu w wykonaniu Kwartetu Camerata. Ja sama zgubiłam swój oddech, który osiadł ciężko na kartkach czytanego, przez Józefa Duriasza, listu Oli Watowej do Czesława Miłosza opisującego jej spotkanie z Jarosławem Iwaszkiewiczem, w Paryżu roku 1980. Listu bolesnego, gęstego, rozedrganego. Popękanego jak skóra na sfatygowanych życiem dłoniach. Dłoniach Jarosława, które w czułych oczach Oli Watowej wydawały się już jakby żyjące w oddzieleniu od pisarza, istniejące jakby poza nim samym.
A jakże pisarz może istnieć bez dłoni? Bez tej wrażliwej tkanki skupionej na wierzchołkach palców, pod którymi drży każdy najdelikatniejszy nerw wiodący od rdzenia twórczego bytu. Dłoni odbierających najmniejsze drgania tuszu spływającego wąskim gardłem pióra sunącego po gładkiej powierzchni papieru roniąc czarne krople samorodnego talentu. Dłoni wyczuwających rytmiczne wystukiwanie każdej sylaby na klawiaturze maszyny do pisania, jakby to samo serce biło.
Skuliłam się w sobie próbując schować emocje. Półmrok spowijający pokój okazał się zbawieniem dając schronienie i sprawiając, że mogłam stać się jedynie zarysem sylwetki pozbawionej detali, pozbawionej oczu. Ulgę przyniósł dopiero, w stawiskowym ogrodzie, rześki oddech październikowego wieczoru odciskający się na moich policzkach.
Do domu wracałam z towarzyszeniem niecierpliwości oczekiwania na ukazanie się "Podwójnego portretu", książki zbierającej korespondencję jaka przez długie lata łączyła niełatwe relacje Jarosława Iwaszkiewicza z Czesławem Miłoszem. Skupiając między okładkimi czas wielkich uniesień i zapadni we wzajemnych stosunkach między poetami. Swoistą huśtawkę uczuć. Zaś list Oli Watowej stanowi cząstką tej niezwykłej publikacji, opracowanej przez Roberta Papieskiego pod redakcją Barbary Toruńczyk, zawierającej także teksty jakie obaj pisarze poświęcili sobie nawzajem.
Samochód jechał niespiesznie za welonem mgły powoli otulającej, białą smugą, mazowiecką prowincją. Cichym echem powróciły do mnie słowa Barbary Toruńczyk, które w szczególny sposób zapadły w mojej pamięci: (...) każdy czytelnik ma takiego autora, na jakiego zasługuje, na jakiego go stać, na ile jest w stanie ulegać sile słowa literackiego.
Czy zasługuję na któregokolwiek z tych, którzy urzekli i uwiedli mój umysł? Wszak wciąż wydaję się samej sobie płaskim obrazem, na którym barwy przylgnęły jedynie do tej wierzchniej warstwy, nie przedostając się do wewnątrz. Bo, kiedy przyszłoby ten mój obraz rozkroić, to widocznym stałby się splot materiału nietkniętym farbą. Ot, pozostając zwykłym landszafcikiem, nie posiadający w sobie nic z prawdziwego malarstwa dotykającego istoty materii, sedna istnienia, żywej tkanki jestestwa.
Dlatego niewątpliwym nadużyciem, z mojej strony, byłoby stwierdzenie, że na któregokolwiek z moich wielkich Mistrzów słowa zasługuję, choć jakże łatwo ulegam sile ich słów, próbując pojąć wagę, ciężar myśli i przekazu, które pozostawili w swojej twórczości, które wyryli własnym życiem.
Wczoraj spojrzałam na dłonie mojego Taty, który przekroczył kolejny próg swojego życia. Na jego dłonie wciąż piękne, które próbuję ująć w swoich, by próbować uchronić go przed potknięciem się o zbyt wysoki, dla jego coraz słabyszych nóg, stopień do następnego dnia.
Wieczorem zaś, kiedy sama schowałam swoje nazbyt rozhuśtane emocje w domowej ciszy, myślami znowu wróciłam do osamotnionych, pod paryskim dachem, dłoni Jarosława Iwaszkiewcza. Przylegających do bieli prześcieradła, może w chwilach wielkiej bezradności bezsilnie ściskanego między palacami, jakby chciał uścisnąć w nich ten kawałek życia, który wciąż pozostawał w jego zasięgu. By zdążyć go jeszcze pochwycić, przytrzymać na dłużej, jak w dzieciństwie chwytamy się skrawka matczynej spódnicy, by z czasem pozwolić mu się wysunąć z dłoni.
Pozwolić sobie odejść.
Teraz nad jego głową, długa do nieba i mocna
lina huśtawki wisząca na starym dębie. Przez liście
prześwieca światło. Niebezpieczna, bezpieczna
jest podróż do góry - na dół.

Chłopiec nie wie, że teraz zawiązuje się życie.
Nie wie, że właśnie w tej chwili, między niebem
a niebem, brana jest miara na słowo szczęście.
I że to słowo będzie chciało powrócić - jego pogłos,
powidok, w tylu miastach, daremnych.

- fragment rozmowy z Barbarą Toruńczyk o Czesławie Miłoszu
"Zawsze miał część umysłu, która wypróbowywała jakąś truciznę"
- wiersz Huśtawka Natalii de Barbaro
115 Zeszyty Literackie, jesień 2011
oraz nawiązanie do rozmowy z Robertem Papieskim o książce "Podwójny portret"
która miała miejsce na Stawisku w ramach
XII Festiwalu Literacko-Muzyczne Konfrontajce "Miłosz-Iwaszkiewicz"


Postać i listki mięty


Spojrzał na smukłe łodyżki mięty łagodnie przenikające przez warstwy koronkowej firanki wiszącej w kuchennym oknie. Zerwał parę listków i zanurzył je w szklance z herbatą. Jeden z nich roztarł między palcami, by poczuć jego intensywny zapach. Dawno żaden dzień nie był przesycony taką dosłownością doznania. Jego dni ostatnio przypominały ot, choćby te biszkopty leżące na szafce. Jakby wyblakłe, twarde, bez smaku, stające się miałkie, kiedy popić je łykiem nazbyt słonych łez.
Usiadł przy stole wpatrując się w swoją niemłodą, chociaż wciąż silną, to znacznie częściej drżącą dłoń. Od dawna czuł się więźniem samego siebie, swojego coraz bardziej nieposłusznego ciała, ułomnego, odczuwającego dokuczliwie najdrobniejszą zmianę. Z coraz większą świadomością zdając sobie sprawę, że jest skazany na dożywocie w tym starym ciele. Potężnym, przygarbionym, pomarszczonym jak prześcieradło o poranku, w którego zagnieceniach kryły się trudy bezsennych nocy. Na nic mocowanie się w sobie, szamotanie się jak motyl złapany pomiędzy ściśle splecione nitki przeznaczenia. Na nic szukanie drogi ucieczki, najmniejszej szpary przez którą mógłby się wyślizgnąć, jak ślimak spod ciężkiego pancerza. Pozostanie w sobie na zawsze, choćby do krwi rozdrapywał paznokciami okalające go ściany ograniczeń o coraz słabszej konstrukcji, bo poza bolesnymi ranami, zadawanymi sobie, niczego więcej nie był w stanie uczynić. Niczego odmienić z przeszłości, ani z coraz wątlejszych dni, które jeszcze przed nim. Dlatego też niczego już nie zmieniał. Ani mebli, ani swoich przyzwyczajeń, nawyków, nie wspominając całego ogromu wyhodowanych w sobie kompleksów, wrośniętych w niego zbyt głęboko, by próbować je wyrwać. Były jak tętnice rozprowadzające krew po całym ciele. Zdawało się, że bez nich już nie umiałby żyć. Nie walczył. Wystarczyło mu walki toczonej przed laty.
Teraz godził się ze sobą, ze światem. Tylko, kiedy słońce wyciągało do niego swoje promieniste ramiona, o poranku, tulił się do nich jak do czułej kochanki, szukając dla siebie jeszcze choćby odrobiny ciepła. Wtedy przez ułamki sekund zdawało mu się, że znowu czuje delikatny aksamit jej skóry, słodki oddech i kosmyki ciemnych włosów przesypujących się między jego długimi palcami. Potem został po niej już tylko ten kosmyk czarnych włosów. Ścisnął go mocno. Poczuł jak drobinki szkła wbijają się w jego palce, a wrzątek wypełnia linie papilarne wyryte w jego dłoni.
Słońce schowało się za sąsiednią kamienicą, a on odzyskał jasność widzenia. Opatrzył swoją dłoń, wytarł resztki herbaty z nieporuszonego blatu stołu, a potłuczone kawałki złudzeń wyrzucił do kosza. Jedynie na spodeczku została kropla krwi, tak gęstej jak jego wspomnienia o niej. Na szklanki mógłby liczyć jej mgliste powroty.
Spojrzał w wyrzutem w jej wielkie oczy przyglądające mu się z wyblakłego zdjęcia. Odwrócił się. Nie chciał by widziała go takim. Samotnym, niezdarnym starcem.
Za oknem budziła się powoli ulica.


Furtka Anny


Jej wiersze są, dla mnie, jak drzeworty Durera. Wypukłe, wyryte fragmenty światów, które przywołują pamięć, odmalowują jej przyblakłe barwy odbijające się w intensywnych barwach rzeczywistości. To jakby dotykać wypukłości każdej litery, każdego akapitu ustępującego kolejnemu równie pięknie wypełnionemu wrażliwością spostrzegania. Gdzie końcówka pióra jak ostrze rylca precyzyjnie rzeźbi w twardej materii, by dostać się do miąższu życia, jego najdelikatniejszej warstwy. Gdzie każdy wiersz staje się dzwonkiem u drewnianej furtki prowadzącej do świata jej poezji.
 
Dom darowany, strych nieopalany,

stłuczone szyby w piwnicznych okienkach,

który jak duchy przechodzą przez strefy

zdeptanej trawy, ktoś tu kogoś ukrył.

A pewnej nocy wyrywano drzwi z futryn,

poszła pogłoska, ten ktoś był na liście,

rozpalono ognisko, opadały liście,

wiatr wyrzucał papiery z szuflad i kuferków.

Cofam samochód, we wstecznym lusterku

czas też się cofa. Dziecko do ogrodu

otwiera furtkę. W małej dłoni konik,

krzywo strugany, drewniany. Czerwony

płaszcz zarzucony na ramiona matki

spada na ziemię kiedy pochylona

wyciąga z ognia kartki i gałęzie.

Dziewczynka zmyka, boi się, nie będzie

dzisiaj zabawy. Kobieta kołacze

starą kołatką w furtkę, mała płacze,

skręcam, za rogiem znajoma mleczarnia,

butelki z mlekiem, biało-żółte kapsle,

pies przy śmietniku jak świat opuszczony,

świat – pies samotny, błąd niedopuszczony,

piorun uderza w metalowy dzwonek.

Anna Piwkowska, wiersz Furtka
Milanówek, 2011
115 Zeszyty Literackie, jesień 2011

Postać i rękawiczki

Otworzył okno szczelnie zamykane na noc. Wystarczy, że większość jego życia podszyta była przejmującym chłodem. Wystarczy. Za oknem wisiała przeźroczysta cisza. Patrzył na długie grzbiety ulic przeciągających się leniwie między alejkami, nim strzepną z siebie resztę snu i przyjdzie im dźwigać ciężar zabieganego dnia.
Wyciągnął rękę by uchwycić w dłoni kłębek porannej mgły. Kiedyś tak sięgał po kłębek włóczki leżący na kolanach matki. Jesienią robiła dla niego rękawiczki. Jego palce były zawsze nieproporcjonalnie długie. Życie takim też mu się teraz zdaje, ale wtedy życie dopiero zaczynał smakować. Pachniało drewnem z pieca rozpalanego o świcie i było dotykiem ciepłych rękawiczek dzierganych z siwej włóczki. Potem rękawiczki szył mu krawiec Szamowicz, z resztek skórzanych łatek, które zostawały po wykrojeniu eleganckich, damskich płaszczy, zgrabnie wywieszanych w szerokiej witrynie sklepu. Tego sklepu już nie ma. Nie ma tych gładkich płaszczy, czujnych oczu krawca wpatrzonych w rytmiczną pracę igły i tego specyficznego stukotu maszyny z wyczuciem wprawianej w ruch niewielką stopą Szamowicza, który siadał przy niej jak pianista-wirtuoz w czarnym surducie, sprawnie przesuwając palcami połacie materiału. Jego pochylona sylwetka jakby nigdy nie zniknęła znad tej maszyny. Samego Szamowicza jednak już nigdy  p o t e m  tam nie widziano. Nawet szyld znad jego pracowni nie został, chociaż  p o t e m wisiał jeszcze jakiś czas, na porwanych żyłkach straconego istnienia, skrzypiąc jak wyrzut sumienia nad anonimowym miasteczkiem.
Poszedł postawić czajnik na kuchence. Dostał kiedyś od swoich studentów nowoczesny, elektryczny, w którym pęcherzyki powietrza bulgotały zabawnie. Bawił go ten widok zza małej szybki umieszczonej na metalicznie połyskującym brzuchu naczynia. Tyle było w nim jeszcze z dziecka, któremu odebrano lata niewinności. Czasami chwytał ten rytm wybijając go placami o blat kuchennego stołu. Matka zawsze wierzyła, że zostanie pianistą. Z tak długimi palcami. Tymczasem on siadając przy pianinie, starej daty, najbardziej lubił szelest przekładanych kartek w zeszycie z nutami.
Z czasem odstawił jednak ten „nowoczesny imbryk” techniki, jak go sobie nazwał, czyniąc z niego eksponat schowany za szybą swojego staroświeckiego nieprzystosowania. Nie lubił zmieniać zbyt wiele, bo zbyt wiele, kiedyś w jego życiu się zmieniło. Zbyt wiele zostało za zaczadziałą szybą rozbitych zdarzeń.
Poza tym lubił ten czas oczekiwania. Donikąd mu się już nie spieszyło. Już nie ścigał się z czasem, lubił delektować się każdą budzącą się chwilką danego mu na nowo dnia. Danej mu kolejnej szansy na, coraz płytszy, oddech. To trochę tak, jak z przebudzeniem, ze smakowaniem poranków, kiedy był jeszcze dzieckiem. Najbardziej smakowały w soboty. Były pieszczotliwym muśnięciem policzka, gdy z zamkniętymi oczami budziła się powoli świadomość. Potem niespiesznie wyczulał się słuch odbierając drobinki pęknięć pojawiających się na parawanie powoli odsuwającego się snu, którego kontur oddalał się łagodnie. Dzisiaj najczęściej budzi go jego niemy krzyk i kontur postaci oddalającej się w najciemniejsze zakamarki jego pamięci, za te skórzane skrawki odklejające się bolesnymi ranami wspomnień.
Czajnik zagwizdał ostro. Pamiętał z dzieciństwa gwizd gnający za pociągiem po szynach na pobliskiej stacyjce. Wierzył, że wsiądzie kiedyś do jednego z tych wagonów i pojedzie w świat, ten kolorowo obracający się na popękanym globusie z jego biurka. Wsiadł, kiedyś, i pojechał trafiając w świat popękanego człowieczeństwa. Potem już nigdy nie wsiadł do żadnego wagonu.
Zaparzył herbatę. Esencjonalną i mocną, by mógł wyraźnie poczuć jej smak na znieczulonym przez koleje losu podniebieniu. Gorącą, tak bardzo, by docierała do najwrażliwszej tkanki jego istnienia. By nigdy nie zapomniał postaci, która w nim wciąż ciężko oddychała stukotem starej maszyny do szycia.

Nim zapadnie noc


"Nim zapadnie noc" sięgam po najnowszą książkę Michaela Cunninghama. Nie licząc godzin, w moim domu na końcu świata, poniekąd znowu wracam do Nowego Jorku, gdzie pomiędzy książkami Manna, Kafki, Fitzgeralda, zachłyśnięty muzyką Schuberta i Coltrane'a, Peter - właściciel nowojorskiej galerii - szuka w życiu, jak w sztuce, czegoś niepowtarzalnego. Elementy jego uporządkowanego świata zaczynają się poddawać subtelnym zmianom, gdy w mieszkaniu Petera i Rebekki pojawia się dużo młodszy brat, chłopak z narkotykową przeszłością.
Każdy z nas nosi w sobie jakąś przeszłość, każdy z nas budzi się z nadzieją na lepszą przyszłość, a może nadzieją na przyszłość, jakąkolwiek, w ogóle. Może na nowy początek, z pragnieniem dotknięcia niepowtarzalnego piękna, bo wiecznie dążymy do piękna. Własnego piękna, które definiujemy indywidualnie, a jednak wciąż szukamy go w innych ludziach i czasami znajdujemy w najmniej odpowiednim miejscu...A czasem miejsce jest jak najbardziej odpowiednie, jak chociażby kartki październikowego "Zwierciadła". Tam, co miesiąc, piękno emanuje z tak różnych twarzy, bo i samo piękno nigdy nie jest takoż same. Czasem znajdujemy je w nieskazitelnie gładkich obliczach, a czasem w zmarszczkach, w tych drobnych pęknięciach, które jak pajęcze nici przechwytują nasze przeżycia, emocje, doświadczenia dnia codziennego i dni całkiem niecodziennych. Raz są iskrą radości i beztroski, czasem przygaszeniem, wewnętrznym pogodzeniem z czasem, innym razem niepohamowaną ciekawością świata, ludzi, ale też ciągłą ciekawością siebie samego.
Chciałbym się porozpychać - podotykać w sobie miejsc, o których nie wiem, że istnieją. Człowiek może być kreatorem piękna i niszczycielem. To nie znaczy, że chciałbym się dokopywać do mrocznych miejsc w sobie, ale jako aktor chciałbym poszerzać swoje możliwości. Chodzi o to, żebyście mi uwierzyli. Walczę, żeby każda moja rola była inna, ale to nie jest cel sam w sobie. Chciałbym nadawać życiu znaczenia. Jak się robi rzeczy miałkie, to tak się żyje - wyznaje w rozmowie z Remkiem Grzelą, Robert Więckiewicz.Ileż razy rozpycham się w sobie, szukam nieznanych obszarów własnej wrażliwości, spostrzegania, umiejętności odczytywania zdarzeń. Wciąż zastanawiając się ile sama mogę zmienić w tym napisanym na mnie scenariuszu, ile zdążę dodać, jak go upiększyć i urozmaicić, jak nadać mu konkret, coś namacalnego, prawdziwego. Jak nauczyć się godzenia z bólem, z odejściem, jak sztukować pęknięcia, które zdają się już nigdy nie zagoić? Jak być pisarzem swojej własnej książki, która już jest ograniczona ramami, gdzieś pozostającym za mną początkiem i nieuniknionym, ale niedatowanym końcem, zamknięciem ostatniego rozdziału. Jak zrobić, aby w tej ostatniej chwili chciało się tę własną książkę jeszcze raz, choćby, przekartkować, by jej strony nie wydawały się miałkie.
Robert Więckiewicz o swojej własnej książce życia mówi:
Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam i znów po niej kreślę. Są w niej już takie pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać. Ileż takich pozaznaczanych stron, akapitów, słów we mnie samej?
Sięgam po kolejną książkę i zastanawiam się na ile to, co w niej zawarte pozostanie we mnie, będzie wzbogacać tę moją pisaną własnym oddechem. A może całkiem odwrotnie, to ta moja pokreślona, z pozaginanymi rogami, będzie wpływać na odczytywanie tej pisanej inną ręką.
Chyba znowu się pogubiłam.
Dlatego lepiej jednak wrócić do książek autorstwa tych, którzy potrafią znacznie lepiej określać drogę, wyznaczać kierunki, budzić emocje, utrwalać piękno i zmuszać moje stopy do odnajdywania swoich ścieżek. Bo czytanie zdaje się włożeniem na stopy miękkich skarpet, w których stąpanie po twardej podłodze jakże wydaje się łagodniejsze, delikatniejsze dla stwardniałej skóry, która sama musiała nauczyć się uodparniać na wszelkie nierówności, wyboiste drogi, kamienie i płatki pogubione z zeschniętego piękna róż.
Czy dopiero dojrzenie do świadomej utraty piękna zewnętrznego, z nadzieją na rozwinięcie się piękna wewnątrz, przydaje nam większej łagodności w obchodzeniu się z samym soba i ze światem? A przecież róża choć przekwitnie, choć jej płatki zwiną się jakby w bolesnym skurczu, nie traci kolców, tej broni do walki z niechcianym, jak niechcianymi mogą być dłonie ogrodnika ścinającego róże, podcinającego ich chęć wzbicia się jeszcze wyżej ponad ziemie, tylko po to, by swoim pięknym mogły zachwycać czyjeś oczy. Albo przed dłońmi tego, kto gdy stracą swoją urodę usuwa je z swojego otoczenia. A one choć tracą swoją urodę widoczną dla oczu, wciąż zatrzymują kolece, tę broń do ochrony tego, co wciąż rozwija się w nich samych, w tych zdawałoby się uschniętych gałązkach, gdzie wciąż tętni życie w zakrzepniętych kroplach krwi.
Zastanawiasz się czasem, jakim cudem życie nieustannie cię pochłania, mimo, że rzadko przytrafia ci się coś naprawdę wyjątkowego? Bogactwo odczuć, piętno tragicznych wydarzeń z przeszłości, latami skrywane marzenia, pragnienia, lęki - wszystko to pcha nas naprzód.

fragmenty z książki Nim zapadnie noc Michaela Cunninghama
wyd. Rebis, 2011
oraz fragmenty z rozmowy Remigiusza Grzeli z Robertem Więckiewiczem
"Zwierciadło", październik 2011

Otwieranie oczu


Pociągnęłam tuszem swoje rzęsy myśląc o jego oczach. Przyznaję, że uśmiech pewnego nieśmiałego zakłopotania błąka się po mojej twarzy, kiedy patrzę jak są przenikliwe.
Jaki jest kiedy budzi się o poranku, o czym myśli podchodząc do okna zaścielonego jeszcze nowojorską mgłą i przeczesując dłonią włosy?
Poranki o tej porze roku potrafią być już chłodne, czasami pada deszcz. Zarzuca pewnie na siebie ciepły pulower z kaszmiru i owija szyję ciemnozielonym szalem...
Przemoczony poeto siądź,
skończ ten swój niezwykły wiersz.
Pusta kartka i tylko znów ogarek świecy.
Dla ciebie dziś kupiłam ten zielony szal...
Tymczasem on, z tym swoim rozbrajającym uśmiechem, odbierając z rąk młodej kelnerki filiżankę mocnej kawy, w kafejce za rogiem, w wyobraźni czyni ją jedną z bohaterek swojej kolejnej książki. Zapalając papierosa przegląda "New York Post". Czyta o zwłokach młodego mężczyzny znalezionych  w Riverside Park. Notatkę nader krótką, beznamiętną, zdawkową. Czy już wtedy przychodzi mu na myśl, że ta wiadomość może być początkiem nowej historii?
Czy złości się, kiedy umyka mu dopiero co uchwycony wątek? Jak dalece potrafi spostrzec to, co niewidzialne?
Zapewne codziennie odbiera niezliczoną liczbę wiadomości, zaproszeń na spotkania z czytelnikami, na odczyty i dyskusje o roli literatury w XXI wieku. Jeździ na promocję kolejnej książki, czytając jej fragmenty swoim lekko zachrypniętym głosem. Nie na wszystko jednak znajduje czas. Niektórym odmawia, inni będę oczekiwać niecierpliwie jego przyjazdu.
On sam, wieczorem, przy kieliszku czerwonego, wytrawnego wina, przegląda nadesłany poranną pocztą tomik poezji francuskiej, myśli o kolejnym scenariuszu filmowym i zamawia kolację z pobliskiej restauracji. Być może potrawkę jagnięcą z ziemniakami i rzepą, równie pyszną jak ta przyrządzona przez Margo.
Próbuję przyjrzeć się Paulowi. Szalenie intrygujący, na swój sposób obezwładniający, więc po cóż zastanawiać się zbytnio, nad faktem, że nie mogę oderwać się od ciągłego wracania myślami do tego, co ukryte w jego książce "Niewidzialne". Ona jest równie obezwładniająca, swoją wymową, wielowątkowością. W niej każda pojawiająca się postać otwiera drzwi do własnej bajki, zaczyna żyć własnym życiem, choć wszyscy spleceni są łańcuszkiem nierozerwalnych powiązań. Jest w tej książce coś niezwykle frapującego, niedopowiedzianego, co czyni ją fascynującą na każdym etapie czytania.
Paul Auster swoim patrzeniem rozgniata zakamarki lęków, tęsknot, słabości, ułomności pełnych buntu, namiętności, zemsty i potrzeby oczyszczenia. Jak tworzy te światy, jak buduje opowieść, spowitą gdzieś między prawdą i wyimaginowaniem? Wszak, tak zwinnie potrafi uchwycić wątek, jakby pochwycił nitkę myśli, która rozpruwa worek z obrazami i układa je w całość zamkniętą między ramami okładek.
Gdzie jest jednak ten początek, który sprawia, że ręka pisarza sunąć będzie po papierze lub palce przebiegać po klawiszach maszyny do pisania, dzisiaj zapewne najczęściej komputera?
Jak dalece, my czytelnicy, potrafimy wniknąć w to, co niewidzialne na pierwszy rzut oka. Na ile potrafimy odczytać podpowiedzi między słowami, w kolejnych warstwach opowieści, podskórnie wyczuwając, być może, śliską granicę między tym co realne, a tym co realnym stać się nie mogło. A może w książce, w powieści, realnym stać się może wszystko, choćby najbardziej nierzeczywiste i trudne do uwierzenia zdarzenia. Może słowu pisanemu ulec łatwiej. Może dlatego główny bohater "Niewidzialnego" decyduje się na spisanie swojej historii, bo opowiedzenie jej brzmieć może nieprawdopodobnie, nie dość prawdziwie, nawet jeśli tą prawdę wcale nie jest, ale nam dane jest choć po trosze w nią uwierzyć. To jak otwieranie pudełka, by wewnątrz znaleźć kolejne. Pudełko w pudełku.
I w miarę czytania to my, czytelnicy, pozwalamy własnej wyobraźni nadawać barw postaciom, "ubierać" je we własne wyobrażenia o nich. Bo ileż w pisaniu jest ze skrupulatnego dziergania ułamków uczuć, tworzenia przestrzeni dla wyobraźni i nade wszystko powoływania do życia pełnokrwistych postaci, nieobojętnych, wyzwalających w nas emocje, ściśle zarysowanych, a jednocześnie pozwalajacych na nasze dorysowania grymasu, zmarszczki, przyodziania w płaszcze podszyte zmiennością nastrojów.
"Niewiedzialne" jest jak podszewka, druga strona, ta utrzymywana w ukryciu, dopóki bohater Paula Austera, młody poety, w istotnym i przełomowym momencie swojego życia, nie zdecyduje się na spisanie swoją przeszłość. I pisze książkę swojego życia. Przeżytego, a może całkiem fikcyjnego. Wykreowanego, stworzonego na potrzeby własnej twórczości, ostatecznego spełnienia się jako pisarza, a może będącego oczyszczeniem, oddaniem światu prawdziwej cząstki samego siebie, bo:
Świata nie sposób podać w wątpliwość: jest widzialny
I jest nieodwołalny
Nie można go zrozumieć i fakt ten uważam za nader groźny.

Myślę o Paul Austerze,  o tym, co swoją twórczością daje światu, temu widzialnemu. I wiem, że przydaje mu tego, co niewidzialne, co kruche i delikatne, co silne i nieugięte to, co kryje się w każdym człowieku, tajemnica.
Ale daje też to, co namacalne, wyczuwalne w palcach, pod cienką warstwą naskórka - swój talent, tę niewidzialną moc, wyczytywaną, wysysaną z chłonnych kartek papieru, przekształconą przez nasze, własne soczewki.
Profesor Maria Poprzęcka, historyk sztuki, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej "Dziesięć książek, które otwierają oczy" jakże pięknie ujęła w słowach to, co Auster napisał między wierszami:
Artyści po prostu więcej widzą i dzięki nim my także możemy zdjąć trochę katarakty z oczu. Kontakt ze sztuką, a więc także z poezją i literaturą, jest szansą na lepsze, bogatsze postrzeganie świata. 
Od dzisiaj moje oczy są szeroko otwarte na Paula Austera. Może on późnym wieczorem zdejmuje okulary, zmęczony pisaniem, odkładając je na stosie książek, które sam chce przeczytać. Bierze do ust ostatni łyk czerwonego wina. Cierpki i słodki zarazem, jak być może cierpkim i słodkim jest postawienie kropki na końcu ostatniego zdania:
"Pozostanie we mnie na zawsze. Do końca życia, gdziekolwiek będę, cokolwiek będę robić, pozostanie we mnie na zawsze".

Paul Auster "Niewidzialne"
wyd. Dom Wydawniczy Rebis, 2010

Kompleksowe znaczki pocztowe


Dzisiaj jest taki dzień, kiedy wszystko się rozkleja. Kopery z niewysłanymi listami, wspomnienia jak plaster na niegojącej się ranie, nieudany obraz od płótna, nawet podeszwa od buta, nieco sfatygowanego jak ja. Rozklapciałego, rozbitego na przydrożnych wertepach wyboistej codzienności.
Do tego, w takie dni jak dziś, one rozsiadają się nad wyraz wygodnie. Zadomowione zresztą od lat. Bezceremonialnie, nie pytając o zgodę. Mimo moich, nielicznych co prawda, przeprowadzek one nie lubią zmieniać adresu. Są jak znaczek pocztowy. Niezbędne, żeby się nie zgubić. Szalenie stałe w uczuciach, a przy tym krnąbrne i niezmiennie uparte. Zawsze bardzo pewne siebie, można rzec, że w siebie ślepo zapatrzone. W sobie rozkochane egoistycznie i samolubnie. Od dziecka przysiadając na moich łopatkach, by nie wyrosły mi skrzydła. Sprytniejsze niż cień i dokuczliwe przenikliwe jak poranna wilgoć. Ciężkie jak sen nieprzespany.
Wieczorem tańczą fokstrota na kartkach kalendarza, póki nie przeskoczą na nowy dzień. Rankiem zaś uwielbiają przeciągać się między ramami lustra uśmiechając się do mnie szyderczo kolejną zmarszczką.
Niestrudzone w walce o zachowanie przeze mnie równowagi, chociaż przecież niejednokrotnie przechylają szalę na swoją stronę, aż nazbyt dokuczliwie. Ograniczająco. Wtedy wszystko staje się wątpliwe, nieudolne i bezkształtne. Plączą się palce, myśli i wątki. Pozostaje ze wstydu schować się za ich szerokimi plecami.
Freud, co prawda zapewniał, że są potrzebne do samorozwoju, do ukształtowania swojej osobowości.
Ale czy wiesz, że czasami chciałabym się ich wyrzec, Zygmuncie. 
Nie słyszy.
I tak tkwimy sobie, w rozklejający się coraz bardziej dzień, przyklejając się coraz mocniej do cichej nocy i do siebie nawzajem.


Ziarenka

Przyglądam się ziarenkom fasoli, które wymknęły się z długich strączków, jak z ciepłego śpiwora. Małe, nieco zawstydzone swoimi krągłościami, nieśmiałe, turlające się niespiesznie po blacie ciężkiego stołu. Delikatnie ujęłam, jedno, kładąc w zagłębieniu pomarszczonej dłoni. Gładkie. Zupełnie jak moje poranki, które przeciągając się leniwie rozprostowują senne zagniecenia.
Tymczasem, ja rozgniatam w dłoniach kolejny dzień, by lepiej poczuć jego smak. Rześkie powietrze pachnie już szczyptą jesieni lśniącej rudo-purpurowym rumieńcem. Szczęśliwa ze swojego powrotu gubi łzy wzruszenia wybijające, o parapet okna, rytm mojej zabieganej codzienności, Ociężale szarej, kiedy stalowe chmury odgradzają od czystego błękitu nieba, ale rumieniącej się, gdy wspomni piękne chwile, których była świadkiem.
Wszak całkiem niedawno sama kryłam łzy wzruszenia idąc Próżną, bo choć w dużej części poddawanej remontowi, to znowu oddychającą szeptem wspomnień. A może właśnie dlatego, że nie było takiego nadmiernego gwaru, odnosiłam wrażenie, że cienie jej dawnych mieszkańców stoją na zawieszonych pod niebem balkonach, by wsłuchać się w klezmerska noc, stworzoną w sobotni wieczór przez Brass All Stars, z gościnnym występem klarnecisty Christiana Dawida, który rozpraszał ciemności dźwiękami, jak olśniewającymi urodą gwiazdami. Zaś, kiedy śpiewał razem z Lorinem Sklambergiem pieśń o aniołach, to jakby one swoimi skrzydłami, niosły każdą nutę ponad ociemniałymi kamieniczkami, poranionymi czasem i zapomnieniem, tego wieczora, wypełniając ich ociemniałe oczy rozmodleniem.
Przy płocie, oddzielającym remontowane szkielety domów od Placu Grzybowskiego, siedziało dziewczątko, młode bardzo, wystawiając swoje rysunki na ocenę przechodniów gubiących, jednak, swoje oczy w błyskotkach. Tymczasem postaci na jej obrazach, zdające się cieniami zatrzymanymi w kadrze miejskiego dworca, szeptały krzycząc krzykiem niemym i bezdźwięcznym, jednocześnie jakże intensywnie przykuwając moją uwagę. Damy w powłóczystych sukniach chowające twarze pod rozłożystymi kapeluszami stoją w kolejce po nieznaną przyszłość. Same zdają się być ziarenkami popiołu strzepniętego przez nierozważny los, na nieznaną ziemię. Utkwione w ramach, nieruchome, niezdolne do żadnego ruchu, a przy tym przepełnione lekkością, ulotnością własnego istnienia. W jakiś szczególny sposób nieuchwytne, acz jakże wyraźnie dostrzegalne w swoim nierealnym jestestwie.
Patrzę na ziarenko w dłoni. Jak bardzo jest realne, namacalne. Moje myśli zaś niezdarne, wciąż padają na nieurodzajną ziemię.

Cichosza


W rękach w głowach cichosza
w ustach w oczach cichosza…
... i tak w ciszę ostatnio się wtulałam pozbawiając się zdolności do wypowiadania słów, by nawet najdrobniejszym szmerem nie zakłócać harmonii spokoju. Zbyt wiele ostatnio donośnych głosów dobijało się do mnie, które zamiast zniknąć wraz z zamykającymi się drzwiami do biura, ciągnęły się za mną rozedrganym cieniem. Stąd ucieczka w milczenie, w otchłań ciszy, zapadając się w siebie, jak muszla opada na miękkie dno oceanu. Co najwyżej czasami przyglądałam się sobie w połyskującym lustrze rybich łusek lub malowałam rumieniec zawstydzenia zachwyciwszy się pięknem podmorskich kwiatów korali. I tak, wyobrażałam sobie, że wypływam na brzeg plaży dopiero gdy zniknął ostatni ślad opalenizny i mogąc liczyć swoje pobladłe piegi ziarenkami piasku. Bo jakąż ulgą musi być zamieszkiwanie między płynnością fal, gdzie nie trzeba chować łez, lecz pozwalać im tańczyć smętną bossanowę na ostrej krawędzi rozbitego milczenia.
Jednak, prawdę powiedziawszy, bliżej mi do eugleniny niż do zgrabnie wyprofilowanej muszli, stąd wijąc się niezgrabnie poruszana, zmąconą niepokojami, rzeczywistością ratowałam się odseparowaniem i ucieczką w, choćby chwilowe ‘nie-bycie’, przekornie jednak ‘będąc’ sobie w cichości słowa. W szepcie snutym między kartkami wrześniowego "Zwierciadła", w felietonie Ewy Lipskiej. Miejscu całkowicie pozbawionym wykrzykników. W łagodności. W bezpiecznym poczuciu nienadszarpanego słowa. Bo czyż wykrzykniki nie przypominają rozerwanych kawałków płótna, z których trudno byłoby uszyć spójną całość? Zdają się być, jak porwany żagiel, który zagubił umiejętność przycumowania do spokojnej przystani. Targany, rzucany w różne strony, wojujący z naturą. Nadwyrężony. Całkiem bez sensu brzmiący.
Jakże zachwycające wyznanie Ewy Lipskiej wszystko wyjawia. Poetycko, niemal szeptem, a jakże "donośnie", trafiając do mojego serca otwierającego się na oścież ku każdemu jej słowu:
Może trudno w to uwierzyć, ale nigdy w życiu nie krzyczałam. Krzyk to dla mnie zupełnie obce zwierzę. Nie ma go we mnie. Nigdy nie używałam wykrzykników (...) Kiedy słyszę ludzi krzyczących, zamykam za sobą drzwi i serce, przechodzę na drugą stronę ulicy. Nie chcę mieć z krzykiem nic wspólnego. Nie mam mu nic do powiedzenia i nie chcę, żeby kiedykolwiek do mnie "mówił".Więc i sama uciekłam na jakiś czas tam, gdzie cisza drepcze na palcach. Niespłoszona.
Wyciszyć się. Przeczekać.
W końcu, jednak, spróbowałam wyjrzeć na świat, wyjść do ludzi, bo jakże blisko przylgnęły do mnie słowa poetki: Nadal jestem uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem życia. Ciekawi mnie świat i próbuję się wpisać w dziejący się scenariusz.A scenariusz jaki zapisał się w czwartkowy wieczór, do dzisiaj mocno wyryty, tkwi wciąż drżąc pod moją skórą. Scenariusz, zaczynający się w progu Teatru Żydowskiego, który w ramach odbywającego się Festiwalu "Warszawa Singera", gościł na swojej małej scenie Hannę Krall, która, tym razem nie w roli poszukującej kolejnego wątku, ale sama wątkiem się stając w spotkaniu, "podstępnie" i z niezrównaną gracją poprowadzone przez Remka Grzelę, poświęcone najnowszej książce "Biała Maria". W niej każdy rozdział to też gotowy scenariusz, napisany przez życie, gotowy do zaadaptowania, by nie uległ zagładzie, by nie mógł zostać odrzucony, ale pozostał żywym dowodem historii, splotu wątków, postaci odbijających się w kawałkach rozbitej, porcelanowej filiżanki i fajansowego talerzyka. Wykuty w marmurze nagrobku. Na ostrych krawędziach istnienia i nie-istnienia dla świata żyjących.
Eksponaty, dekoracje, białe kartki, które tak zachwycająco wybrzmiały we fragmentach książki, w niezrównanej interpretacji pani Zofii Kucówny, która także potrzebowała ciszy, by móc każde zdanie, słowo, każdą literę wypowiedzieć, zakreślić, zagrać, jak najdoskonalszą rolę aktorską na niewielkiej scenie teatru, wciąż przemawiającego językiem przeszłości i wspomnień szemrzących w Yiddish...
Dawno już, panie Sercowicz,

Wszystko skołował śnieg...

Dałbyś pan spokój, Scherzowicz.

Takie jest życie, nie?
Tymczasem dwoje pięknych ludzi, w każdym detalu, usiadło przy tym samym stoliku co ja, w niewielkiej kawiarence, tuż za rogiem, z wielkimi oknami wychodzącymi na przysypiającą ulicę miasta.
Rozmowa o książkach, o prawdzie, pracy dziennikarza, o nieprzekraczaniu nieprzekraczalnego, o wrażliwej wnikliwości, o przyzwoitości i poszanowaniu prywatność drugiego człowieka. O drobnostkach. Kolejny łyk kawy. Rozsmakowanie rozmową i ich obecnością, tuż, obok mnie. W ciszy wieczoru. Remku, Reniu, dziękuję.

"Przecież wszystko się łączy i ma swój - czasami ukryty - głęboki sens". 

Fragmenty:
- felietonu Ewy Lipskiej Nie używam wykrzykników
Zwierciadło, wrzesień 2011

- piosenki Grzegorza Turnaua Cichosza
- piosenki Ewy Demarczyk
Skrzypek Hercowicz

W poszukiwaniu ciągłości


Kiedy nie pracuje się nad czymś z ciągłością, wolą rytmu, jakiś chaos robi się w głowie, wykluczające się plany, zatory nastrojów. Jedyne wyjście – wrócić do pracy, wziąć się na mundsztuk, wtedy dopiero te myśli, plany, nastroje zaczynają istnieć konkretnie, zaczynają ważyć.

Tymczasem mój budzik rozdarł delikatną tkaninę ciszy lekko podnoszącego się ze snu poranka, uświadamiając dotkliwie powrót do mojej znacznie bardziej prozaicznej ciągłości, niż ta przynależąca do Józefa Czapskiego. 

Wracam do pracy i do najzwyklejszej codzienności, stałego rytmu, do ważenia, co zdaje się być istotniejsze na szali dnia. Czy zdołam dorzucić choć deczko ulotnego zachwytu, czy uda się, wbrew wszelkim zasadom fizyki, odkleić od przyciągania ziemskiego i wzbić tak wysoko, by koniuszkami palców dotknąć miękkiej pierzyny nieba. Wszak u mnie nie praca zawodowa, ale cicho skrywane przed moim otoczeniem pasje pozwalają ogarnąć chaos w głowie, rozproszyć zatory nastrojów, rozedrgać amplitudę uczuć. Choć przyznaję, że w dniach całkiem od spraw zawodowych wolnych, przyzwalają także na rozleniwienie i dekadenckie snucie się w piżamie do późnego popołudnia, nakręcanie kosmyka włosów na palec ze wzrokiem, na długie godziny, utkwionym w książce, grzesznemu pałaszowaniem kolejnego pojemnika lodów pistacjowych i całkowitej obojętności okazywanej wszelkim szyderczo uśmiechającym się obowiązkom.
Bo, choćby nie wiem jak ważyć, czy to ułożony i zaplanowany, co do minuty, czas zwykłej codzienności, czy nonszalancko nieliczony czas urlopu, ważne, aby w każdej z tych chwil wciąż szukać swojej „czterolistnej koniczyny”, w wysokich źdźbłach traw z lubością wyglądających ponad ziemię po zachłyśnięciu się kolejną porcją ulewnego deszczu.
Byle zdołać się zachłysnąć, byle nie stać się suchą pustynią, która poza rozsypywaniem ziarenek, na trudnych do ogranięcia wzrokiem przestrzeniach przylegającej ziemi, niczego nie rodzi. I choć wiatr rozwiewa ziarnka piasku w najróżniejszych kierunkach, łącząc je ze sobą w zbyt sypkich konstelacjach, pustynia pozostaje martwa. Jedynie kropla wody, kropla czystego natchnienia stającego się orzeźwiającym przebudzeniem pozwala wznieść się, jak burza piaskowa, ponad ziemską materię poszukując ciągłości między rozmijającymi się pragnieniami i niezrealizowanymi marzeniami. Poszukując ciągłości oddechu w bezsennie duszne noce, by pozostawać wciąż "przy życiu", przylegając do coraz głębszych warstw jego skóry. Chwytać ciągłość pozwalającą splatać się myślom, planom, nastrojom i  nie dopuszczać do zgubienie żadnego "oczka" w tym własnym mozolnym "szydełkowaniu" ciągu wydarzeń.
By istnieć konkretnie.
I choć ostatnio dość niezdarnie przychodzi mi odnajdywanie spójnych splotów, jakichkolwiek, to w dzisiejsze parne popołudnie, ciężko zawieszone ponad powolnie płynącym pierwszym, po urlopie, dniem pracy, jakże mocno utwierdziłam się w przekonaniu, że w tych poszukiwaniach najważniejsza jest ciągłość relacji międzyludzkich. Bo warto, nawet nadrywając ciągłość ułożonych skrupulatnie, sobie samej, koniecznych do wypełnienia się zdarzeń, znaleźć chwilę na spotkanie z osobą, która tę "przerwaną" ciągłość uzupełni swoją obecnością, pasjonującą rozmową i szczerym uśmiechem.
To relacje międzyludzkie są istotną ciągłością jaką jesteśmy obdarzani i jaką sami tworzymy.
To wszystko nie czucia, a podczucia, podpaniki, które przychodzą zawsze te same, nieraz nieoczekiwanie, po długim okresie  pogodnym wewnętrznie i bezmyślnym właściwie, myśl zaczyna znowu żyć (...)
fragmenty z Wyrwanych stron Józefa Czapskiego
wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, 2010

Kołysanka

Nie mogę zasnąć. Patrzę zatem jaka jest nieziemsko piękna.
Powinna była przyjść razem ze snem. Przyszła całkiem sama nucąc kołysankę z mojego dzieciństwa...
Idzie niebo ciemną nocką, ma w fartuszku pełno gwiazd.
Gwiazdy świecą i migocą aż wyjrzały ptaszki z gniazd.
Jak wyjrzały, zobaczyły, to nie chciały dużej spać.
Kaprysiły, grymasiły żeby im po jednej dać.
Gwiazdki nie są do zabawy, bo by nocka była zła...
A ona pełna łagodności przylgnęła do świata. Słońce już dawno schowało się na jej widok, zawstydzone własną nazbyt rażącą oczy dosłownością, podczas gdy ona skrywa, w sobie, wszelkie niedoskonałości. Nawet ptaki milkną w jej obecności. Jedynie schowane w wysokich źdźbłach trawy pasikoniki, jakby jej nie dostrzegając, grają swój wieczorny koncert skrzypcowy, być może wpatrzone jedynie w delikatne drganie cienkich strun.
Tymczasem, zdaje mi się, że widzę jak ona siada przed lustrem, przeglądając się w księżycowej poświacie i rozplata grube warkocze. Zdejmuje z włosów rozgwiazdy, skradzione w morskiej kąpieli, rozrzucając je niedbałym gestem, a one w zetknięciu ze sklepieniem nieba rozbłyskują oświetlając drogę jej niekończącej się wędrówki. Zatrzymuje się jedynie na chwilę, a wtedy jej długie włosy dotykają ziemi stając się kruczoczarną zasłoną, jak płótno malarza, rozpostartą na blejtramie ziemskiego świata. Przytkniętą do każdego jego zakątka. Gęstą i nieprzeniknioną.
Ciężko przylegając do powiek przymyka je, by otworzyć szeroko oczy wyobraźni. Swoją obecnością zaciera granice horyzontu, łagodzi wszelkie ostrości dnia, jednoczy różnorodność kolorów w jedną barwę aksamitu ścielącego się miękkim prześcieradłem pod jej stopami. Przysłania zmysł wzroku, by wyostrzyć zmysł słuchu skupiającego się na najmniejszym, choćby, odgłosie dochodzącym z jej głębi. Budząc wrażliwość.
Jak ująć ją w dłoni nim wymknie się o brzasku. Jak poczuć jej niezgłębioną materię istnienia nim odejdzie rozpływając się w porannych mgłach, nim zniknie pod budzącym się oddechem świtu. Zmęczona.
Nie mogę zasnąć. Patrzę zatem jaka jest nieziemsko piękna.
Noc.

Moje dążenie do Sandomierza


Otóż jestem w Sandomierzu.
Miasteczko położone jest - jak San Gimignano - na wysokiej górze.
Tę ma nad włoskim miastem przewagę, że u stóp jego płynie majestatyczna i wspaniała Wisła. Jeszcze wiele innych przewag potrafiłbym wyliczyć, a przede wszystkim świeżą i nietkniętą niczym zieloność, powab olbrzymich łąk między miastem a rzeką.
Zza okna dochodziło „miękkie” bicie ratuszowego zegara, który precyzyjnie wybijał kolejną godzinę mijającą ponad dachami Sandomierza. Tymczasem w niewielkim, ale jakże zgrabnie urządzonym, mieszkanku na poddaszu czas zatrzymał sie w zachwycie, bo iluż znakomitych gości przekraczało jego gościnne progi. Wymieniając choćby kilkoro z nich: Maria Iwaszkiewicz, Czesław Miłosz, Adam Zagajewski, Anna Bolecka, Wiesław Myśliwski, Ludmiła Marjańska, ks. Jan Twardowski, Hanna Krall, Sławomir Mrożek. Wszyscy goście upamiętnieni na zdjęciach, rozwieszonych nad schodami, prowadzą ku "Górce Literackiej", z wielkiego serca i przychylności państwa Targowskich, dla ludzi pióra powstałej, a także uwiecznieni w pięknym albumie dzięki dobremu "duchowi" tego miejsca panu Jerzemu Krzemińskiemu.
Oczom każdego przestępującego próg mieszkania ukazuje się okno wyglądające na sandomierski rynek, wygodny fotel, stary regał z książkami tak mocno naznaczonymi czasem, że mnie samej nie sposób było ich dotknąć, bo zdawać by się mogło, że dotyka się nie zawsze przychylnego biegu historii, dla tego domu, otwierając bolesne rany wspomnień zamkniętych za szybą regału. Zachyca wielka szafa mieszcząca obfitość wspomnień, które zawisły wyjątkową atmosferą tego nietuzinkowego miejsca. Sekretarzyk przy którym, zapewne, niejedno literackie słowo zapisało się na kartkach późniejszych książek i niejeden wiersz schodkami w górę i w dół wznosił się i opadał kolejnym rymem, kolejną linijką wijącą się jak sandomierskie wąwozy pomiędzy siedmioma wzgórzami. A gdy spojrzeć na przepiękne lustro, nie swoją twarz nieco zmęczoną podróżą ujrzeć można, ale twarz Tego, który i moje stopy poprowadził do Sandomierza, odbijającą się z wiszącego po przeciwnej stronie zdjęcia, Jarosława Iwaszkiewicza, zrobionego przy gotyckiej Bramie Opatowskiej, strażniczki i gospodni miasta witającej przybywających ze stron odległych.
Tak zaczęła się całkiem nowa strona w moim życiu, sandomierska, z Iwaszkiewiczowską nutą snującą się za mną cieniem i oddechem Pana Jarosława. I choć nie było mi dane ujrzeć wystawy Jemu poświęconej, na sandomierskim Zamku, bo zamknięta na czas prowadzonych prac remontowych, to chociaż stanąć mogłam przed popiersiem Mistrza, dotknąć dłonią Jego zimnego policzka, jakbym chciała za pomocą tego gestu pozowlić Mu na moment obudzić się z tego odrętwienia i wziąć głęboki oddech ciepłego dnia ścielącego się szeroką wstążką nad wijącą się Wisłą. Tego dojrzałego, sierpniowego popołudnia, będącego w pełnym rozkwicie swojego piękna, złotymi nitkami słońca przetykanymi przez "ucho igielne" Bramy Opatowskiej, by ślizgając się po strzelistej wieży Bazyliki Katedralnej tkać złoceniami misterne rozety.
Wąwozem, zostawiając za plecami zamek i katedrę, podążałam do schowanego na wzniesieniu kościoła Św. Jakuba. Potężna, ascetyczna sylwetka świątyni czerwieniła się między bujną zielenią ją okalającą. Romański portal wprowadza do ciemnego wnętrza kościóła, gdzie w prezbiterium postać ukrzyżowanego Chrystusa, a po jego bokach, grą świateł padających z witraży, tworzą się dwa cienie, jak dwóch złoczyńców razem z Nim ukrzyżowanych na górze Golgoty. Kolana same uginają się pod ciężarem własnej małości, a cisza tego miejsca bije potęgą zniewalającego piękna i ciszy. Gdzieś za murami kościóła znajdował się Dom Dziecka mieszczący się w Domu Księży Emerytów, w którym Jarosław Iwaszkiewicz zatrzymywał się będąc w Sandomierzu.
Wracam, tym samym wąwozem, w stronę sandomierskiego rynku. Po drodze zbaczam na ulicę Katedralną 5, gdzie kiedyś znajdowało się Muzeum Literatury, a wcześniej mieszkanie, które także zamieszkiwał Pan Jarosław w czasie swoich sandomierskich pobytów.
Mieszkanko moje w Sandomierzu mieściło się w domu państwa Świestowskich przy ulicy Katedralnej 5. Teraz jest tam jakaś inna numeracja. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi położonych jeden za drugim. Pokoje stanowiły część domu położonego za katedrą, za murem, ale okna jego wychodziły właśnie na ten mur katedry, dopiero zza domu, z tego miejsca, gdzie w owym czasie znajdowała się malownicza "sławojka", roztaczał się wspaniały widok na Wisłę, na łąki nad Wisłą i na zieloną równinę za Wisłą (...).Pokoje te pozbawione były zupełnie jakichkolwiek wygód. Ale rozstawiłem w nich moje kopenhaskie łóżka zbudowane z lekkich rur, w stylu, który pięćdziesiąt lat temu w Skandynawii nazywano funkis, w drugim pokoju postawiłem amerykański kufer-szafę, który kupiłem z Józiem Rajnfeldem we Florencji w roku 1931 (to też wtedy było modne - dziś nie wiadomo by było, co z tym robić). W pierwszym pokoju stolik państwa Świestowskich zastępował mi biurko, a w drugim urządziłem coś na kształt umywalni.No i miałem ten "trzeci adres".
Pamiętając jak lady Bracknell, badająć zalety lorda Goringa mającego zostać jej zięciem, bardzo chwali to, że ma on dwa adresy, na papierze listowym owych czasów kazałem wydrukować: Jarosław Iwaszkiewicz, Warszawa, Kredytowa 8, nr tel. ..., Stawisko, poczta Brwinów, nr tel. ..., Sandomierz, Katedralna 5. Telefonu tam nie miałem.
Przystanęłam przed długim ciągiem okien, domu patrzącego na mur osłaniający katedrę, wypatrując tego jednego okna, szukając Jego dawnej tam obecności.
Wieczorem, w mieszkanku chwilowo "moim", otwieram duży, czarny notatnik leżący na biurku. Czytam wpisy osób, które zatrzymywały się na "Górce Literackiej", pełne ciepłych słów i podziękowań. Przerzucając kolejne kartki, nagle wypadły luźne strony maszynopisu. Z zadziwieniem czytam o Indiach i dziewczynce wyruszającej w podróż z ojcem do mojego ukochanego kraju.
Próbuję objąć zaskakujące przeplatanie się zbiegów okoliczności, skojarzeń, moich dwóch wielkich pasji i miłości, które ułożyły się we wzruszającą dla mnie całość pod gościnnym dachem Sandomierza. Zasypiałam mając przed oczami zadziorny profil księżyca huśtającego się nad Wisłą i romantycznie oświetlone detale architektoniczne miejskiego ratusza, stojącego majestatycznie na przysypiającym gęstą nocą rynku.
Gdybym był malarzem!
Wczoraj przed zachodem słońca na terenie między Rybitwami a szosą cyrk nr 5 rozbijał swe namioty. Wozy stały na zielonej łące, częściowo układano namiot, czterech nagich cyrkowców grało w karty, kobiety i dzieci im się przypatrywały. Na pierwszym planie gruby, tęgi, opalony cyrkowiec, zbudowany jak Herkules Farnezyjski, rozmawiał z cyrkówką w krótkiej plażowej sukience, robiącej wrażenie baletowej spódniczki, sterczącej do góry. Wszystko na tle szmaragdowej łąki, a nad całym obrazem majestatyczne wzgórze Sandomierza z kształtami katedry, domem Długosza,, Collegium Gostomianum – a za miastem wspaniały, letni, cały w chmurach zachód słońca. Jakże to było groteskowe, piękne, niezwykłe – ten cały koloryt, wspaniałe akty i światło niebywałe. Ale jakim to trzeba by było być malarzem, żeby namalować taki obraz.

W południe, dnia następnego, ostatni raz wsłuchiwałam się w skrzypienie starej podłogi, wyglądałam przez okno w kuchni szukając łagodnych fal szemrzącej z cicha Wisły. Wyjeżdżając za mury Sandomierza, zostawiając za sobą wysoką Bramę Opatowską z tarasem widokowym, na chwilę przystaję na ulicy Zawichojskiej 2, gdzie kiedyś stał dworek, którego kupno rozważał Jarosław Iwaszkiewicz. Dzisiaj stoi w tym miejscu hotel w stylu dziewiętnastowiecznego dworku utrzymany.
Odjeżdżałam zostawiając bicie swojego serca w mały mieszkanku na poddaszu, kilka niezdarnych słów podziękowania i ślady swoich stóp podążających za Jarosławem Iwaszkiewiczem. Zabrałam zaś niezapomniane chwile, wzruszenia i nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę.

I znowu łęgi, znowu pola,
I znowu kłosy jak fontanny,
Puszyste dawne sady w dole,
Jabłonie w puchach niby panny.
Wąwóz ramiona swe wyciąga,
Kwiatami tkane ma rękawy.
A nad wąwozem makolągwa
Opiewa jakieś swoje sprawy.
I wszystko składa się do tonu,
Pełne obietnic i pacierza,
Niby pogodny głos klaksonu
W czerwcowe rano w Sandomierzu.
  
fragmenty z "Podróży do Polski" oraz II tomu "Dzienników 1956-1963"
jak również wiersz
Jarosława Iwaszkiewicza

Polecany post

Tak czyta się tylko raz

Najbliższy jest mi jednak Wojtek Karpiński tym, że jak mało kto dzisiaj  zachował zdolność podziwu i przyswajania sobie tego,  co p...